To była nasza pierwsza podróż zagraniczna po covidowym zamrożeniu.
Kierunek: Rzym. Nie byliśmy tam od lutego 2020 i ogromnie ciekawił nas obraz znanego, ukochanego miasta po miesiącach lockdownu.
Pierwsze, narzucające się spostrzeżenie – Wieczne Miasto jest puste. Turystów jak na lekarstwo. Przybyszów z krajów azjatyckich nie widuje się w ogóle. Zamiast zwykłej, językowej wieży Babel – dookoła słychać tylko mowę lokalsów.
Woda i supelementy
Przez Corso (najbardziej zakupowy deptak Rzymu, centrum snobizmu i mody) nawet w weekend nie przetacza się tłum dyszący zakupową gorączką. Ot, tu i ówdzie pojawia się jakiś klient, lecz bez zwykłej u turystów nerwówki – żeby koniecznie coś kupić w słynnych rzymskich butikach. Niestety, sporo restauracji zamkniętych na trzy spusty: pocovidowa plajta. Zarazie ostały się małe cafejko-barki nie wymagające nakładów na utrzymanie lokalu i załogi.
I tu zwykły rzymski rytm: rano espresso na stojąco, od południa – przystanek pranzo, czyli obiad, inaczej lunch. Już przy stołach, niespiesznie, bo gdzie gnać w taki żar. Z alkoholem oszczędnie, pijany Włoch w ciągu dnia to widok niespotykany. Zresztą, wieczorem też mało kto ulega wpływowi gradusów w sposób zauważalny. Wyjątkiem była noc z 26 na 27 czerwca, po zwycięstwie Azzurrich nad Austriakami i przejściu reprezentacji Włoch do ćwierćfinałów mistrzostw Europy w piłce nożnej. Kibice narobili troszkę hałasu, przetaczając się odkrytymi samochodami po Rzymie, z donośnym trąbieniem. No, tę noc można im darować…
Powodzenie mają przybytki ze stolikami ulicznymi w cieniu, pod zadaszeniem. Rzym w drugiej połowie czerwca to już trochę hardcore: 40 stopni jest normą, a w barach nie ma klimatyzacji. Ale jeszcze drzewa w liściach, w ogrodach zieleni się trawa, rano i wieczorem chłodniej, mury oddychają. W sierpniu już o tych przyjemnościach można będzie zapomnieć.
Byłam ciekawa, czy i jak pandemia odcisnęła się na wyglądzie autochtonów? Jak wiadomo, statystycznie Polacy sporo przybrali na wadzie. Oraz przestawili się na antyelegencję. A tam – nic z tych rzeczy. Włoskie dziewczyny jak zawsze z klasą, efektowne. Szczupłe, wręcz chude. Pilnują się, może nawet teraz bardziej, w obliczu nadmiaru kilogramów zdobytych w efekcie pracy zdalnej. Obserwowałam, co jadła na lunch pewna długonoga piękność odziana od stóp do głów w czerń, z rajstopami włącznie: spożyła wodę mineralną i garść suplementów diety w tabletkach. Z nieba lał się żar, ona w pełnym słońcu zdawała się tego w ogóle nie odczuwać. W ten sposób można trzymać sylwetkę laski – ale gdzie makaronowe tradycje Sophii Loren, Cecilii Bartoli czy la mammy ze wszystkich włoskich filmów?
Co do strojów. Jedne dziewczyny noszą się po kowbojsku (czyżby pokłosie spaghetii-westernów Sergia Leone?) – słodkie falbaniaste mini-sukieneczki plus haftowane wysokie botki; inne panny przywdziewają czerń, paradują w długich spódnicach lub szortach, do tego obowiązkowo czarne glany, jakby kultywowały tradycje punk-przodków. Niewiele kobiet zakłada sandały. Przeważają sneakersy na grubej podeszwie i… botki, a raczej boty, często wysokie do kolan. Do tego mini. Jak one to wytrzymują?