Historia

Zbliżali się Sowieci, a władze niemieckie wydały zakaz ucieczki

Mijamy wsie, w których obejścia buduje się tyłem do drogi. Mama czyta na głos polskie nazwy, a później wykrzykuje ich dawne, niemieckie wersje. Dzięki nim ożywają wspomnienia. – Roszczyce! Roschütz! Tak bardzo tam marzłam! Gdy wieś przejęli Polacy, musiałam pilnować nocą ich koni. Mówili, że mogę ogrzać się w ich baraku, ale dobrze wiedziałam, co by mnie to kosztowało.

Tęsknimy cały rok, więc po kilku godzinach jazdy z Warszawy, Krakowa czy Lublina nie możemy już doczekać się znajomych od lat nadmorskich widoków, starych kątów, oswojonych znaków. Jedni wybierają Dębki, inni nieodległą Białogórę – potem i tak się spotkamy, bo przecież zabraliśmy rowery, a nadmorskim pasem zieleni tak się świetnie jeździ. Niecierpliwe pytania i radosne okrzyki zaczynają się już kilkanaście kilometrów wcześniej: czy morze nie „ukradło” wielkiej plaży, czy skoczymy na kawę do Prusewa, przy drodze do Choczewa kupimy od miejscowych dzieci jagody i borówki i czy znajdziemy drogę do tajemniczych jeziorek w lesie?

I prawie nikt już nie pamięta, że w Dębkach była przed wojną Polska, a w nieodległej Białogórze były Niemcy. Że ktoś tu mieszkał przed nami, kochał tę błękitną krainę, gdzie woda zlewa się z niebem, ktoś ją obsiewał i obsadzał. „Przemieszczony naród w przemieszczonym państwie”, żeby użyć tego lapidarnego opisu (autorem był Edmund J.Osmańczyk) powojennej sytuacji, to nie tylko my.

Szwedzki dziennikarz i ekonomista, a także minister, Jens Orback, urodzony w 1959 roku, po raz pierwszy przyjechał do Białogóry, kiedy miał osiem lat: z rodzicami i trojką rodzeństwa. Biwakowali na wydmach i kiedy wopiści przyszli z pistoletami maszynowymi „aresztować szpiegów”, chłopiec cieszył się, że zabrali tatę, bo mama przecież miała napisane w paszporcie, że urodziła się Niemczech, a „to niedobrze”, z tego, co chłopiec wtedy wiedział. Mama tam właśnie się urodziła – w Wittenbergu, czyli w Białogórze. Była najstarszą córką wiejskiego nauczyciela, Fritza Poedtke, który ożenił się z Karin Fliessbach, panną z dworu. Fritz nigdy nie zapisał się do NSDAP i nigdy też nie zyskał akceptacji teściów i wujków swojej żony, niektórzy wręcz go nie zapraszali. Ale wieś go ceniła, bo dobrze uczył i szanował wszystkich – Niemców, Kaszubów i Polaków. Wierzył nawet, że może wkraczającym w marcu 1945 roku Sowietom objaśnić sytuację pogranicznej wsi, ale nie zdążył – aresztowali go. Karin z dziewiątką dzieci została sama, przez chwilę miała jeszcze konia, który ciągnął wóz: „na wozie jest Friedrich, który w czerwcu skończy trzy latka, a także czteroletni Heinrich, sześcioletni Eckhard, dziewięcioletnia Edith, jedenastoletnia Halgert, trzynastoletni Neidhart, czternastoletnia Gida, szesnastoletnia Friederike i siedemnastoletnia Katja”.



Katja nigdy wcześniej nie opowiadała o swoich potwornych przeżyciach tamtego czasu, gwałtach i permanentnym strachu przed sowiecką przemocą, dopiero po śmierci męża, szwedzkiego przedsiębiorcy, podjęła w rozmowach z synem wątek wojny. „Po tym, jak książka ukazała się w Szwecji i Niemczech, wielokrotnie zapraszano mnie na spotkania autorskie. Któregoś razu towarzyszyła mi nawet mama. Po spotkaniach podchodziły do mnie dwie grupy czytelników. Pierwszą stanowiły dzieci tych, którzy milczeli. Chciały podarować książkę rodzicom, żeby skłonić ich do mówienia o tym, czego unikali. W drugiej grupie były osoby, które planowały dać ją dzieciom i wnukom, by zachęcić je do zadawania pytań /…/” – napisał autor w posłowiu. – „Mama ma dziś ponad dziewięćdziesiąt lat i dzięki temu, że ciągle jest w ruchu, wciąż tryska energią. Zbiera pokrzywy, kupuje płatki na owsiankę, przygotowuje się na wizytę wnuków albo spotyka ze znajomymi. Mimo to bardzo tęskni za Polską. Często tam jeździmy”.

Fragment wydanej przez Ośrodek KARTA książki „Gdy inni świętowali zwycięstwo. Historia mojej matki” w przekładzie Justyny Kwiatkowskiej drukujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa.
„Gdy inni świętowali zwycięstwo. Historia mojej matki”
Na tablicy widnieje napis „Łeba”. To znaczy, że wreszcie udało nam się znaleźć właściwą drogę.

– Mama często tu jeździła. Jesteśmy już na drodze do mojej rodzinnej wsi, mein schönes Wittenberg , mojego pięknego Wittenbergu – mówi Katja falsetem, a po chwili wyjaśnia mojej najstarszej córce Olivii, która przysłuchuje się jej z szeroko otwartymi oczami, że wieś nazywa się tak, bo przybrzeżne wydmy są tam wysokie jak góry.

– Ojciec powiedział mi kiedyś, że tę nazwę wymyślili Szwedzi.

Katja [mama autora – przyp.red.] dalej się nią posługuje, mimo że według nowej mapy to już Białogóra. /…/. Kiedy od Wittenbergu dzieli nas już tylko chwila, mama robi się niespokojna jak nasz kot – on zawsze budzi się i zaczyna wiercić, gdy tylko skręcamy w ścieżkę prowadzącą do naszego domu letniego. Mijamy wsie, w których obejścia buduje się tyłem do drogi. Mama czyta na głos polskie nazwy, a później wykrzykuje ich dawne, niemieckie wersje. Dzięki nim ożywają wspomnienia.

Roszczyce! Roschütz! Tak bardzo tam marzłam! Gdy wieś przejęli Polacy, musiałam pilnować nocą ich koni. Mówili, że mogę ogrzać się w ich baraku, ale dobrze wiedziałam, co by mnie to kosztowało. Ostatecznie jednak udało nam się stamtąd uciec.

Strzelali z bliska, grzebali ludzi żywcem, główki dzieci rozbijali o drzewa. Tajemnica „Pomorskiego Katynia”

W lasach piaśnickich, niedaleko Wejherowa, Niemcy zabili od 12 do 14 tysięcy ludzi. Ich tożsamość – w większości – do dzisiaj nie jest znana.

zobacz więcej
Nikt w samochodzie nie pyta, co ma przez to na myśli. Kilka kilometrów dalej wykrzykuje: – Choczewo! To przecież Gotendorf. To tu mieszkał Ortsgruppenleiter Nösske. Mówił, że znał Gauleitera Franza Schwedego-Coburga. Tego, który był dowódcą nazistów na Pomorzu. Chodziłam kiedyś do jednej klasy z córką Nösskego, pamiętam, że kazała mi kończyć listy do rodziców słowami „Heil Hitler" /…/

– Kurowo! – Mama zakrywa usta dłońmi. – To tutaj mieszkał wujek Gerhard. Chyba zastrzelili go w ogródku za domem.

Dzieci podnoszą wzrok. Babcia nigdy wcześniej nie dzieliła się z nimi takimi szczegółami.

Mimo że chcemy jak najszybciej dotrzeć do celu, zbaczamy z drogi i zatrzymujemy się w Kurowie, żeby zobaczyć, czy rodzinna posiadłość wciąż jeszcze stoi. Wiele okolicznych dworów należało kiedyś do krewnych babci. Brat – naczelny fotograf rodziny – chce sfotografować to miejsce, by móc pokazać je przemiłym wnukom Gerharda. /..../

Ściany posiadłości w Kurowie są obłożone dość wysłużonymi już kamieniami wchodzącymi w odcień jasnego różu, spomiędzy których wystają formacje białej sproszkowanej zaprawy murarskiej o nieregularnym kształcie. To piękna ruina. Ogród jest zaniedbany, ale w świetle słońca wygląda magicznie, słychać tu śpiew ptaków i szum okazałych, rozłożystych wierzb, które widziały, jak zmieniali się właściciele domu.

Tu mnie więziono

Pod koniec wojny zorganizowano tu lazaret dla niemieckich żołnierzy, którzy odnieśli rany w walce z Armią Czerwoną. Front sowiecki powoli, lecz nieubłaganie minął okupowaną Polskę, a zimą na przełomie czterdziestego czwartego i czterdziestego piątego roku bezlitośnie zbliżył się do serca Niemiec, by ostatecznie najechać tereny położone nad Morzem Bałtyckim. Władze niemieckie wydały zakaz ucieczki. W lipcu czterdziestego czwartego roku Martin Bormann postawił sprawę jasno: „O życiu jednostki decyduje lud. Jednostce nie wolno targnąć się na własne życie. Jeśli się tego dopuści, nie dopełni swojego obowiązku wobec ludu”. W tym wypadku status materialny nie miał najmniejszego znaczenia/…/.
Dębki w gminie Krokowa przed sezonem letnim. Fot. Tytus Żmijewski / Forum
Nasza przewodniczka [mama] ani na chwilę nie traci zapału, a Jörgen prowadzi nas przez jej rodzinne wsie, które teraz mają polskie nazwy. Zauważamy niebieski znak z napisem „Białogóra” i skręcamy w lewo, w drogę prowadzącą nad morze.

– Dziękuję, Jörgenie i Jensie, teraz jesteśmy już w domu – mówi Katja, w jej głosie słychać szczerość.

– Młyn! – woła minutę później, gdy kilka kilometrów przed wsią nasz bus skręca w lewo.

Słyszałem, jak kiedyś wspomniała coś o młynie, ale nie chcę do tego wracać. Nie teraz. Nie wyjaśnia nic więcej, a to jeszcze bardziej potęguje ciszę. Po chwili bierze kilka głębszych oddechów i dodaje cicho: – To tu mnie więziono.

Filippa, córka Jörgena, najwyraźniej zauważa, że wszyscy zamilkli, bo pyta: – Babciu, ale dlaczego cię więziono?

Mija sekunda za sekundą, a mnie ogarnia dyskomfort, liczę na to, że mama nie odpowie. Nie chcę wiedzieć, co się tu wydarzyło, a jednocześnie wiem, że muszę. Jednak nie teraz, nie, gdy w aucie są dzieci. – Co tam robiłaś? – dopytuje Filippa, prawdopodobnie wie więcej, niż nam się wydaje. /.../

Zacofane Pomorze Tylne

Zbliżamy się do Prusewa, rodzinnej wsi babci. Zadziwia mnie nie tylko posiadłość przypominająca zamek i wysoki parkowy mur, lecz także wszystko wokół. Ciągnące się wzdłuż drogi domy, zakłady pracy, warsztaty, stajnie, magazyny budowlane i stawy. Dawnej społeczności już nie ma, a wzdłuż drogi rosną stare buki. Za drzewami rozciągają się, harmonizujące z kształtem Ziemi, bezkresne pola uprawne, na których powiewają kłosy zbóż i łęty ziemniaków. Dom zarządcy leży w dolinie po drugiej stronie stawu, wznosi się ponad innymi zabudowaniami, przypominając o istniejącej tu niegdyś hierarchii.

Stettin, Штеттин, Szczecin. Przywracanie historycznej pamięci

O polskości tego regionu marzyli przed wojną tylko najwytrwalsi tropiciele prasłowiańszczyzny.

zobacz więcej
Dojeżdżamy do ziemi, którą – na czas rozwiązania kwestii spadkowych między ważnymi posiadaczami ziemskimi – uprawiali chłopi. W zachowanych do dziś kronikach rodzinnych ciągnących się aż do rycerzy z Magdeburga nie ma o nich choćby najkrótszej zmianki. Berlińczycy nazywali tę część kraju obrzeżami, przyziemnym, nieco zacofanym Pomorzem Tylnym. Kilka kilometrów na wschód zaczynała się ziemia hrabiego von Krockowa. Widać ją, gdy wejdzie się na stojący tu do dziś wysoki silos, którego budowę zlecił Eckhard, dziadek Katji.

/…/ Właśnie trwa kapitalny remont budynku, ale starszy mężczyzna otwiera nam drzwi w murze od strony bocznego skrzydła. Przechodzimy na tyły posiadłości, gdzie przed laty babcia mamy poleciła założyć ogród. Mama przyspiesza kroku, a gdy już otoczymy skrzydło, rzuca z entuzjazmem: – Na tamtym tarasie co roku jedliśmy truskawki. Siedzieliśmy tam razem z babcią Edith.

Mama spieszy na taras, dzieci biegną za nią, a ja idę żwirową ścieżką do stawu w centralnej części parku. Wzdłuż ścieżek rośnie zadbany, ciemnozielony żywopłot tworzący symetryczne mozaiki. Wyobrażam sobie, jak Katja bawiła się tu z rodzeństwem, i uśmiecham się do siebie. W okrągłym stawie wyłożonym terakotą pływały duże, złote rybki, a w głębi parku był sad owocowy, do którego chodzili na czereśnie. Dalej znajdowała się dzika część ogrodu, tu bawili się w chowanego. Zieloną oazę otacza trzymetrowy, kamienny mur. Jego budowę zleciła Edith – chciała oddzielić park od wsi. Życie poza murem można było oglądać jedynie przez małe, opatrzone kratą, prostokątne okienka.

Podchodzę do stawu, odwracam się w kierunku dworu i patrzę, jak mama oprowadza wnuki po dawnej posiadłości rodzinnej. Katja pokazuje ręką na przybudówkę, kiedyś musiała tam być oranżeria. Widziałem zdjęcia, na których Edith pozuje przy drzewkach cytrusowych. Pamiętam też pożółkłą fotografię z trzydziestego szóstego roku. Widać na niej, jak jedzą truskawki. Siedzą przy stole, płócienny obrus układa się w fałdy, a służąca czeka, kiedy będzie mogła odstawić tacę z naczyniami. Może Katja opowiada teraz wnukom o wspaniałym serwisie swojej babci. Mogli tylko na niego patrzeć, za nic w świecie nie wolno im było go dotknąć.

I przyszedł rok 1945

Nie doświadczają w Rettkewitz [pol. Redkowice – przyp. red] przemocy, ale Karin [mama Katji, babcia autora – przyp.red.] i tak stwierdza, że nie mogą tu dłużej zostać. Mimo że niektóre dzieci pracują, kładą się spać głodni. Nie mają co jeść. Jak tak dalej pójdzie, zagłodzą się na śmierć. Edith [najmłodsza córeczka, lat 3 – przyp. red] jest bardzo chora, a podobne symptomy zaczynają pojawiać się też u Halgert i Gidy [starsze córki – przyp. red]. Karin dwa razy poszła do Lauenburga [pol. Lębork] po lek, ale ostatnim razem przyniosła do domu tylko lizol, środek do dezynfekcji. Po drodze mijała cmentarze, niewielkie kopce przypominały jej, co się stanie, jeśli choroba córek się nasili.
Legnica, rok 1947. Ostatnie grupy Niemców opuszczają Polskę. Fot. PAP
W Rettkewitz widać coraz więcej Sowietów, a niektórzy Polacy mówią, że wojna już się skończyła. Czy to znaczy, że mogą wrócić do domu?

Na decyzji matki zaważa chęć przeżycia. Karin wie, że piesza wyprawa może być niebezpieczna, ale czuje, że musi wrócić do okolicy, którą zna. Oczywiście, żebranie jest poniżające, ale jeśli od tego ma zależeć ich życie, to nie ma to żadnego znaczenia. Tutaj nawet nic nie ukradną. W Wittenbergu zna las jak własną kieszeń – wie, gdzie rosną jagody, i nawet teraz mogłaby zebrać tam parę grzybów. Muszą uciekać. Do domu.

Gdy matka zarządza powrót do Wittenbergu, Katja natychmiast się rozpromienia. Nie zaprzyjaźniła się ani z końmi, ani ze stajennymi. I choć jeszcze pracuje, powoli ubywa jej sił.

Karin obmyśla ze starszymi dziećmi plan ucieczki. Wymkną się stąd nocą, odebrawszy wcześniej tygodniową rację chleba. Nowi gospodarze nie muszą o niczym wiedzieć.

Na samą myśl o powrocie do domu Katji robi się ciepło na sercu. Może Fritz [ojciec, nauczyciel, aresztowany przez Sowietów w marcu 1945 – przyp. red] też już wyruszył w drogę? A może Sowieci opuścili wieś, a ojciec i siostra czekają na nich w szkole?

Tego samego wieczoru, gdy obmyślają plan powrotu do Wittenbergu, a Katję ożywia nadzieja, że niedługo zobaczy Friederike [młodszą siostrę, piętnastoletnią, zabraną przez Sowietów kilka tygodni wcześniej– przyp. red], do posiadłości zbliża się jakaś tykowata dziewczyna ze spuszczoną głową. Czy to naprawdę Friederike? Tak, choć nie jest to już ta sama dziewczyna. Jej wygląd i wyraz twarzy gaszą wszelką radość. Katja głaszcze ją po wychudłym ramieniu. Życie Friederike zmieniło się na zawsze. Ale jeszcze się w niej tli, a to prawdziwy cud.

Sojusznicy Polaków dostali 50 godzin na gwałt. Ciemna strona Monte Cassino

Ofiarą Marokańczyków z francuskich oddziałów kolonialnych padły Włoszki w wieku od 11 do 86. roku życia.

zobacz więcej
Z początku nie chce o niczym opowiadać, przynajmniej nie teraz. Rodzina wie tylko tyle, co da się odczytać z jej twarzy i postawy ciała. Nocą Katja kładzie się blisko siostry. Tak blisko, że dotyka jej ramienia. W ten sposób wzajemnie opowiadają swoje historie, bez słów, skóra przy skórze. Zawierają pakt – jego spoiwem jest milczenie.

Co się zdarzyło w młynie Ketelhutów

Minie wiele dni, zanim nogi zaprowadzą ich do znajomej okolicy /…/ Gdy od Wittenbergu dzieli ich już tylko parę kilometrów, dowiadują się, że we wsi wciąż rezydują Sowieci. Jakiś większy sztab. Niewykluczone, że zajmują ich dom – o ile jeszcze stoi. Karin postanawia zatrzymać się kilka kilometrów na zachód od Wittenbergu. A dokładniej: niedaleko młyna, w którym pracuje rodzina Ketelhutów.

Stąd wyśle później chłopców na zwiady. Ale Ketelhutowie już tu nie mieszkają – młyn zajmuje teraz pewne starsze, polskie małżeństwo. Mężczyzna też jest młynarzem. Gdy tylko ma coś do zmielenia, zaopatruje Sowietów w mąkę.

Ketelhutowie, którzy od pokoleń zarządzali młynem, zostali przeniesieni do jednego z dwóch domów leżących na niewielkiej polanie kilkaset metrów w głąb lasu. Karin zna się z nimi, dlatego młynarze pozwalają jej zatrzymać się na poddaszu. Dzieci tak bardzo cieszą się, że są blisko domu, że znajdują w sobie siłę, by wyścielić podłogę świeżą słomą.

Działo się to pod koniec lipca czterdziestego piątego roku. Nikt nie zna dokładnych dat. Wysiedleńcy nie mają dostępu do gazet ani radia. A zegarki stracili już na samym początku.

Koło młyna co chwila jeżdżą pojazdy wojskowe, ale na szczęście nikt się nie zatrzymuje ani nie skręca do lasu. Może naprawdę zapanował pokój? Niewiele wiedzą, ale Karin postanawia, że nie będą podchodzić bliżej domu, w każdym razie nie teraz. To zbyt ryzykowne, szczególnie dla starszych dziewczyn. Po okolicy wciąż mogą grasować żołnierze. Neidhart, który w międzyczasie skończył piętnaście lat, proponuje, że pójdzie z Halgert do Wittenbergu na zwiady /../
Sowieccy żołnierze na ulicach Berlina. Fot. Keystone/Getty Images
Tuż przed nadejściem zmierzchu z lasu wychodzi dwoje zrezygnowanych dzieci. Neidhart ze łzami w oczach opowiada, że Sowieci wciąż zajmują wiele domów we wsi, ale ich na razie jest pusty. Splądrowany, lecz pusty. Nie mówi nic więcej, ale ma tak rozpaczliwy wyraz twarzy, że śmiech od razu cichnie. Halgert też się nie odzywa. Wojna tłumi wszystkie myśli i obrazy, a także pytania. Zwykli ludzie, niezajmujący się strategią i polityką, wciąż muszą walczyć o przetrwanie, przeżyć kolejny dzień, dotrwać do nocy.

/…/W drzwiach do piwnicy siedzi Frau Buttler, kobieta silna nie tylko fizycznie, ale też psychicznie, która najlepiej ze wszystkich radzi sobie z Sowietami. Była Frauenschaftführerin , liderka Wspólnoty Kobiet w partii, polewa progi obu sypialń lizolem, żeby w razie czego wmówić Sowietom, że domownicy chorują na tyfus.

Katja musiała w międzyczasie zasnąć, bo nagle słyszy przed domem jakieś głosy; zanim jednak zdąży kogoś obudzić, na schodach rozlega się głośne tupanie. Muszą się schować, tylko gdzie? Zresztą i tak jest już za późno.

Drzwi gwałtownie się otwierają, a podmuch zimnego, słodkawego wiatru unosi nad ziemią pojedyncze źdźbła słomy. Katja chowa głowę w zgięciu łokcia. Żołnierze coś do nich mówią. Chcą zobaczyć twarze ofiar, ale Katja nawet nie drgnie. Słyszy każdy dźwięk, czuje, że wlepiają w nią wzrok, ale nie może się poruszyć, jest sparaliżowana. Gdy przyciskają jej lufę do pleców, ledwo się wzdryga. Wciąż chowa przed nimi twarz.

Idi siuda! – wrzeszczy stojący w progu żołnierz.

Chodzi mu o nią czy o leżącą obok siostrę? W tej samej chwili kątem oka widzi, jak matka podnosi się z miejsca i kieruje do drzwi. Leżąc w słomie, wsłuchuje się w zimny głos Karin: – Tu jestem. Weźcie mnie.

Powietrze stoi w miejscu. Po chwili Karin powtarza to samo, tym razem jednak o wiele głośniej.

– Tu jestem. Weźcie mnie. Mnie.

Tym razem oszczędzają Katję. Przerażona, zostaje z rodzeństwem w domu obok młyna. Niedługo potem wraca Karin. Nic nie mówi i nikt jej o nic nie pyta, milczą.

– Jens Orback

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy


Tytuł i śródtytuły od redakcji
Zdjęcie główne: Legnica, rok 1947. Punkt etapowy Państwowego Urzędu Repatriacyjnego. Ostatnie grupy Niemców opuszczają Polskę. Fot. PAP
Zobacz więcej
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Bankiet nad bankietami
Doprowadził do islamskiej rewolucji i obalenia szacha.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Cień nazizmu nad Niemcami
W służbie zagranicznej RFN trudno znaleźć kogoś bez rodzinnych korzeni nazistowskich, twierdzi prof. Musiał.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kronikarz świetności Rzeczypospolitej. I jej destruktor
Gdy Szwedzi wysadzili w powietrze zamek w Sandomierzu, zginęło około 500 osób.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Burzliwa historia znanego jubilera. Kozioł ofiarny SB?
Pisano o szejku z Wrocławia... Po latach afera zaczęła sprawiać wrażenie prowokacji.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Ucieczka ze Stalagu – opowieść Wigilijna 1944
Więźniarki szukały schronienia w niemieckim kościele… To był błąd.