Tłumaczenie (jedni napiszą uczenie o „translacji”, drudzy, dostojnie i nieco staroświecko, o „przekładzie”) nie ogranicza się, jak wiadomo, do języka. Stokroć większym wyzwaniem jest tłumaczenie całego niewerbalnego języka kultury: gestów, obyczajów, tabu i tradycji. Co ma znaczyć ta mina? Dlaczego ona ubiera się w takie kolory? Czy oni naprawdę MUSZĄ używać tych przypraw?! I co to za dziwny obraz w dużym pokoju?
Jeżeli takie spotkanie i związana z nim potrzeba tłumaczenia kultur zdarzy się na urlopie nad ciepłym morzem, wracamy zwykle zachwyceni wylewnością Stipe czy Tamira, z minidyskiem pełnym zdjęć, a bagażem – przypraw, szczególnie tej zupełnie niesamowitej kawy, i przekonaniem (z reguły złudnym), że całkiem nieźle poznaliśmy ducha Malty czy Malediwów. Jeżeli jesteśmy na takie spotkanie skazani, jeśli „obcy” pojawiają się w środku naszego świata – rodzi to liczne napięcia, szczególnie, gdy to pojawienie się jest nagłe i masowe. „My” czujemy się zagrożeni „onymi”, którzy nie stosują się do naszych norm, „oni”, gdyby ktoś miał jeszcze siłę zastanawiać się nad ich emocjami, też czują się obco w pełnym dziwnych reguł świecie. Nieraz te różnice zacierają się w drugim pokoleniu (budującym przykładem był przez dekady
melting pot Stanów Zjednoczonych), nieraz obcość rodzi narastające traumy i agresję, czego bolesną ilustracją jest współczesna Francja.
Ale co, jeśli ci „obcy” są jednak zarazem „nasi”? Jeśli czujemy z nimi bliskość – „krwi” (jakkolwiek ryzykownie nie brzmiałby ten termin), języka, wyznania, odległych tragedii, które budują tożsamość zbiorową – a jednocześnie okazują się zdumiewająco „nie-nasi”, z osobnym językiem, kuchnią, czasem wiarą?
Jak zachowywalibyśmy się, gdyby do Polski po 1989 trafiło w ciągu kilku lat blisko 4 miliony przybyszów z Kartą Polaka? Z Kartą Polaka – ale często ledwie mówiących po polsku lub dopiero się go uczących, słuchających Wysockiego i Coja, na niedzielny obiad (jeśliby go szykowali) gotujących
szczi lub
soliankę, kibicujących Spartakowi Moskwa, nie Widzewowi, używających na co dzień
otcziestw i „ruskiego matu”. Polaków-katolików jeszcze bardziej naskórkowych, niż to nieraz w Polsce bywa – Częstochowska na breloczku, piątkowa kanapka z kotletem, szczere zdumienie jakąś tam „kolędą” czy „procesją” – albo wręcz gorąco prawosławnych?
Nie, wróć, ta analogia nie ma sensu. Rosję, z pokładami pamięci doznanych krzywd, trudno w Polsce traktować jako państwo może i szorstkie, ale zaprzyjaźnione, Polacy stamtąd też zresztą wracaliby (wracają) z mocną, bodaj i dziedziczoną pamięcią wywózek i zsyłek. Prawosławie, przy wszystkich różnicach (jak wiadomo, niewielkich teologicznie, bardziej widocznych na poziomie liturgii czy obyczajów), jest bratnim wyznaniem. Ale skąd w takim razie miałyby przybyć te hipotetyczne cztery miliony „innych Polaków”, żeby w tej analogii znalazł się kraj odległy, może niewymarzony, ale postrzegany pozytywnie i żeby ich religia (i związane z nią obyczaje, kuchnia, model rodziny) były bardziej odległe niż prawosławie? Ze Szwecji? Z Bangladeszu?
Rozkładam ręce. Żaden prosty przykład nie odda doświadczenia obywateli Izraela, do których w ciągu 30 lat trafił ponad milion (1/10 populacji) rosyjskojęzycznych imigrantów z byłego Związku Sowieckiego, deklarujących żydowskie korzenie (i w przeważającej większości, choć dalece nie zawsze, je posiadających), a jednocześnie zachowujących swoją radykalnie odmienną tożsamość: język, zwyczaje, hierarchię wartości i pamięć historyczną.
„Rosyjski głos” w polityce historycznej Izraela
Ten fenomen, opisywany przez socjologów, pociągający za sobą dziesiątki konsekwencji – demograficznych, obyczajowych, politycznych, międzynarodowych, owocujący fenomenami takimi, jak „rosyjskie miasta” w rodzaju Aszkalonu, czy obchodami w Izraelu 9 maja jako Dnia Zwycięstwa, sytuacjami nieledwie slapstickowymi, ale i ciężkimi traumami – jest w Polsce niemal nieznany. Albo znany na poziomie anegdoty o „Ruskich w Izraelu” czy mitu o roli Natana Szarańskiego, jednego z kilku wpływowych przez parę lat polityków rodem z ZSRS.
Jako jeden z pierwszych podjął się tego analityk Ośrodka Studiów Wschodnich Marek Matusiak w pracy
„Rosyjska ulica”. Miejsce i znaczenie imigrantów z byłego ZSRR w Izraelu. Sam autor zastrzega, że jest to próba niedoskonała i niewyczerpująca. W rzeczywistości jednak jego książka opisuje tak wiele płaszczyzn najnowszej „aliji” – jej historię, charakterystykę demograficzną i polityczną przybyszów, ich status prawny i ekonomiczny, świadomość historyczną, rolę w dzisiejszej polityce Izraela, ich media, stereotypy, jakich są bohaterami – że nie sposób wymienić ich w jednym tekście. Dane polityczne i demograficzne, o których piszę poniżej, są jednak z tej książki w przeważającej większości zaczerpnięte.