Cywilizacja

Gubernia jerozolimska, czyli rosyjskojęzyczni Izraelczycy

Żaden prosty przykład nie odda doświadczenia obywateli Izraela, do których w ciągu 30 lat trafił ponad milion imigrantów z byłego Związku Sowieckiego, deklarujących żydowskie korzenie, a jednocześnie zachowujących swoją radykalnie odmienną tożsamość: język, zwyczaje, hierarchię wartości i pamięć historyczną. Ich zagubienie, szok kulturowy, ironiczną powtarzalność losu – to wszystko znaleźć można na płótnach Zoi Czerkaskiej, ukazującej życie ludzi przerzuconych z błotnistej Kaługi do pustynnego Aszodu.

Tłumaczenie (jedni napiszą uczenie o „translacji”, drudzy, dostojnie i nieco staroświecko, o „przekładzie”) nie ogranicza się, jak wiadomo, do języka. Stokroć większym wyzwaniem jest tłumaczenie całego niewerbalnego języka kultury: gestów, obyczajów, tabu i tradycji. Co ma znaczyć ta mina? Dlaczego ona ubiera się w takie kolory? Czy oni naprawdę MUSZĄ używać tych przypraw?! I co to za dziwny obraz w dużym pokoju?

Jeżeli takie spotkanie i związana z nim potrzeba tłumaczenia kultur zdarzy się na urlopie nad ciepłym morzem, wracamy zwykle zachwyceni wylewnością Stipe czy Tamira, z minidyskiem pełnym zdjęć, a bagażem – przypraw, szczególnie tej zupełnie niesamowitej kawy, i przekonaniem (z reguły złudnym), że całkiem nieźle poznaliśmy ducha Malty czy Malediwów. Jeżeli jesteśmy na takie spotkanie skazani, jeśli „obcy” pojawiają się w środku naszego świata – rodzi to liczne napięcia, szczególnie, gdy to pojawienie się jest nagłe i masowe. „My” czujemy się zagrożeni „onymi”, którzy nie stosują się do naszych norm, „oni”, gdyby ktoś miał jeszcze siłę zastanawiać się nad ich emocjami, też czują się obco w pełnym dziwnych reguł świecie. Nieraz te różnice zacierają się w drugim pokoleniu (budującym przykładem był przez dekady melting pot Stanów Zjednoczonych), nieraz obcość rodzi narastające traumy i agresję, czego bolesną ilustracją jest współczesna Francja.

Ale co, jeśli ci „obcy” są jednak zarazem „nasi”? Jeśli czujemy z nimi bliskość – „krwi” (jakkolwiek ryzykownie nie brzmiałby ten termin), języka, wyznania, odległych tragedii, które budują tożsamość zbiorową – a jednocześnie okazują się zdumiewająco „nie-nasi”, z osobnym językiem, kuchnią, czasem wiarą?


Jak zachowywalibyśmy się, gdyby do Polski po 1989 trafiło w ciągu kilku lat blisko 4 miliony przybyszów z Kartą Polaka? Z Kartą Polaka – ale często ledwie mówiących po polsku lub dopiero się go uczących, słuchających Wysockiego i Coja, na niedzielny obiad (jeśliby go szykowali) gotujących szczi lub soliankę, kibicujących Spartakowi Moskwa, nie Widzewowi, używających na co dzień otcziestw i „ruskiego matu”. Polaków-katolików jeszcze bardziej naskórkowych, niż to nieraz w Polsce bywa – Częstochowska na breloczku, piątkowa kanapka z kotletem, szczere zdumienie jakąś tam „kolędą” czy „procesją” – albo wręcz gorąco prawosławnych?

Nie, wróć, ta analogia nie ma sensu. Rosję, z pokładami pamięci doznanych krzywd, trudno w Polsce traktować jako państwo może i szorstkie, ale zaprzyjaźnione, Polacy stamtąd też zresztą wracaliby (wracają) z mocną, bodaj i dziedziczoną pamięcią wywózek i zsyłek. Prawosławie, przy wszystkich różnicach (jak wiadomo, niewielkich teologicznie, bardziej widocznych na poziomie liturgii czy obyczajów), jest bratnim wyznaniem. Ale skąd w takim razie miałyby przybyć te hipotetyczne cztery miliony „innych Polaków”, żeby w tej analogii znalazł się kraj odległy, może niewymarzony, ale postrzegany pozytywnie i żeby ich religia (i związane z nią obyczaje, kuchnia, model rodziny) były bardziej odległe niż prawosławie? Ze Szwecji? Z Bangladeszu?

Rozkładam ręce. Żaden prosty przykład nie odda doświadczenia obywateli Izraela, do których w ciągu 30 lat trafił ponad milion (1/10 populacji) rosyjskojęzycznych imigrantów z byłego Związku Sowieckiego, deklarujących żydowskie korzenie (i w przeważającej większości, choć dalece nie zawsze, je posiadających), a jednocześnie zachowujących swoją radykalnie odmienną tożsamość: język, zwyczaje, hierarchię wartości i pamięć historyczną.

„Rosyjski głos” w polityce historycznej Izraela

Ten fenomen, opisywany przez socjologów, pociągający za sobą dziesiątki konsekwencji – demograficznych, obyczajowych, politycznych, międzynarodowych, owocujący fenomenami takimi, jak „rosyjskie miasta” w rodzaju Aszkalonu, czy obchodami w Izraelu 9 maja jako Dnia Zwycięstwa, sytuacjami nieledwie slapstickowymi, ale i ciężkimi traumami – jest w Polsce niemal nieznany. Albo znany na poziomie anegdoty o „Ruskich w Izraelu” czy mitu o roli Natana Szarańskiego, jednego z kilku wpływowych przez parę lat polityków rodem z ZSRS.

Jako jeden z pierwszych podjął się tego analityk Ośrodka Studiów Wschodnich Marek Matusiak w pracy „Rosyjska ulica”. Miejsce i znaczenie imigrantów z byłego ZSRR w Izraelu. Sam autor zastrzega, że jest to próba niedoskonała i niewyczerpująca. W rzeczywistości jednak jego książka opisuje tak wiele płaszczyzn najnowszej „aliji” – jej historię, charakterystykę demograficzną i polityczną przybyszów, ich status prawny i ekonomiczny, świadomość historyczną, rolę w dzisiejszej polityce Izraela, ich media, stereotypy, jakich są bohaterami – że nie sposób wymienić ich w jednym tekście. Dane polityczne i demograficzne, o których piszę poniżej, są jednak z tej książki w przeważającej większości zaczerpnięte.
© Copyright by Ośrodek Studiów Wschodnich im. Marka Karpia, Warszawa, 2021
Najważniejsza jest pewnie konkluzja, wymieniona wśród pierwszych tez tej analizy: przybysze z byłego ZSRS (stanowiący, wedle wyliczenia sięgającego imigracji do Palestyny po pierwszych pogromach w Cesarstwie Rosyjskim, siódmą „falę” aliji) stanowią pierwszą społeczność, która nie zerwała w sposób radykalny z kulturą diaspory, czyli kraju/krajów pochodzenia. Zachowali swój język, zwyczaje i pamięć historyczną. Zarazem – to fenomen, który pokazuje, jak wielopłaszczyznowa i wieloznaczna może być tożsamość narodowa – w ogromnej większości przyjęli za swoją tożsamość izraelską, włącznie (jak pisze Marek Matusiak) „z dumą z nowego państwa i żywiołowym patriotyzmem”.

To podstawowy fakt społeczny i punkt wyjścia do opisu wewnętrznie niejednorodnej społeczności, „rozpływającej się”, czyli coraz lepiej integrującej z resztą obywateli Izraela, a zarazem stanowiącej nadal (i na długie lata) „największą mniejszość”. Cała reszta to najczęściej kolejne paradoksy, zaskakujące dla osób oceniających ten fenomen na podstawie swojej niewiedzy – lub, co gorsza, stereotypów. Rosyjskojęzyczni Izraelczycy nigdy nie stali się skuteczną grupą wpływu politycznego, nie stworzyli jednorodnego „lobby” (ich przeciętna sytuacja materialna pozostawia sporo do życzenia, nadal pozostaje niezałatwionych kilka kluczowych kwestii prawnych).

Zarazem „rosyjski głos” miał decydujący wpływ podczas kilku przesileń czy kampanii politycznych, długofalowo zaś, w ocenie wielu, walnie przyczynił się do zwrotu państwa izraelskiego „na prawo”. Imigranci zmodyfikowali politykę historyczną Izraela – ale na zasadzie wzbogacenia jej o jeden z pobocznych wątków, nie zasadniczej zmiany. Wreszcie, zachowana sieć kontaktów między krajami pochodzenia a obecną ojczyzną wcale nie determinuje polityki Tel Awiwu wobec Moskwy czy Kijowa: owszem, istnieje grupa pochodzących z państw postsowieckich miliarderów z izraelskim paszportem, w znacznym stopniu nieprzejrzysta, jeśli idzie o rzeczywisty zakres wpływów i rozkład lojalności (Marek Matusiak poświęca jej zresztą odrębny podrozdział), zarazem jednak do fenomenów współczesnego Izraela należą obywatelskie demonstracje na rzecz Ukrainy lub rosyjskiej opozycji demokratycznej, bardzo antyputinowskie w swojej wymowie.

Żydzi, szpiedzy, terroryści i aferzyści. Jak Polska pomogła tysiącom obywateli sowieckich uciec do Izraela

Samochody z arabskich ambasad na dyplomatycznych numerach podjeżdżały pod lotnisko na Okęciu i ich pasażerowie filmowali akcję przez szyby.

zobacz więcej
Można ten fenomen uznać, jeśli ktoś lubi patrzeć na sprawy w perspektywie długiego trwania, za konsekwencję czy „domknięcie” sytuacji sprzed blisko półtora wieku. Ostatecznie alija – w znaczeniu stosunkowo masowej migracji Żydów na Bliski Wchód, na tereny historycznej Palestyny – rozpoczęła się w reakcji na pierwsze pogromy w Rosji. W reakcji na „wzmożenie narodowe” w Europie Środkowej i Wschodniej, w tym na praktyki i hasła antysemickie, narodziła się też sformułowana przez Teodora Herzla idea „syjonizmu”, czyli odbudowy żydowskiego państwa. U progu XX wieku wydawała się ona mrzonką, ale jeśli ktoś w nią wierzył, to zapalczywi młodzieńcy z tysięcy sztetłech Galicji, Bałkanów, ale przede wszystkim – Rosji. I chociaż, kto przywiązan do tradycji Rzeczpospolitej Wielu Narodów może się szczycić, że pierwszy premier Izraela Dawid Ben Gurion urodził się w Płońsku, a pierwszy prezydent Chaim Weizmann w Motolu na Polesiu, to obaj (a wraz z nimi tysiące aktywistów, którzy stworzyli Izrael) emigrowali z ziem – w swojej optyce – przede wszystkim rosyjskich.

Połowa klasy z ZSRS, ale rozmawiali po hebrajsku

W trzy pokolenia, dwie wojny i jedną Zagładę później sprawy miały się inaczej. O emigracji obywateli Raju Krat, przepraszam – Kraju Rad nie było, jak wiadomo, mowy. Pierwsza alija stała się możliwa dopiero w atmosferze detente (i kredytów) lat 70., kiedy to z ZSRS do Izraela wyjechało ponad 150 tys. osób. Byli to w przeważającej mierze ludzie mocno związani z tradycją żydowską, doświadczający sowieckiej odmiany antysemityzmu państwowego (a nierzadko również społecznego), pragnący stać się obywatelami Izraela. Nierzadko odmawiano im paszportów przez lata – i od słowa „odmowa” (ros. otkaz) grupa ta zyskała nazwę „otkazników”. To z niej wywodził się wspomniany Natan Szaranski. Ta grupa miała też największą potrzebę identyfikacji z państwem. Jak wspomina cytowany przez Matusiaka pochodzący z Rygi emerytowany generał wywiadu izraelskiego: „W naszej klasie niemal połowa osób pochodziła z ZSRS, ale między sobą rozmawialiśmy po hebrajsku”.

Pod koniec dekady pierestrojki, w chwili rozpadu ZSRS, napłynęła druga, licząca ok. 900 tys. osób fala przybyszów z Rosji i Ukrainy, choć również Azji Środkowej, Kaukazu i Mołdawii. Ta „wielka rosyjska alija” doczekała się największej liczby synonimów, z których najbardziej przewrotny (biorąc pod uwagę reguły koszerności) brzmi „emigracja kiełbasiana”. Odwołuje się on do wymiaru konfliktu kulturowego (o nim będzie jeszcze poniżej mowa), ale i cierpko podsumowuje motywacje emigrantów, wśród których znacznie ważniejsze, niż wśród „ideowej” aliji lat 70., było pragnienie zachowania (lub podniesienia) standardu życia. Szerzej – ucieczki od chaosu, niepokojów i nędzy lat 90. w ZSRS.

Dopełnia te alije trzecia, „putinowska” (nieco ponad 100 tys. osób), która rozpoczęła się po ponownym objęciu przez Władimira Putina urzędu prezydenta, przez analogię do „kiełbasianej” (i równie ironicznie) określana mianem „serowej”. Wiadomo, dobre sery jada się do wina – i emigracji lat 2014-2021 szło bardziej o jakość życia niż minimum socjalne. Emigrowali ludzie lepiej sytuowani, nieraz starający się bardziej o paszport innego kraju niż fizycznie przenoszący się do Izraela, generalnie spragnieni obywatelstwa państwa, w którym – jak ujął to jeden z publicystów – „mówi się po rosyjsku, ale szanuje obywateli po amerykańsku”.

Ludzie Putina w Izraelu

Moskwa nawet nie ukrywa, że postrzega rosyjskojęzyczną społeczność w Państwie Żydowskim jako narzędzie wpływu na politykę Tel Awiwu.

zobacz więcej
Jak widać zatem, „rosyjska alija” w przeważającej większości (co nie znaczy, że szło za tym proporcjonalnie duże znaczenie polityczne) to alija „kiełbasiana”. To ona była najbardziej rosyjska, a właściwie „sowiecka” – jej najtrudniej przyszło się przystosować do życia w nowym miejscu i zapłaciła za przenosiny największą cenę (choć też – w największym stopniu przyczyniła się do zmiany oblicza współczesnego Izraela).

Jak pisze Marek Matusiak – jej członkowie wywodzili się najczęściej z sekularyzowanej i „zadomowionej” w ZSRS miejskiej klasy średniej i w większości nie emigrowaliby, gdyby nie rozpad ZSRS. Ich językiem ojczystym był rosyjski, kulturą – rosyjskojęzyczna kultura sowiecka i – jak celnie pisze cytowana przez Matusiaka izraelska badaczka Larissa Remennick – „jeśli w ogóle mieli jakieś bóstwa, byli nimi z jednej strony Puszkin, Czechow, Pasternak i Bułhakow (jako ikony rosyjskiej kultury wysokiej), z drugiej zaś – mobilność społeczna wyrażona w kulcie wykształcenia i fachowości”.

Aleksandra Puszkina i Michaiła Bułhakowa uzupełnić trzeba w najlepszym razie o Włodzimierza Wysockiego i Wiktora Coja, a na znacznie większą skalę o rozkwitającą już w latach 90. popsę, czyli rosyjski wariant disco polo. Nie chodzi jednak o licytowanie się nazwiskami, lecz o spójny system znaków i znaczeń (Puszkin – podręcznik z podstawówki – oficjalny plakat na ścianie, przemycony z Zachodu – w pokoju nastolatka), o pamięć historyczną (Piotr I – Borodino – Wielka Ojczyźniana, uzupełniona o „szeptaną” pamięć o wujku, który zginął w czystkach albo wyszedł z łagru po śmierci Józefa Stalina), ba, o ambicje i specjalizację zawodową!

„W ramach imigracji przyjechały tysiące dentystów. Co zrobić z tysiącami dentystów? (…) Mamy też na przykład setki inżynierów górnictwa z ZSRS. Co mamy z nimi tutaj zrobić? Nie mamy kopalni!” – mówił jeden z ministrów już w 1991. Izrael, wierny swojej doktrynie umacniania potencjału demograficznego (oraz ochrony osób prześladowanych „za pochodzenie”), otworzył szeroko drzwi przed imigrantami, ale kopalń dla nich nie miał już jak wybudować… Miał za to tysiące miejsc pracy w usługach (sprzątanie, gastronomia, domy opieki), w budownictwie i w rolnictwie – w następstwie rozwoju kraju, ale i opuszczania miejsc pracy przez Palestyńczyków w latach pierwszej intifady.

To była mieszanka wybuchowa. Ambitni, do głębi rosyjsko-radzieccy, świeccy lub sentymentalnie żydowscy przybysze w kraju, w którym szokiem było wszystko: od klimatu począwszy, przez głębię i grozę konfliktu bliskowschodniego (dotąd znanego tylko przez pryzmat kwestionowanej sowieckiej propagandy), przez nieznany, niełatwy język i alfabet, aż po szabas, ciemnoskórych Żydów sefardyjskich, zdumiewających chasydów i znaczenie przepisów religijnych w codziennym życiu.

To był szok dla setek tysięcy – szok, który w nieznacznym tylko stopniu łagodziła rosyjskojęzyczna prasa (w latach 90. – kilka dzienników, w sumie 130 tytułów), portale (newsru.co.il), stacje TV i radiowe, a nawet (ostatecznie zakończone niepowodzeniem) próby tworzenia partii rosyjskojęzycznych. Co było robić, kiedy euforia po wypiciu pierwszej coli, ujrzeniu pierwszej palmy, pierwszej wizycie w hipermarkecie zaczęła opadać? Wkuwać dziwne litery? Szukać roboty w myjni?
Zoya Cherkassky-Nnadi „Cholerny hebrajski!” („Fucking Hebrew”), 2012, olej na płótnie. Tytuł obrazu został złagodzony w polskim przekładzie: w dwujęzycznym, angielsko-rosyjskim oryginale brzmi on „Fucking Hebrew / Jebannyj iwrit”, co zdaje się znacznie żywiej oddawać emocje głowy rodziny pobierającej pierwsze nauki. © Rosenfeld Gallery, Tel Aviv
Ta kondycja (uczenie: „habitus”) była oczywiście badana przez dziesiątki socjologów i fachowców od zarządzania zasobami ludzkimi, w literaturze doczekała się swoich kronikarzy, bardów i prześmiewców. Nikt jednak nie opisał jej z większą ironią i czułością zarazem, w sposób zrozumiały niezależnie od barier językowych (choć wymagający znajomości różnych kontekstów i kodów), co współczesna izraelska malarka, urodzona w 1976 roku w Kijowie Zoya Cherkassky-Nnadi (w tekście, przez respekt dla reguł transliteracji i pamięć dawnej Rzeczpospolitej, pozwolę sobie nazywać ją Zoją Czerkaską; nazwisko w oryginalnym brzmieniu zachowajmy przy znanych w świecie obrazach).

Zoja, dziewczynka z chruszczowek

Pochodząca z rosyjskiej kulturowo i językowo rodziny żyjącej od pokoleń na ziemiach ukraińskich, o wschodnioeuropejskich żydowskich korzeniach (to niezgrabnie długie zdanie jest niezbędne, by ukazać złożoność i gęstość warstw kulturowych!), Zoja mogłaby posłużyć za emblemat „drugiej” aliji. Wyjechała wraz z rodziną do Izraela w roku 1991. Można się domyślać i z jej rysunków, i z wyznania dla „Art Source” o „anarchicznym charakterze”, że wyjeżdżała jako nastolatka mocno zbuntowana na decyzję rodziny. Ale też nie było gdzie zostawać. Była wierna swojemu pragnieniu malowania: w Izraelu ukończyła Midrasha School of Art i studia scenograficzne w Jerozolimie.

Po raz pierwszy zaczęła być widoczna w połowie ubiegłej dekady – nie tylko zresztą w galeriach, ale i w internecie, bo jej szkice, rysunki i obrazy wyjątkowo dobrze współgrają z nowymi mediami. Bywają (przy wielkim artyzmie) ostentacyjnie szkicowe, operujące grubą kreską, mocną plamą, skrótem: przypominają czasem ilustracje książkowe czy karykatury, nie oferują głębi ani ćwierćtonów. Oferują za to niezwykłe bogactwo wymownych szczegółów i szczególny, cierpki liryzm, który czasami tylko krok dzieli od pasji.

Internauci i marchandzi po raz pierwszy poznali ją z kilkudziesięciu szkiców i obrazów (czasem – szkiców flamastrami, następnie „przemalowanych” na obrazy), ukazujących mętną i przaśną rzeczywistość realnego socjalizmu lat 80. Ukazywaną w dodatku z perspektywy dziecka, potem nastolatki w sowieckim blokowisku.
Zoya Cherkassky-Nnadi „Poniedziałkowy poranek” („Monday Morning”), olej na płótnie, 2017 © Rosenfeld Gallery, Tel Aviv
Dla widzów z Zachodu, którzy po raz pierwszy mogli obejrzeć spory wybór jej prac w artykule RFE pod smacznym tytułem „Lenin on Linen”, czyli „Lenin na płótnie”, mógł to być szok. Dla smakoszy z naszej części Europy (a jeszcze – dorastających w latach 80. lub ciut później) – prędzej anamneza, przypomnienie tak doskonale znanego, choć materialnie tak odległego świata niedomykających się ram okiennych z aluminiową klamką. Letnich kaloryferów. Skrzypiącej, rozeschniętej klepki. Mrugających żarówek. Rozciamkanego, słonego śniegu, w którym przemakają wszystkie kozaczki i sofiksy. Poobijanych aluminiowych garnków z wygotowanym „woł.ciel. z kośc.”. Krótko mówiąc – komuny, odrzucanej nawet przez tych, którym najdalej było do Solidarności i patriotycznych uniesień.

Oczywiście komuna Zoji jest o ton ciemniejsza, bo sowiecka: więcej w niej czerwieni sztandarów i chust pionierskich, koszmarnych tabaczkowych mundurków szkolnych, szarości ciągnących się po horyzont chruszczowek, czyli odmiany bloków z lat 60. i 70. Ale smutek poniedziałkowego przedświtu, ciasnota korytarzyka w przedpokoju, którym przeciska się cała rodzina, wyglądanie wracającej z drugiej zmiany mamy w rtęciowym świetle latarń – to wszystko jest tak boleśnie znajome. Przez to zaś znajoma staje się nam i artystka – bo jest dość oczywiste, mimo wszystkich „gier z podmiotem”, w które tak uwielbia ganiać się współczesna sztuka, że na większości z tych płócien Zoja odtwarza swoje dzieciństwo i ech, dziewczęcość – której tak ciasno i niewygodnie w koszmarnych, drapiących rajstopach z elanobawełny.
Zoya Cherkassky-Nnadi „Mama”, olej na płótnie, 2019 © Rosenfeld Gallery, Tel Aviv
Zoja pojawia się też na pierwszym planie jednego z obrazów, który otwierał cykl i prestiżową wystawę w The Israel Museum w 2018 roku. Tak, to ona (nawet, jeśli w rzeczywistości była o rok czy dwa starsza i odrobinę lżej ubrana) schodzi jako pierwsza ze schodków liniowca El-Al.

Cykl i wystawa zatytułowane zostały „Pravda”, co świetnie ukazuje przekorę artystki, ale też jej sprawność w poruszaniu się wśród wielu znaczeń, niezbędną, jeśli ktoś na serio zajmuje się translacją kultur. Słowo prawda znaczy przecież po rosyjsku zarówno „prawdę” (w znaczeniu epistemologicznym, jako zgodność jakiegoś twierdzenia z rzeczywistością), jak i „sprawiedliwość” (nie tyle nawet formalną, jurydyczną, co „odwieczną”, „przyrodzoną”, rozpoznawaną sumieniem). Także – oddawanie sprawiedliwości komuś pokrzywdzonemu. A przecież jest jeszcze „Pravda” – organ Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, który stał się przez dziesięciolecia synonimem zaprzeczenia obu wyżej wspomnianych znaczeń.
Zoya Cherkassky-Nnadi „Bamba”, olej na płótnie,2012- 2014 © Rosenfeld Gallery, Tel Aviv
Cykl „Pravda”, choć nawiązujący do „nostalgii postsowieckiej” i nieraz ją odmalowujący, ukazuje przede wszystkim doświadczenie, o jakim piszemy powyżej: niełatwej translacji kulturowej, przeniesienia, przeszczepu, ale też – nieodnajdywania się w nowej sytuacji, a nawet odtwarzania upokorzeń i deficytów, które były czyimś udziałem w przeszłości, w „poprzednim życiu”.

Dostawał w kość w Kijowie, dostaje i w Jaffie…

Jako się rzekło, są to obrazy malowane z ironią i czułością – przy czym ta pierwsza jest dużo bardziej widoczna, razem ze skłonnością do karykaturowania, nieraz na pograniczu szyderstwa. W połączeniu z gotowością do odtwarzania najtańszych stereotypów kulturowych i ich przerysowywania (nosy bohaterów niektórych obrazów są tak dumne, że bardziej kojarzą się z tukanem niż z najbardziej zjadliwymi rysuneczkami z „Der Stürmera” czy „Gazety Warszawskiej”!), zapewniło jej to burzliwe reakcje krytyków izraelskich, oskarżających ją o szarganie świętości i powtarzanie komunałów.

Tak – te obrazy są drapieżne, na pozór nieżyczliwe, na pewno nie zostawiające miejsca na niedopowiedzenie. Kipią od szczegółów (na obrazie przedstawiającym mozolną naukę hebrajskiego dziadek czyta gazetę „Russkij Izraelitianin”, w tle piętrzą się nierozpakowane skrzynie z dawnym odeskim adresem, pod łóżkiem stoi emblematyczna butelka coli) i od symboli jednocześnie – w tle lub za oknem musi pojawić się bliskowschodnia, biblijna, emblematyczna jak na bożonarodzeniowej widokówce palma…

Kilka obrazów, mających najsilniej pokazać powtarzalność kondycji, niemożność wyrwania się z roli „żydowskiej ofiary”, a zarazem wielość odcieni translacji kulturowej Zoja Czerkaska namalowała w formie dyptyków. Niektóre z nich są bliskie rysunkowemu nieledwie, karykaturalnemu skrótowi, choć i im nie sposób odmówić przenikliwości i spostrzegawczości. Myślę szczególnie o dwóch obrazach zatytułowanych „Przemoc szkolna” (School mobbing) z 2014 roku. Oba przedstawiają emblematycznego, „kruchego żydowskiego skrzypka”, nastoletnią dumę rodziców, poniżanego przez dwóch osiłków z klasy, z nieżyczliwym chórem w postaci dwóch koleżanek w tle. Rozwalony futerał na skrzypce, strach, rechot, pięści: te elementy na obu obrazach są te same, podobnie jak twarz głównego bohatera. Tyle, że na pierwszym obrazku łomot spuszczają mu koledzy w przyciasnych pionierskich mundurkach, na drugim – młodzieńcy w T-shirtach z izraelskimi napisami. No tak, chłopak dostawał w kość w Kijowie, dostaje i w Jaffie… Można przerzucać się między tymi obrazkami przez ładnych kilka minut, śledząc analogie (od graffiti na szkolnym murze po stroje obu dziewczyn), ale przypomina to trochę zabawę w „Wytęż wzrok i znajdź 20 szczegółów…”.

Jest jednak dyptyk, który – wychodząc od podobnego założenia – pozostawia nas na długo oniemiałych. To dwa płótna zatytułowane „Rok 1991 na Ukrainie” oraz „Piątkowe popołudnie na nowym osiedlu” („Friday in the Projects”), oba z 2015.
Zoya Cherkassky-Nnadi „Rok 1991 na Ukrainie” („1991 in Ukraine”), 2015, olej na płótnie © Rosenfeld Gallery, Tel Aviv
Oba można oglądać długo, w możliwie dużym powiększeniu – „wyłapując” już nie dziesiątki, ale setki szczegółów, jak zwykliśmy robić z obrazami dawnych mistrzów. To skojarzenie nie jest zresztą przypadkowe – zwłaszcza „Rok 1991 na Ukrainie” jest oczywistym nawiązaniem, w przyjętej pespektywie, odcieniach i szczegółach, do „Powrotu myśliwych z polowania” Pietera Bruegela, choć oczywiście niderlandzki mistrz dopieszczał swoje płótna. Ale też o co innego mu chodziło.
Zoya Cherkassky-Nnadi „Piątkowe popołudnie na nowym osiedlu” („Friday in the Projects”), 2015, olej na płótnie © Rosenfeld Gallery, Tel Aviv
Dobre reprodukcje tych płócien zwalniają w zasadzie autora od komentarza. Można najwyżej zwrócić uwagę widza na kilka szczegółów.

„Rok 1991 na Ukrainie” jest zapisem zapaści państwa, jego instytucji i infrastruktury – i towarzyszącej mu, wszechobecnej przemocy. Na fasadach budynków widnieje jeszcze napis „Niech żyje KPZR”, ale u ich stóp zbierają się już dwie manifestacje: ukraińskich niepodległościowców i komunistów – można się spodziewać, że za chwilę dojdzie między nimi do konfrontacji.

Rdzewieją leżące od kilku lat rury, trzech kolesi rozkrada budowę, przegniły mostek załamał się pod starszą kobietą z siatkami, na co bezradnie patrzy jej wnuczka. Trzech katuje czwartego, tuż obok troje przypieka sobie na wesołym ognisku kiełbaski. Pijak, ekshibicjonista ani gwałciciel nie zabierają spokoju ojcu, który ciągnie synka na sankach. To nie jest tylko stan kryzysu gospodarczego i politycznego, to stan anomii, mrowiska pozbawionego norm i współczucia, od którego należy – pod każdym pretekstem, bodaj i babci ze stosownym pochodzeniem – uciekać.

Uciekać i dostać przydział do jednego ze stawianych naprędce dla miliona uchodźców osiedli – żeby ironia była zjadliwsza, wznoszonych na podstawie planów architektonicznych tanio kupionych w latach 60. od ZSRS.

Dużo flag (bo jesteśmy patriotami). Dużo pustynnej ochry i podwiędłych palm (bo jesteśmy w Izraelu). Dużo niechlujności – wiszących kabli, odparzonych tynków, wszechobecnych śmieci. Dużo kotów – bo i w Rosji, i w Izraelu lubi się koty pasjami, również bezpańskie. Dużo nędzy. Dużo pieprzonego hebrajskiego. Grube panie w kretonowych sukienkach, narkomani w nyży pod schodami – wszystko jest takie samo. I tak samo trzech – nie, już czterech! – katuje piątego, a ubrana, mimo upału, w długą spódnicę, jak wypada, mama spiesznie oddala się z małym.

Czasem – mówi Zoja, choć sama dawno wyrwała się z koszmarnych, drapiących rajstop – po prostu nie da się uciec.

– Wojciech Stanisławski

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Wszystkie obrazy reprodukowane są dzięki uprzejmości artystki Zoyi Cherkassky-Nnadi oraz Rosenfeld Gallery w Tel Awiwie.

W tekście, oprócz oczywistych i licznych odwołań do analizy Marka Matusiaka „»Rosyjska ulica«. Miejsce i znaczenie imigrantów z byłego ZSRR w Izraelu”, korzystałem również m.in. z przemyśleń zawartych w eseju Ayeleta Kohna „»Pravda« in the Museum: Zoya Cherkassky’s exhibition as a case of cultural (self) translation”, The Journal of Specialised Translation, styczeń 2021
Zdjęcie główne: Zoya Cherkassky-Nnadi „Nowe ofiary” („New Victims”), olej na płótnie, 2016 © Rosenfeld Gallery, Tel Aviv
Zobacz więcej
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Legendy o „cichych zabójcach”
Wyróżniający się snajperzy do końca życia są uwielbiani przez rodaków i otrzymują groźby śmierci.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Pamiętny rok 2023: 1:0 dla dyktatur
Podczas gdy Ameryka i Europa były zajęte swoimi wewnętrznymi sprawami, dyktatury szykowały pole do przyszłych starć.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kasta, i wszystko jasne
Indyjczycy nie spoczną, dopóki nie poznają pozycji danej osoby na drabinie społecznej.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Jak Kościół katolicki budował demokrację amerykańską
Tylko uniwersytety i szkoły prowadzone przez Kościół pozostały wierne duchowi i tradycji Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Budynki plomby to plaga polskich miast
Mieszkania w Polsce są jedynymi z najmniejszych w Europie.