Nożyce historycznej ignorancji. Jak kultura masowa pisze dzieje na nowo
piątek,
3 września 2021
Od czasów Herodota datuje się profesjonalną pracę historyczną. Wcześniej były tylko fantazje w typie homerowskich „Iliady” czy „Odysei”. Wygląda na to, że właśnie się cofnęliśmy o dwa i pół tysiąclecia, do czasów sprzed Herodota, i przeszłość będzie znana tylko z pełnych wymysłów i fantazji opisów beletrystycznych, które skutecznie wypierają z ludzkiej świadomości dorobek poważnych historyków.
7 września 2021 o godz. 16:40 TVP Historia pokaże prowadzony przez Wiktora Świetlika pierwszy program z cyklu „Nie taka prosta historia”, poświęconego konfrontacji realiów filmowych, książkowych lub świata gier z realiami historycznymi. Kolejne odcinki we wtorki co tydzień.
Lubiani i nielubiani, wielcy i mali, wybitne kobiety i dzielni mężowie. Od kultury masowej obrywa się wszystkim. Elżbieta II z serialu „The Crown” to wiecznie zakompleksiony nieuk niezdolny do płakania nawet na widok górniczej osady, w której zginęły niemal wszystkie dzieci. Grupka uliczników z Birmingham z „Peaky Blinders” zamienia się w ośmiornicę, z którą liczyć muszą się i Winston Churchill, i wywiad brytyjski, i Irlandzka Armia Republikańska.
Średniowieczni „Wikingowie” byli zarządzani przez wyzwolone kobiety, mieli kontakty z Chińczykami i złupili Paryż broniony przy pomocy kusz. Całe średniowiecze, do którego nawiązuje częściowo „Gra o Tron”, było wypełnione wyrafinowanym seksem.
Przedwojenna Polska sportretowana w „Królu” była kalką hitlerowskich Niemiec. Oto obraz i wiedza historyczna, który spora część widzów wynosi z wielkich, współczesnych produkcji masowych. A wszystko to podlane coraz większą ilością politycznie poprawnego sosu ideologicznego.
Prawda ekranu
Nic dziwnego. Z jednej strony gigantyczne budżety, znakomici aktorzy, wyrafinowane scenariusze, w których opracowywaniu pomagają także komputerowe algorytmy badające „atencję” widza. Dla kina historycznego seriale i platformy streamingowe mają zresztą spore zasługi, bo zapewniły powrót znaczenia scenariusza, wypieranego jeszcze kilkanaście lat temu w kinie przez coraz tańsze, ale też robiące coraz mniejsze wrażenie, efekty komputerowe.
Równocześnie jednak historia przedstawiana w serialach i wielkich produkcjach filmowych zaczęła coraz bardziej być kreacją krojoną pod dzisiejsze fascynacje, lęki, zapatrywania ideologiczne. Dawni twórcy, autorzy książek czy scenarzyści – włącznie z Szekspirem czy Sienkiewiczem – raczej dawnymi wydarzeniami manipulowali, przedstawiali ostre interpretacje, nieco zmieniali, dokładali fikcję, co jest wilczym prawem beletrysty, ale robili to tak, by nie można było im zarzucić fałszerstw na poziomie podstawowych faktów historycznych.
Dziś takich oporów nikt już nie ma. Po prostu się zmyśla. Oczywiście, autorzy serialu „Gra o Tron” mogą bronić się, że przecież opowiedziana przez nich historia dzieje się w ahistorycznej alternatywnej „nibylandii”, w której występują armie zoombie czy smoki, jak u Tolkiena krasnale, trolle czy elfy. Tyle, że świat oparty na sadze George’a R.R. Martina różni się od tego tolkienowskiego tym, że nader często nawiązuje do realiów przede wszystkim angielskiego średniowiecza i Wojny Dwóch Róż, ale też wielkich cywilizacji starożytności (zamorskie krainy i miasta).
Równocześnie Tolkienowi i jego filmowej adaptacji udało się uniknąć wielu podstawowych błędów, które nawet w „nibylandii” nie powinny się zdarzyć, a zarazem nie było już u niego bardzo czytelnych odniesień do autentycznej historii, a nawet współczesnych zagadnień społecznych, jak choćby ewidentnych aluzji do chrześcijaństwa i generalnej antyreligijnej fobii panującej w „Grze o Tron”.
Spójrzmy jednak na tych, którzy twierdzą, że opowiadają samą prawdę, są wiernymi interpretatorami historii albo choć oddają jej ducha tak znakomicie, że by się filozof Hegel ze swoim „Duchem dziejów” nie powstydził. Scenarzyści serialu „Wikingowie” przedstawili historię tak wiernie „jak się dało”, podobnie scenarzyści „Peaky Blinders”, a „The Crown” to już czysta prawda, bo to co jest fikcją jest „prawdopodobną prawdą”.
Cóż, tyle, że jak chwilę pogrzebać w tych – świetnych i wartych obejrzenia historiach – to albo nie mają one w ogóle wiele wspólnego z rzeczywistymi ustaleniami historyków, mieszając wszystko co się da, albo, jak serialowa historia Elżbiety Drugiej, są tęgą manipulacją.
Tylko show się liczy?
I co w tym strasznego? Czemu się czepiać? Przecież luźna interpretacja faktów to żelazne prawo dzieła literackiego, beletrystycznego, sztuki, filmu? Czy świat kardynała Richelieu był taki sam jak opisywał go Alexander Dumas? Czy piętnastowieczna Polska i wojna z Zakonem wyglądały dokładnie tak jak chcieliby Henryk Sienkiewicz czy potem reżyser Aleksander Ford? Przecież każdy z nich nakładał na to filtr swoich czasów. U Sienkiewicza Krzyżacy są jak Prusacy, u Forda jak Wehrmacht i – jak mawiali złośliwi - tylko trochę brakuje, by doszła scena o dobrych Krzyżakach, czyli tych z NRD.
Teraz – może ktoś powiedzieć - mamy podobnie. Tęczową tematykę i epatujący z każdej produkcji feminizm. W „Grze o Tron” dochodzi nawet do tego, że w pewnym momencie niemal wszystkimi przedstawianymi królestwami zawiadują kobiety. Oczywiście zdarzało się to, były wybitne regentki, cesarzowe, królowe, ale były one wyjątkami, a nie regułą. Dochodzą do tego surrealistyczne ukłony w stronę dawnych ofiar rasizmu przez przedstawianie historycznych europejskich władców jako czarnoskórych.
Oprócz wspomnianych ideologii mamy dodatkowo wielki miszmasz ahistorycznych bzdur. Ale czy tego wszystkiego faktycznie nie było tylko w innych wersjach?
Może i było, ale te dzisiejsze produkcje pod kilkoma względami się różnią. Żeby było jasne, wiele z nich, tak jak „The Crown” czy „Peaky Blinders” uważam za znakomite i warte obejrzenia opowieści o władzy, inne, jak „Wikingowie” czy „gra o Tron” są kapitalnymi widowiskami. Więc czego się czepiać? Myślę, że przede wszystkim tego, że nic ich nie równoważy.
Narracje zamiast prawdy