We mnie też jest taki Chmielowski, wieczny buntownik, facet, który chce dalej, szybciej, więcej
piątek,19 listopada 2021
Udostępnij:
Chciałbym grać w czymś, z czym się zgadzam. Co nie zaprzecza mnie jako katolikowi. Choć mam agenta, który pomaga mi szukać ról. Więc na przykład to on się postarał, żebym zagrał epizod w filmie Jana Matuszyńskiego „Żeby nie było śladów”. Pojawiam się tam jako jeden z wielu esbeków – mówi Piotr Zajączkowski, wykonawca roli Adama Chmielowskiego w filmie „Nędzarz i madame”.
TYGODNIK TVP: Na premierze „Nędzarza i madame” powiedział mi Pan: ja właściwie nie jestem aktorem. Ale reżyser tego filmu Witold Ludwig zapewniał mnie kilka minut później: „Zajączkowski jest jak najbardziej aktorem, tylko niezawodowym, bardzo wiele grał”. Jaka jest prawda o odtwórcy roli Adama Chmielowskiego?
PIOTR ZAJĄCZKOWSKI: Mam powtarzać, że Tom Hanks nie kończył szkół aktorskich? Nie nazywam siebie aktorem, bo ktoś z aktorów z dyplomem może się poczuć urażony. Nauka tego zawodu jest długa, pełna ciężkiej pracy, wyrzeczeń. Mnie nie wypada się zrównywać z ludźmi o takiej drodze życiowej, moja była znacznie krótsza.
Ale jak się poszpera w necie, można się dowiedzieć, że już przed tym filmem Pan sporo zagrał.
Od gimnazjum grałem w amatorskim teatrze w rodzinnym Ełku. Dostawałem nawet pierwsze gaże z biletów. Występowałem w „Damach i huzarach” Aleksandra Fredry, w „Scenariuszu na trzech aktorów” Bogusława Schaeffera. Na studiach w Akademii Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu też zgłosiłem akces do grupy teatralnej prowadzonej przez ojca Dariusza Drążka. Występowałem w mniej więcej dwóch sztukach rocznie, w pewnym momencie każdą wolną chwilę po zajęciach spędzałem na próbach.
Co to był za repertuar?
Głównie klasyka, na przykład „Powrót posła” Niemcewicza, „Klub kawalerów” Bałuckiego, „Fircyk w Zalotach” Zabłockiego, ale pojawił się również Szaniawski i jego „Dwa teatry”. Dwukrotnie opiekował się spektaklami z moim udziałem Jerzy Zelnik: komedią Adolfa Abrahamowicza „Pupil pupila” oraz „Wyzwoleniem” Stanisława Wyspiańskiego, gdzie byłem Konradem. To była pewnie najbardziej niesamowita przygoda, pierwsze spotkanie z kimś, kto miał teatralne doświadczenie. Wcześniej to było trochę błądzenie we mgle, w pewnym sensie cenne, bo nawet bez egzekwowania aktorskiej techniki, można zajrzeć w siebie. Ta moja aktywność była jakoś naturalna, bo do Torunia trafiłem po niezdanym egzaminie do Akademii Teatralnej, tej warszawskiej.
Niektórzy szturmują studia aktorskie po wiele razy, i w końcu się udaje. Czasem wyrastają potem na znakomitych aktorów.
Ja zdawałem tylko raz. Nie chciałem marnować czasu, nie lubię nie kończyć rzeczy, których się podjąłem, a byłem już na pierwszym roku dziennikarstwa.
Odtwórcy głównych ról w filmie „Nędzarz i madame”, Magdalena Michalik i Piotr Zajączkowski na premierowej gali. Fot. Arsen Petrovych/TVP
Jak daleko można zajść w zawodzie aktora bez zawodowego przygotowania?
Pojęcia nie mam, to pewnie kwestia szczęścia, tego, że ktoś cię zauważy, da szansę. Witold Ludwig mnie zauważył, sam był jeszcze studentem, ale reżyserował, najpierw w naszym teatrze. Zaprosił mnie do swojej pierwszej sztuki „Przesłuchanie”, potem kolejnej. Pierwszym widowiskiem teatralno-filmowym był „Brat naszego Boga” Karola Wojtyły. Zagrałem tam po raz pierwszy Chmielowskiego. Zawsze tak się jakoś działo, że kiedy szukano głównej roli męskiej, to wypadało na mnie. Pewnie na tym polega moje szczęście.
Pierwszy wasz wspólny film to „Zerwany kłos”.
Tam grałem kozaka Sorokina, pojawiam się na ekranie na kilka, może kilkanaście minut. Ten film był wspólnym przedsięwzięciem studentów Akademii, robionym dla idei, a nie dla celów komercyjnych i cyferek.
Czego chcecie dowieść swoimi wspólnymi przedsięwzięciami?
Na pewno tego, że nie trzeba być zawodowcem, żeby stworzyć coś fajnego. Świat filmowy nie musi się zamykać w obrębie kilku, może kilkudziesięciu nazwisk. Witek ma drugi film w swoim dorobku i on wchodzi do wszystkich kin w Polsce. Z reguły droga reżysera do własnego, pełnometrażowego filmu jest bardzo długa, może nazbyt długa, lata terminowania, najwyżej jakaś etiuda, reportaż, dokument.
A może tu droga jest nazbyt skrócona? Po prostu ten film wypełnia jakąś niszę, trafia w potrzeby jakiegoś środowiska, może mniej przywiązującego wagi do reguł profesjonalizmu?
Nie mnie to oceniać. Niech widz to oceni. Wszystko było w zgodzie z tzw. profesjonalizmem filmowym. Relacja „mistrz uczeń” miała tu istotne znaczenie. Każdy pion był kierowany przez doświadczone osoby takie jak chociażby główny scenograf profesor Marek Chowaniec, któremu udało się przekazać nam sporo tajników filmowego planu.
A jak się gra z zawodowymi aktorami, na przykład z Tomaszem Błasiakiem, który jest po szkole teatralnej, występuje w Teatrze Polskim. Czuje Pan niedopasowanie, własne braki, a może ma Pan coś, czego oni nie mają?
Z Tomkiem przyjaźnimy się od kilku dobrych lat. Na planie był dla mnie wielkim wsparciem i naprawdę przyjacielem, bo owszem, bałem się tych swoich braków i może nie najlepszego warsztatu, ale to właśnie on pokazał mi, że w tym jest moja siła i świeżość odczytywania tekstów. Polubiłem w sobie to, że w pewnym sensie jestem w tym wolny i mogę zdać się na intuicję, a nie schematy.
A co wspólnie, ekipa z toruńskiej szkoły i aktorzy zawodowi, powiedzieliście tym filmem widzowi?
Że nie ma tak złego momentu w życiu człowieka, z którego nie można wyprowadzić jakiegoś dobra. Ktoś może być największym hulaką, i zostać świętym. To wiedzieliśmy od początku: to jest film o przemianie.
Spotkałem się z zarzutami, że przemiana Adama Chmielowskiego w Brata Alberta nie jest w tym filmie dostatecznie umotywowana. Z pewnych jego słów można nawet wywnioskować, że szuka nowej drogi, bo brak mu wrażeń, a rola artysty po prostu go znużyła.
Zbyt często oczekujemy, że zmiana, która w nas następuje, będzie jakimś trzęsieniem ziemi. Czasem tak jest, czasem jednak to się dzieje w totalnej ciszy, w „lekkim powiewie”, w samotności, nie ma w tym niczego spektakularnego. Myśmy tę cichość w filmie zachowali.
Ale z wyborem Chmielowskiego można się spierać. Naprawdę trzeba wybrać maksymalny ascetyzm, żeby coś przeżyć? I naprawdę trzeba porzucić powołanie artysty? Sztuka uniemożliwia czynienie dobra? I wy o tym na dokładkę mówicie, robiąc film, czyli sztukę. To paradoks.
On jako malarz miał sławę, rozpoznawalność, pieniądze, był autorytetem w swoim środowisku. A ostatecznie pamiętamy go jako Brata Alberta, więc wygrał jako najmniejszy z najmniejszych. Ale ten film nie jest przecież żadnym wyrokiem na działalność artystyczną. Nie ma w nim jednej recepty dla wszystkich, do każdego klucz jest inny. Aktorka Helena Modrzejewska nie jest przecież potępiana, przeciwnie, mój bohater, Adam Chmielowski zachowuje dla niej wielki respekt. Jego droga jest jedną z możliwości.
Naturalnie podczas zbierania informacji o Chmielowskim pojawiały się różne przekazy, różne wersje. Istnieje opowieść, że Chmielowski wstąpił do jezuitów, kiedy jego profesor, który go utrzymywał na studiach w Monachium, podał mu czarną polewkę. Odrzucił w ten sposób zaloty młodego malarza do jego córki. Ale nie jest pewne, czy tak było. Można by wręcz zrobić oddzielny film o środowisku polskich malarzy w Monachium. Niektóre historie się nie zmieściły, choć były w scenariuszu, jak choćby ta, jak Chmielowski z grupą kolegów upozorował wypadek, podkładając swoją protezę pod karocę i wyłudzając pieniądze na hulanki. Ale to wszystko mieści się w logice przemiany, która przyszła właściwie w ciszy. Nawet pójście do jezuitów nie było końcem drogi, on pojawił się później, wraz z ostateczną przemianą w Brata Alberta.
A Pan co podejrzewa? Jaką Pan wybiera hipotezę na temat przemiany Chmielowskiego?
Dzisiaj każdy oczekuje informacji: „tak albo nie”, gotowych rozwiązań. My pozwalamy widzowi się domyślać, a więc wybierać. Dajemy mu wolność. Panuje stereotyp filmu katolickiego, który coś narzuca. My ten stereotyp przełamujemy. Nie mówimy: od dziś masz być taki i taki. Człowiek został powołany do wolności.
Tak „Piłsudski” , jak i „Legiony” nie do końca są hollywoodzkie. Nie są ani powrotem do „polskiej szkoły filmowej”, ani nie są to produkcje kameralne czy artystyczne. To filmy pomiędzy tymi gatunkami.
To zaskakujące, zważywszy na to, że producentem filmu jest Lux Veritatis.
Wokół fundacji, wokół tego środowiska, krążą jak widać mity. Pokazaliśmy, my studenci Akademii, to, co w nas jest najlepsze. My naprawdę wierzymy w „wolność do”, w czasach, kiedy się wszystko wszystkim narzuca.
Polubił Pan Adama Chmielowskiego?
Tak, bardzo. Żeby zagrać tę postać, trzeba ją lubić. Nawet poczuć, że we mnie też jest taki Chmielowski, wieczny buntownik, facet, który chce dalej, szybciej, więcej. Który najpiękniej jeździł w Monachium na łyżwach, ale któremu to nie wystarczyło. To jest wręcz opowieść o tym, że bunt może prowadzić do świętości. Jak znajdziemy w sobie Chmielowskiego, to jesteśmy już na dobrej drodze, żeby znaleźć w sobie Brata Alberta. Chociaż nic nie jest tu automatyczne. Ale jeśli pytamy, szukamy, jesteśmy katolikami aktywnymi, to już dużo.
A co Pan powie starszym paniom, które oglądały film obok mnie, a dla których ten święty nie był czytelny? Bo palił cygara, tańczył z Modrzejewską, kochał się w Modrzejewskiej, w końcu trafił do szpitala psychiatrycznego pogrążony w depresji.
Że często życie jest, musi być, pełne niepokoju. Że nie ma jednej recepty na życie. Paweł z Tarsu był największym prześladowcą chrześcijan, a stał się Apostołem Narodów.
Jak to było, że taki młody człowiek jak Pan, tak pełen fantazji, pasjonat różnych tematów, trafił do Akademii w Toruniu? Stereotyp „studenta od Rydzyka” jest całkiem inny. Sam byłem zaskoczony.
Trafiłem tam w roku 2010 i nie wiedziałem o niej nic, poza tym, że kojarzyła mi się z Radiem Maryja. To miała być recepta na życie przez kilka najbliższych miesięcy, zamierzałem się szykować do kolejnych egzaminów do szkoły teatralnej. I poznałem tam fantastycznych ludzi, wcale nie odwróconych tyłem do świata czy nowoczesności. Czasem podobnych do Adama Chmielowskiego, pobuntowanych, szukających. Zostałem z nimi na pięć lat. Skończyłem cztery kierunki: dziennikarstwo, politologię, stosunki międzynarodowe, finanse i rachunkowość – kurs MBA prowadzili wykładowcy z Berkeley.
Nie nawiedzały Pana wątpliwości, choćby polityczne, dotyczące środowiska Radia Maryja?
Każdego nawiedzają wątpliwości, ale nie wstydzę się tego środowiska, ja z niego pochodzę. Chcę podkreślić jedno: nikt z wykładowców mnie nie indoktrynował, nikt niczego nie narzucał. To była piękna troska o ducha, umysł i ciało.
Ma Pan świadomość, że ta afiliacja nie ułatwi Panu życia, zwłaszcza gdyby Pan szukał powodzenia w świecie sztuki?
Wiem, choć własne środowisko może też być pomocą. Ja nie mam pojęcia, z czego będę się w przyszłości utrzymywał, zostawiam to opatrzności.
Czarne charaktery filmu „Zerwany kłos”: Paweł Tchórzelski jako stary Kozak i Piotr Zajączkowski jako Sorokin. Fot. Jakub Grabowski/Fundacja Lux Veritatis
Czym się Pan właściwie teraz zajmuje?
Na przykład jestem filmowym kaskaderem. I bardzo żałuję, że w filmie „Nędzarz i madame” nie zmieściła się scena wybuchu pod koniem Adama Chmielowskiego lub inne widowiskowe popisy w siodle.
Jak absolwent dziennikarstwa, politologii i MBA w szkole ojca Rydzyka zostaje kaskaderem?
Mnie Bóg prowadzi. U Tolkiena jest taka formułka: „Jeżeli chcesz w to uwierzyć, uwierzysz…”. Na planie „Zerwanego kłosa” poznałem kaskadera, od słowa do słowa zaczęliśmy współpracować. Przyjęli mnie do swojej grupy. Byłem w tym charakterze na planie wielu produkcji, np. „Wołynia” czy „Legionów”. Nikt mi nie wierzy, kiedy mówię, że dopiero w tym zawodzie nauczyłem się jazdy konnej.
W „Nędzarzu i madame” jest tej jazdy sporo. Musi Pan dbać o kondycję.
Więc po pracy nie siadam na kanapie albo przed komputerem. Gdyby tak było, dopiero czułbym się zmęczony.
Ale to nie jest Pana główne zajęcie?
Aktualnie zarządzam obiektami sportowymi, jestem menadżerem. Sprawia mi to przyjemność. Ale to rola Adama Chmielowskiego była dla mnie niecodziennym świętem. Może gdybym wykonywał na co dzień zawód aktora, to już nie byłoby tak świąteczne?
Bierze Pan pod uwagę kolejne filmowe przygody?
Tak, ale niespecjalnie chyba odnajduję się we współczesnej sztuce. Chciałbym grać w czymś, z czym się zgadzam. Co nie zaprzecza mnie jako katolikowi. Choć mam agenta, który pomaga mi szukać ról. Więc na przykład to on się postarał, żebym zagrał epizod w filmie Jana Matuszyńskiego „Żeby nie było śladów”. Ale to dlatego, że fascynowała mnie opowieść o zabójstwie Grzegorza Przymyka, osadzona w czasach Solidarności. Coś robiłem w tym filmie przy scenografii, ale pojawiam się tam jako jeden z wielu esbeków. Ale to dlatego, że temat był istotny.
Ma Pan jakiś pogląd na temat kondycji polskiego kina albo teatru?
Wpadliśmy w pułapkę sytuacji, kiedy wszystko ocenia się przez pryzmat tego, kto dane dzieło stworzył. Zarówno kiedy coś się chwali, jak i wtedy, gdy się coś neguje, zaczyna się od metki. Mnie ratuje klasyka.
Coś się Panu ostatnio szczególnie podobało w teatrze lub kinie?
Nie czuję na siłach, żeby cokolwiek recenzować. Chyba nie mam do tego mandatu.
Dla konserwatysty świat popkultury jest trudny?
Unikam wszelkich uogólnień. Daję szansę każdemu dziełu. Idę teraz do Teatru Polskiego na „Wiśniowy sad”. Po przedstawieniu powiem więcej.
Dyplomacja?
Aktor, na dokładkę niedyplomowany, ma występować jako autorytet od podobania się i niepodobania się? Dyplomatycznie podziękuję.
– rozmawiał Piotr Zaremba
Tygodnik TVPPolub nas
O filmie „Nędzarz i madame”: Daleko od sztampy
Byłem na uroczystej premierze filmu „Nędzarz i madame” Witolda Ludwiga o Adamie Chmielowskim, czyli Bracie Albercie. To produkcja Lux Veritatis, fundacji założonej przez ojca Tadeusza Rydzyka. I ten film mnie zaskoczył. Już same ramy chronologiczne historii są nietypowe.
Przemianę malarza z fantazją, byłego powstańca styczniowego z drewnianą nogą, który hulał w Monachium z ówczesnymi sławami: Józefem Chełmońskim czy Maksymilianem Gierymskim, w zakonnika wyrzekającego się wszelkiej własności i chwały, by pomagać ubogim, pokazał Karol Wojtyła w „Bracie naszego Boga”. Za to film koncentruje się na młodości Chmielowskiego. O samej przemianie opowiada pod koniec nadzwyczaj dyskretnie, ledwie ją muska, zostawiając pole do domysłów.
Na pewno jest daleki od sztampy niektórych filmów religijnych. Starsze panie, które obok mnie siedziały na premierze, wierciły się z niepokojem i dogadywały na widok takiego świętego. Pali cygara, kocha się w aktorce Helenie Modrzejewskiej, i nawet tańczy z nią (chyba w marzeniach), uwielbia galopady na koniu, do czasu jest hulaką, potem ma depresję i trafia do szpitala. To niezwykła postać, i sporo z tej niezwykłości tu oddano.
„Nędzarz i madame” - Trailer3
Film nie jest pozbawiony wad. Denerwuje kilka niejasności scenariuszowych, czasem powstałych wyraźnie dlatego, że jakieś sceny wypadły. Niejasny jest wątek spotkania Chmielowskiego z jego dawnym przełożonym z powstania styczniowego, Rotmistrzem, który nie wiadomo, dlaczego, zrazu go nie poznaje. Odrobinę sztuczna, nawet jeśli w finale ujmująco romantyczna, wydała mi się relacja malarza z Modrzejewską. Wyeksponowana zresztą w tytule, choć to tylko jeden z wątków.
Czasem filmowe symbole były dla mnie nazbyt celebrowane, natrętne. Z kolei dialogi bywały zbyt współczesne (czy naprawdę w drugiej połowie XIX wieku mówiono na zakłady dla umysłowo chorych „psychiatryk”?). Skądinąd filmy historyczne coraz częściej miewają podobne słabości.
No tak, ale zarazem film jest pięknie nakręcony (operator Julian Kucaj), bardzo malarski. Scenografia Marka Chowańca wydała mi się wręcz zachwycająca, przenosi nas w różne światy, także w świat tamtych pracowni malarskich, i tamtej sztuki. Świetna jest muzyka Krzysztofa Jańczaka, scenę tańca pamięta się także dzięki niej. To może rodzić podejrzenie, że mamy do czynienia z ładnym opakowaniem obrazu kostiumowego. Jednak nie tylko o to chodzi.
Główna dwójka bohaterów to aktorzy niezawodowi: Piotr Zajączkowski (Adam Chmielowski) i Magdalena Michalik (Modrzejewska), oboje wywodzący się z Akademii Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu. To samo w sobie było ryzykiem. Ona jest co najmniej poprawna. On okazał się naturalnym aktorskim talentem. Jego Chmielowski jest pociągający, charyzmatyczny, także w swoich szaleństwach, niespójnościach, błędach, do końca tajemniczy.
Pewna enigmatyczność jego przemiany – padają z ekranu zdania, które mogłyby wręcz świadczyć, że szuka w czynieniu dobra nowych wrażeń – to ciekawy przyczynek do dyskusji o naturze człowieka. Sam Zajączkowski sugestywnie objaśnia te sensy w naszej rozmowie. Z pewnością jego miłość do tej postaci wydała owoce.
Poza tym gra tu kilku zawodowych aktorów: Tomasz Błasiak bardzo dobry jako malarz Chełmoński, w wyrazistych epizodach m.in. Mariusz Saniternik, Lech Dyblik, Jarosław Gajewski, Radosław Pazura, Marcin Kwaśny i Michał Chorosiński. Jako stary Chmielowski na chwilę pojawia się Krzysztof Wakuliński. I przez tę chwilę czujemy siłę jego nowej osobowości, ascety żyjącego dla innych, jednak wciąż dowcipnego, nawet lekko sarkastycznego. Ale to naturalne przedłużenie czarów Adama, czyli Zajączkowskiego.
Są tu sekwencje filmowo naprawdę piękne, choćby zderzenie teatralnej próby „Hamleta” (Michalik, Gajewski, Chorosiński, Kwaśny) z powstańczymi przeżyciami i mękami Chmielowskiego. Te przeplatające się sceny niosą pytanie o relacje między sztuką i prawdziwym, straszniejszym od niej życiem. I nie oczekujmy tu nawet definitywnej odpowiedzi. Nie dostaniemy zwłaszcza natrętnego moralizatorstwa. Raczej zachętę do korzystania z własnej wolności wyboru na różne sposoby.
To produkt artystyczny konkretnego środowiska, w mniejszych rolach grają inni studenci Akademii Kultury Społecznej i Medialnej, także niektóre osoby z ekipy wywodzą się z Telewizji Trwam. Wcale nie trzeba tych kręgów kochać za politykę, żeby przyznać, że ciekawie mówią o sprawach podstawowych. Ten film jest głosem za dobrem. Warto takiego głosu posłuchać, zwłaszcza gdy przemawia z empatią, a bez zadęcia czy mentorstwa.