Dwie centralne i jak na polskie kino długie sekwencje bitewne – szarża pod Rokitną (13 czerwca 1915 roku) oraz bitwa pod Kostiuchnówką (4–6 lipca 1916 roku) – wypadły okazale. Więcej, sceny te powinny wyleczyć nas ze wszelkich kompleksów względem porównywalnych obrazów w kinie światowym. W zasadzie udowodnił to już Jan Komasa w „Mieście 44”, ale dla filmu Gajewskiego to sprawy wręcz kluczowe.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego zwłaszcza mordercze, z takim pietyzmem oddane stracie pod Kostiuchnówką to newralgiczna rzecz. Otóż, gdy zaczynała się „zapomniana” przez Polaków I wojna światowa, tak zwana sprawa polska na arenie międzynarodowej praktycznie nie istniała. Upór Piłsudskiego przy budowie jednostek paramilitarnych brany był za jego kolejne wariactwo. Dalej było jeszcze gorzej, bo wejście 6 sierpnia 1914 roku pierwszej Kompanii Kadrowej, która ruszyła z Krakowa do Kongresówki, okazało się totalną klapą. W Kielcach zamykano przed polskimi żołnierzami okna (sceny te są pokazane tak w „Piłsudskim”, jak i pośrednio w „Legionach”). A właśnie wejście wojska polskiego na tereny zaboru rosyjskiego miało wywołać powstanie i dać cesarstwu austro-węgierskiemu argument za odtworzeniem choćby kadłubowego państwa polskiego.
Wszystko zmieniła bitwa pod Kostiuchnówką. Bohaterstwo Polaków zachęciło dwóch cesarzy – Niemiec i Austro-Węgier – do deklaracji odtworzenia Królestwa Polskiego. Rzecz jasna na początku był to tylko krok pozorowany i wizerunkowy, głównie w celu zyskania polskiego „mięsa armatniego”, ale z czasem okazało się, że bitwa ta otworzyła nam drogę do niepodległości. Ktoś zapyta: jaki ma to związek z „Legionami”, skoro tego w filmie Gajewskiego nie ma? Owszem, nie ma, ale jest bardzo dobrze pokazana hekatomba, jaką była bitwa pod Kostiuchnówką. Bez zbędnej pedagogiki i nudnawego historycznego wykładu, którego do żadnego filmu włożyć się nie da.
Ale właśnie to jest ważne! Krwawe i zrobione z rozmachem sceny mogą zaciekawić, dzięki czemu widz w ogóle dowie się o wadze tego wydarzenia. Jednak jeśli ktoś myśl, że „Legiony” to tylko pięknie pokazana batalistyka, która w „długim trwaniu” ma wartość poznawczą, myli się. Pierwsza cześć filmu to również ciekawie pokazany obraz antywojenny. Paradoksalnie polemizujący z kinem z gatunku „pięknych wojen”, w stylu „Zielonych beretów” z Johnem Wayne’em, albo słynnych obrazów z Rambo.