Najnowsze polskie filmy chętnie opowiadają o czasach PRL
piątek,
24 września 2021
Na festiwalu w Gdyni uderza liczba filmów cofających się w przeszłość, albo wręcz wspominkowych. Znaczną ich część nakręcili ludzie młodzi, debiutujący, albo robiący drugi w życiu pełnometrażowy film.
W sobotę 25 września 2021 TVP Kultura od godz. 18:45 będzie transmitować galę wręczenia nagród 46. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni
Świat kina wraca na scenę w podwójnym sensie. Tegoroczny festiwal filmów fabularnych w Gdyni przywrócił nam atmosferę fotografowania celebrytów w holu Teatru Muzycznego, czerwonego dywanu i gorączkowych dyskusji filmowych ekip, najpierw w kuluarach filmowych pokazów, potem w festiwalowych knajpach, na czele ze sławnym Piekiełkiem w podziemiu hotelu Gdynia (dziś Mercure).
Wróciły spotkania twórców z publicznością. Poprzedni, pandemiczny festiwal, zdalny, niewielki miał sens – bo festiwale to przede wszystkim spotkania ludzi z ludźmi. Zarazem mamy inny powrót. Przez chwilę przemysł filmowy został przez covid zablokowany. Teraz mamy wylew produkcji, czasem tych z ostatniej chwili, a czasem tworzonych przez lata, które dokończono. Niektóre są dobre lub bardzo dobre. Polskie kino żyje i ma się nieźle – przy różnych jednostronnościach tematycznych.
Gdybym miał spróbować znaleźć dla tegorocznego festiwalu wspólny mianownik, powiedziałbym tak: uderzająca jest liczba filmów cofających się w przeszłość, albo wręcz wspominkowych, przy czym zdecydowanie najwięcej z czasów PRL. Tym to ciekawsze, że znaczną ich część nakręcili ludzie młodzi, debiutujący, albo robiący drugi w życiu, pełnometrażowy film. Ma to swoje konsekwencje w postaci uproszczeń, nagięć realiów. A jednak jest jakoś imponujące.
Nieco mniej wyraźnie rysuje się próba opisania na ekranie Polski współczesnej. Choć oczywiście twórcy przynajmniej części filmów historycznych mają ambicje, aby traktować tamte realia jako kostium dla współczesnych dyskusji, lęków i konfliktów. Czasem trafnie, czasem w naciągany sposób.
Czekałem na „Lokatorkę”
Zacznę od tych twórców, którzy wzięli się za bary z rzeczywistością niemal za naszym oknem. Czekałem na „Lokatorkę” Michała Otłowskiego (reżysera dobrego, kryminalnego „Jezioraka”). Współscenarzystą był zmarły dosłownie przed dwoma tygodniami, przedwcześnie, zdolny pisarz Jacek Matecki. To opowieść o zamordowaniu lokatorskiej działaczki Jolanty Brzeskiej, a poprzez to zdarzenie – o nieuczciwej reprywatyzacji w Warszawie. Twórcy filmu nie zostali przez salę przyjęci nadmiernie entuzjastycznie podczas głównego pokazu. Narzekali też na pierwsze recenzje.
Rzecz w tym, że jest to film skromny, można by rzec ascetyczny, zwłaszcza na początku zdający relację ze zdarzeń na modłę paradokumentalną. Dopiero potem, kiedy pojawia się policyjne dochodzenie, dostajemy hipotetyczną próbę objaśnienia mordu, więc piętrową intrygą biznesowo-kryminalną, której zwornikiem jest demoniczny pułkownik dawnych służb (w tej roli dobry jak zawsze Jan Frycz).
Mnie poraziła siła tematu, wymowa nagich faktów. – Ten film trzeba było po prostu zrobić – powiedział reżyser na spotkaniu z publicznością. Kto nie odczuwa ciarek na plecach wywoływanych czystym bezprawiem, przekupnymi sędziami, skorumpowanymi dyrektorami z ratusza, a wreszcie i gliniarzami, wszystko w niemal współczesnej Warszawie, ten będzie się czepiał nadmiernie skromnej czy zbyt prostej narracji tego filmu. Choć mnie na przykład bardzo spodobały mi się zdjęcia Artura Żurawskiego i ujęła Sławomira Łozińska jako Brzeska.
Autorzy scenariusza unikali nazywania partii, ale każdy wie, że Warszawą rządziła i rządzi Platforma Obywatelska. I to ona odpowiada za tolerowanie czystej mafii. Inni zawinili najwyżej kiepskim refleksem, bo problem nabrzmiewał w ciszy. Gdyby jednak PO w filmie wymieniono, niechęć opiniotwórczych kręgów do niego byłaby zapewne jeszcze większa.
Film „szkodzący opozycji” ”
Gra w nim wielu znakomitych aktorów: poza Fryczem m.in. Tomasz Sapryk, Piotr Głowacki, Marek Kalita, Leszek Lichota, Krzysztof Tyniec, Emilian Kamiński (w roli nienazwanego Piotra Ikonowicza). Po latach Łozińska spotkała się tu na planie z Krzysztofem Stroińskim (duet z „Daleko od szosy), który gra jej męża. Ale też wiem, że wielu aktorów odmawiało udziału w przedsięwzięciu, a na wykonawców głównych ról znajomi ze środowiska próbowali wywierać naciski – bo „szkodzą opozycji”. Tu akurat kilku osobom pomogła w wytrwaniu wrażliwość czysto lewicowa.
Można się zastanawiać, czy z lekka wystraszona, monotonna początkowo Irena Melcer przekonuje najbardziej w roli policjantki upierającej się aby dochodzić prawdy. Zrazu miałem wątpliwości. Potem zaczęła mnie przekonywać – jako niepozorny everyman, który jednak nie daje się złamać. Pierwowzorem tej postaci był podobno policjant-mężczyzna.
Może najbardziej zaskakującą postacią i rolą jest za to policjant Piontek zagrany świetnie przez Adriana Zarembę. Nie będę spoilerować, ale to jego ustami wypowiadana jest także główna kontrowersja zawarta w tym filmie. Jego twórcy kładą nacisk na obojętność, z jaką spotykał się los ludzi zaszczuwanych i pozbawianych skromnego dorobku życia.
Tak, to trzeba było pokazać, nawet za cenę zrezygnowania z komplikacji – bo podział jest tu raczej prosty: źli to źli. Pociągające są za to zakamarki samej piętrowej konstrukcji – biznesu i zbrodni. Mnie to wystarczyło żeby oglądać „Lokatorkę” z zapartym tchem.
Puls współczesnej Polski?
A jaka jest Polska współczesna poza tą szczególną, na poły polityczną, i odważnie przywołaną historią? Mam co najmniej wątpliwości, czy słusznie pominięto w selekcji do Gdyni znakomitą komedię „Teściowie” Kuby Michalczuka i dobrą komedię „Czarna owca” Aleksandra Pietrzaka . To w nich, o czym pisałem w Tygodniku TVP przed tygodniem, można było odnaleźć puls naszego współczesnego społeczeństwa. Skądinąd oba filmy odnoszą, przy ogólnym załamaniu się frekwencji w kinach, zasłużone sukcesy kasowe.
Nam pokazano oferty bardziej niszowe. „Prime time” Jakuba Piątka dzieje się w roku 1999. I można się zastanawiać, czy główny pomysł: atak na telewizyjne studio człowieka chcącego przemówić do świata przed telewizyjnymi kamerami, nie jest nadmiernym kopiowaniem amerykańskich schematów. Rzecz warta jest odrębnej dyskusji.
Czy w sequelach „365 dni” będą pracować specjaliści od cenzurowania scen erotycznych?
zobacz więcej
Tym bardziej wymaga jej obraz „Wszystkie nasze strachy” Łukasza Rondudy i Łukasza Guta. Bo to problem tematu gejowskiego, czy szerzej LGBT, wlewającego się do polskiego kina szerokim strumieniem, tak jak do każdego innego. Traktowanego przez część środowiska jako moralny obowiązek. Tę opowieść o artyście żyjącym na wsi (skądinąd postaci prawdziwej), który upiera się aby być gejem i katolikiem (w tej roli Dawid Ogrodnik), pisał, jako jeden ze scenarzystów, Michał Oleszczyk, który sam dokonał niedawno coming outu. I tego pytania nie da się zbyć kilkoma zdaniami w zbiorczym tekście.
Czasem mamy ewidentne „skoki w bok”, jak w przypadku „Przejścia”, debiutu Doroty Lamparskiej, co dla niektórych może być zdumiewające – współfinansowanego przez TVP. Znajomy krytyk wyszedł z tego filmu przed końcem uznając go za wydziwaczony. Mnie on co najmniej zaintrygował. To kino poetyckie, osobiste, uciekające od społecznego konkretu. Zarazem to właściwie „soft horror”, bo jak zakwalifikować inaczej przypowieść o młodej kobiecie, która zginęła, ale nie może odejść z tego świata, i nadal komunikuje się z żywymi.
Ładnie nakręcone przez Jolę Dylewską, pełne wysmakowanych plastycznych wizji (scenografia Anna Wunderlich), świetnie zagrane przez wielu znanych aktorów, na czele z kapitalną Wiktorią Gorodecką (w tle znakomite Agnieszka Mandat, Ewa Dałkowska i znakomity dziecięcy aktor Konrad Kąkol), takie kino budzi jedną moją wątpliwość. Na ile te zabawy metafizyka są zabawami serio, na ile wyrażają pogląd na świat, a na ile są mnożeniem paradoksalnych zdań i sytuacji. Nie jestem tego pewien, choć reżyserka przekonuje, że serio, a inspiracją była śmierć zaprzyjaźnionego operatora. No może. Nigdy dość spekulowania o śmierci, ale też nigdy nie wiadomo, co z tego wyniknie.
Tytułów jest w głównym konkursie 16, piszę to po trzech dniach festiwalu, nie wszystko zdążyłem obejrzeć, ograniczam się do ofert najgłośniejszych. Filmowców ogarnęła wielka potrzeba wspominania. Na różne modły i w różnym celu.
O Holokauście inaczej
Można było odnieść wrażenie, że w ostatnich latach polskie kino zaczyna się męczyć historią, wcześniej kasową i przyciągającą Polaków. Na tegorocznym festiwalu do odleglejszej przeszłości było nie za wiele. Uderzająca jest tematyka Holokaustu i pomocy Żydom podczas wojny. Zawsze wywołująca badawcze spojrzenia obu stron współczesnych sporów. Co przeważy: czy narracja o empatycznych Polakach czy schemat powszechnego szmalcownictwa i obojętności. Ten ostatni zarzut bywa nadużywany w kraju, gdzie za pomoc Żydom groziła kara śmierci i odpowiedzialność zbiorowa.
Skromny film „Ciotka Hitlera” to przypowiastka o empatycznej (choć nie bez wątpliwości) rodzinie wodniaków znad Wisły. Mamy jeden przypadek zajęcia się przez nich matką wraz z małą córeczką, to ledwie kilka dni. W tle jest dużo lęku przez Niemcami, choć są i szmalcownicy. Michał Rogalski korzysta ze swoich doświadczeń autora kina popularnego, ale ich nie nadużywa. Scenariusz napisał niezawodny jak zwykle Wojciech Tomczyk. To element szerszego projektu znanego producenta Michała Kwiecińskiego, który chce utrwalać takie historie.
Z kolei „Śmierć Zygielbojma” przynosi odpowiedź na pytanie, czy temat Holokaustu wyczerpał się artystycznie i zjada trochę własny ogon (choć powracanie do niego to moralny obowiązek). Tu tak na pewno nie jest. To prawdziwa historia żydowskiego socjalisty Szmula Zygielbojma, który zastrzelił się w 1943 roku, w Londynie, na znak protestu przeciw obojętności nie Polaków, ale świata Zachodu, który odmawiał nagłośnienia tematu eksterminacji. Można mieć wątpliwości, czy Zygielbojm miał konstruktywny projekt realnej pomocy swoim rodakom w Polsce. Chyba nie było na to prostej recepty. Ale protest przeciw milczeniu, różnie motywowanemu, rozumiem.
Patrzymy więc na Holokaust jakby od całkiem innej strony. Równorzędnym bohaterem jest tu angielski fotograf i dziennikarz, który próbuje się uporać z historią samobójstwa Zygielbojma (gra go Jack Roth). To kino oszczędne, powściągliwe, ale budzące respekt mądrym podejściem do historii. Jego twórcy mają generalnie rację: problem obojętności (choć i bezradności) wobec zbrodni, okrucieństwa, bezprawia, nie skończył się z drugą wojną światową. Świetne role, zwłaszcza Wojciecha Mecwaldowskiego (Zygielbojm) i Karoliny Gruszki (Ewa Zemler) dopełniają sukcesu, choć film zapewne nie porwie masowej widowni.
W krainie dzieciństwa
A teraz wspominki. Czasem są bezpośrednie. Kinga Dębska w „Zupie nic” wraca do PRL z pierwszej połowy lat 80., jako krainy pełnego niedostatków i mankamentów, a jednak pełnego także miłości dzieciństwa. To trochę komedia, ale zabarwiona liryzmem. Ze wspaniałymi aktorami takimi jak Kinga Preis, Adam Woronowicz i Ewa Wiśniewska.
Spotkałem się w kuluarach z opinią, że ten film powiela klisze na temat PRL. Może tak trochę i jest, ale czy ktoś opowiedział nam w polskim kinie choćby o masowym zjawisku handlowej turystyki, tu akurat na Węgry, ale ja pamiętam wycieczki do Turcji czy do Jugosławii. W tle jest i „Solidarność” i rodzinne oraz sąsiedzkie podziały polityczne, ale przede wszystkim gospodarka niedoboru pobudzająca tatę Woronowicza do wiecznego kupowania na zapas. To może nie najbardziej odkrywczy, trochę przyczynkarski obrazek, a przecież tak dobrze się go ogląda.
Czasem historyczne realia są bardziej tłem. Jednym z największym filmów tego festiwalu jest dla mnie „Powrót do legolandu” Konrada Aksinowicza. Dzieje się w kilka lat po „Zupie nic”, na początku lat 90. W tle mamy transformację, szumy ówczesnej popkultury. Skądinąd epoka potraktowana jest bardziej cierpko.
Ale to tak naprawdę tło dla uniwersalnej opowieści o rodzinie, której głowa, ojciec dotknięty jest przekleństwem alkoholizmu. Oglądamy męki tej rodziny z perspektywy nastolatka Tomka (w tej roli świetny Teodor Koziar). Kreacje stworzyli tu Maciej Stuhr i Weronika Książkiewicz jako rodzice.
Film stał się portretem młodego pokolenia z przełomu lat 50. i 60. XX wieku.
zobacz więcej
Ten temat rodzin udręczonych przez alkohol nie skończył się wraz z czasami ustrojowego przełomu, o czym przypominały końcowe napisy. Narzędzia prawne w walce z plagą może są odrobinę czulsze, ale bezradność pozostaje. Patrząc na te napisy, jeszcze połykałem łzy. Łatwo w takich rodzinnych obrazach o wrażenie swoistego szantażu emocjonalnego. A jednak tu go nie wyczułem. Choć to zdaje się osobista historia głównego twórcy.
Niektóry obrazy osadzone w historii można odebrać jako odrobinę przyczynkarskie, co nie oznacza braku podziwu dla sprawnego rzemiosła. „Najmro. Kocha, kradnie, szanuje” Mateusza Rakowicza to wyprawa do schyłku PRL, ale opowiedzianego poprzez losy znanego złodzieja. Klękam przez techniczną sprawnością ekipy, ale nie przepadam za opowiadaniem czegokolwiek z perspektywy sympatycznych przestępców. No i za wiele tu kalk z kina amerykańskiego. Tyle że, jak przekonuje Łukasz Adamski, one po prostu weszły polskim filmowcom w krew. Są przywoływane niejako odruchowo. Film mnie zachwycił średnio, ale robi furorę wśród widzów ze wszelkich stanów.
Innym przyczynkiem jest film „Bo we mnie jest seks” Katarzyny Klimkiewicz. To z kolei Polska lat 60. jako tło dla kariery aktorki i piosenkarki Kaliny Jędrusik (w tej roli bardzo obiecująca, choć mnie do tej postaci akurat pasująco średnio, Maria Dębska). Trochę zbyt schematyczne wydaje mi się przeciwstawienie przaśności świata i ludzi PRL-u namiętnej, swobodnej kobiecie. Ale bez wątpienia ten film utrafi w gust starszych roczników, tak jak serial TVP o Agnieszce Osieckiej. A o to przecież również w kinie popularnym chodzi.
Naga prawda o PRL
PRL malowany jest jak widać rozmaitymi barwami. Nieuchronnie zmierzamy do dzieła największego kalibru. „Żeby nie było śladów” Jana Matuszyńskiego doczekał się już polskiej na razie nominacji do Oscara. To obraz trzygodzinny, początkowo odrobinę sprawozdawczy (jak „Lokatorka), potem jednak zagęszczający się coraz bardziej. Sprawa zabójstwa Grzesia Przemyka, maturzysty z 1983 roku, przez milicjantów w komendzie na Jezuickiej, po prostu czekała jako temat. Nie tylko dlatego, że Cezary Łazarewicz świetnie zbadał go w swoim głośnym reportażu. To był nasz moralny obowiązek jako wspólnoty narodowej.
Co wyszło? Ja siedziałem po filmie porażony. Tu wizja PRL-u jako przestrzeni przede wszystkim sentymentów zostaje podeptana. Obnaża się system nieludzki i bezwzględny, tym straszniejszy, im bardziej niektórzy jego poddani chcieli „żyć normalnie”.
Głównym bohaterem nie jest ginący na początku Przemyk, nawet nie jego matka, Barbara Sadowska, grana przez Sandrę Korzeniak. Jest nim kolega Grzesia, związany jednak także z Sadowską, Jurek (naprawdę Cezary Filozof), jedyny świadek pobicia, łamany nie tylko przez SB, i przez prokurator Bardonową, ale i przez własną rodzinę, pragnącą świętego spokoju.
Zetknąłem się z narzekaniami ludzi o bardziej konserwatywnych poglądach – że nie oddano tu grozy PRL-u, że skoncentrowano się na uniwersalnym przesłaniu. Sam Matuszyński wdał się w rozważania o podobieństwach między zabójstwem Przemyka, a śmiercią Murzyna George’a Floyda w USA, a także przypadkami śmiertelnych pobić przez policjantów w obecnej Polsce. A publika festiwalowa reagowała na każde skojarzenie z Polską pisowską.
Te porównania są zawodne – w PRL roku 1982, 1983 milicja polowała w Warszawie na uczniów i studentów jako swoich wrogów. To wynikało za natury systemu. Czy policja poluje dziś na takich ludzi jak Floyd, albo Igor Stachowiak? Może, tyle że sprawców w mundurach spotykają jednak na koniec kary. To zaś jest opowieść o bezkarności, zalegalizowanej na najwyższych szczeblach władzy. Uniwersalną przestrogę zawsze warto mieć w tyle głowy, ale nie za cenę analogii uproszczonych i pod bieżące tezy.
Ale choć i mnie trochę brakło niejako wstępnych peerelowskich realiów, podobnie jak choćby szczypty poezji w pokazaniu samego Przemyka i jego środowiska, choć widzę parę nagięć faktów, to jednak odebrałem film jako solidny i wstrząsający historyczny obraz. Kto chce wierzyć, że żyje dziś w podobnej rzeczywistości, niech sobie wierzy. Ja wybieram inną interpretację i jednak ten film podziwiam. Utwierdza mnie w tym staranność wykonania, dramatyzm scen, muzyka Ibrahima Maaloufa, klasa aktorów.
Wspaniała jest rola młodego Tomasza Ziętka jako Jurka, choć może jeszcze większe wrażenie robi Jacek Braciak, jako jego ojciec, typowy człowiek PRL-u, trawiony wyrzutami sumienia, a jednak prący do pacyfikacji własnej rodziny. A w tle Jerzy Bończak, Tomasz Kot, Rafał Maćkowiak, Ksawery Szlenkier, kapitalna Aleksandra Konieczna – nie jest przerysowana jako Bardonowa, jak ktoś napisał. Ona właśnie taka była. Tylko Robert Więckiewicz jako generał Kiszczak budzi wątpliwości. On był inny, bardziej sofistyczny, a wykonaniu Więckiewicza jest tępym trepem, i to akurat nie oddaje natury Polski Jaruzelskiego.