Dlaczego nie można zwlekać… Najlepsze filmy roku 2021. Ranking Łukasza Adamskiego
piątek,
24 grudnia 2021
Przybywa wybawca: Diego Maradona. Montanę zagrała Nowa Zelandia. Artyści opowiadają o swoich lękach. Pożegnanie z Łodzią. Kościół na polnej drodze i na farmie. Kinematografia mijającego roku.
Kolejny pandemiczny rok w kinach i kolejny rok ekspansji streamingu? Tak, ale choć światowe kina działają dopiero od wiosny, to przyciągnęły widzów spragnionych wielkich widowisk. Pierwsze miejsca na liście światowego box office zajmują dwa chińskie filmy: „The Battle at Lake Changjin” (ok. 900 mln dolarów przychodów) i „Hi, Mom” (ok. 800 mln dolarów).
Zaraz za nimi znalazł się przekładany niemal dwa lata finał Jamesa Bonda o twarzy Daniela Craiga „Nie czas umierać” (774 mln). Niewiele mniej zarobiła 9 część sagi „Szybcy i wściekli” (726 mln). Wszystkich przebić może jeszcze „Spider-Man: Bez drogi do domu”, który kilka dni po grudniowym weekendzie otwarcia miał już 600 mln dolarów na koncie. To tylko kwestia czasu, gdy przekroczy magiczny dla czasów pandemii próg miliarda dolarów wpływów.
W moim subiektywnym zestawieniu 10 najlepszych filmów 2021 roku pojawia się tylko jeden blockbuster, który zarobił prawie 400 mln dolarów w kinach. Nie dlatego, że nie lubię kina komercyjnego. W drugiej dziesiątce moich ulubionych filmów roku umieściłbym transgresywny i demolujący mitologię serii finał craigowskiego Jamesa Bonda.
Kryterium, jakie przyjmuję w moim zestawieniu jest polska premiera filmu w kinach albo na platformie streamingowej w mijającym roku. Dlatego na mojej liście znajduje się część filmów, które w amerykańskich zestawieniach pojawiły się w roku 2021 i brakuje filmów pokazywanych na festiwalach (również w Polsce), ale nie mających w 2021 roku oficjalnej premiery w polskich kinach.
Na liście 10 najlepszych filmów zabrakło świetnych oscarowych „Nomadland” Chloé Zhao, „Sound of metal” Dariusa Mardera i „Na rauszu” Thomasa Vinterberga, które z zupełnie subiektywnych powodów zostały zepchnięte do drugiej dziesiątki moich ulubionych filmów roku.
Tam też znajdują się takie zasługujące na specjalne wyróżnienie obrazy jak zdumiewający eklektyczny hołd złożony muzyce lat 60-tych, horrorom na czele ze „Wstrętem” Polańskiego, czyli „Ostatniej nocy w Soho” Edgara Wrighta, kameralny i przenikliwy portret księżnej Diany pt. „Spencer” Pablo Larraína, gloryfikująca protestancki kult pracy i inspirująco pielęgnująca mitologię „American dream”, autoryzowana biografia sióstr Williams i ich ojca „King Richard: Zwycięska rodzina” czy balansujący na granicy autoprzedawkowania i skrajnego narcyzmu „Kurier Francuski” Wesa Andersona.
Moja druga dziesiątka to też wyjątkowo prowokacyjna i brutalna meksykańska opowieść o wojnie klasowej, czyli „Nowy porządek” Michela Franco oraz polski „Powrót do tamtych dni” Konrada Aksinowicza, który w wyjątkowy sposób pokazał Polskę wczesnych lat 90-ych przez pryzmat klocków LEGO i alkoholizmu własnego ojca. Moje specjalne wyróżnienia z kategorii polski film zasługuje w tym roku kontrowersyjny, ale szukający mostów „Wszystkie nasze strachy” Łukasza Rondudy/Łukasza Gutta, precyzyjnie opisujący systemowe zło komunizmu „Żeby nie było śladów” Jana P. Matuszyńskiego, idealnie doprawiony i zmiksowany komediodramat „Moje wspaniałe życie” małżeństwa Grzegorzków oraz znakomity dokument o enfant terrible polskiego kina i jego niezrealizowanym arcydziele sci-fi „Ucieczka na srebrny glob” Kuby Mikurdy.
Na mojej liście 10 najlepszych filmów 2021 roku jest jeden polski film, który co prawda największe sukcesy święcił w roku 2020, ale premierę kinową miał dopiero w mijającym roku.
10. „Cry macho”, reż. Clint Eastwood. Film lekceważony przez krytyków filmowych, który musi jednak ująć każdego fana legendarnego Clinta. 91 letni Eastwood po raz kolejny dokonuje spowiedzi i demoluje mitologię, jaką sam stworzył. Robi to od pierwszego swojego oscarowego triumfu „Bez przebaczenia”(1993), gdzie zdemitologizował western i wizerunek Człowieka bez imienia, zapoczątkowany w dolarowej trylogii Sergio Leone. Potem brał na widelec i przekrajał nożem ikonę Harry’ego Callahana w „Gran Torino” i dokonał osobistej spowiedzi w „Przemytniku” (2018). Eastwood ma dziś dwie ścieżki w swoim kinie. Jedna to libertariańska walka o jednostkę ściskaną przez system („Richard Jewell”, „Sully”), a druga to właśnie rozliczenie z własnym życiem. Opowieść o przyjaźni starego kowboja Mike’a (Eastwood) i nastoletniego Meksykanina Raffa (Eduargo Minett), którego na prośbę jego ojca Mike ma przewieźć przez granicę to kwintesencja kina „późnego Eastwooda”. Oparty na książce i scenariuszu z 1974 roku film jest staromodnym, powolnym i zaskakująco kontemplacyjnym kinem drogi, podobnym trochę do „Drogi do Nashville” Eastwooda z 1982 roku. W tamtym filmie był umierającym piosenkarzem country, a tutaj jest starym człowiekiem, który odkrywa, że maczyzm nie polega na zgrywaniu twardziela na rodeo. W „Przemytniku” Eastwood mówił, że prawdziwe męstwo to dbanie o rodzinę. Tutaj Eastwood idzie dalej i ewoluuje również pod kątem religijnym. Legendarny filmowiec nigdy nie ukrywał swojego ateizmu. Lubił igrać z kwestiami religijnymi, co widać w „Gran Torino” czy „Za wszelką cenę” w rozmowach z katolickimi duchownymi. W „Cry macho” najważniejsza spowiedź kowboja ma miejsce w małym meksykańskim kościółku pod wizerunkiem Matki Boskiej z Guadalupe, gdzie Mike/Clint mówi, że wszyscy jesteśmy czyimś dziećmi. W tym filmie Clint niczego i nikogo nie udaje. Co dalej, skoro 91 letni filmowiec nie zapowiada finiszu?
9. „Nikt”, reż. Ilya Naishuller. Kino akcji na takiej liście? Tak, bo jestem fanem kina gatunkowego, a ten film jest arcydziełem w swoim gatunku. To czyste, 100 procentowe kino akcji rodem z pierwszego „Johna Wicka”. Nic zaskakującego, skoro scenariusze do obu filmów pisał Derek Kolstad. Akcja jest prosta. Znany wcześniej głównie z roli w „Breaking Bad” oraz spin offie „Better Call Saul” Bob Odenkirk wciela się w przebranego w szaty przeciętnego ojca rodziny emerytowanego cyngla i zabijakę, który przypadkowo wdaje się w wojnę z rosyjską mafią. Ten film jest kinem akcji według wzorców mistrzów gatunku takich jak Tony Scott czy John Woo. Niczego jego twórcy nie udają i nie mają ambicji być czymś więcej niż rasowym, ociekającym testosteronem filmem z przysłowiowymi strzelaninami i mordobiciem. Choreografia walk, świetne zdjęcia Polaka Pawła Pogorzelskiego, wisielczy humor, kapitalny Christopher Lloyd (pamiętacie go z „Powrotu do przyszłości”?) w epizodzie i znany z "Lewiatana" Aleksey Serebryakov w roli wyjątkowo socjopatycznego Ruska na przemian śpiewającego karaoke i masakrującego swoich wrogów. Czego tu nie lubić? Na żadnym innym filmie akcji nie bawiłem się w ostatnich latach tak dobrze.
8. „Diuna”, reż, Dennis Villenueve. Wychodząc z kina napisałem tyle: „Villeneuve przywraca znaczenie określeniu magia kina. Wizualnie jest to pełne arcydzieło. Opera! Świetnie dostrojony aktorski koncert. Reżyserski majstersztyk. Popkulturowy, religijny i kulturowy synkretyzm zdumiewa. Uczta dla każdego kinomana. Kropka!” Właściwie przy opisie tego spektakularnego widowiska nie mam nic więcej do dodania. Byłem olśniony, wbity w fotel i poczułem istotę wielkiego kina, o którym tak często zapominamy w czasach dyktatury streamingu. Nie czytałem otoczonej kultem powieści Franka Herberta, zaś film Davida Lyncha nawet w czasach mojego pożerania kina VHS, wydawał mi się nieznośnym produktem Dino DeLaurentisa. Kanadyjski reżyser, który wcześniej porwał się na kontynuację arcydzieła Ridleya Scotta „Łowca Androidów” dziś pokazał jednak, że nie ma żadnych kompleksów w mierzeniu się z materią otoczoną religijnym kultem. I wygrał. Nie mogę się doczekać, jak wyjdzie ten film na dysku blue-ray, bym mógł na nowo analizować poszczególne, namalowane, a nie nawet nakręcone, sceny. A sama historia? W tym wypadku nie była ona aż tak istotna. Dałem się porwać ruchomym obrazom. Motion Picture… czyli istocie kina, zgodnie z angielską nazwą.
7. „Aida”, reż. Jasmila Žbanić. Nie umieszczam tego filmu na liście dlatego, że to samo zrobił Barack Obama. Nie robię też tego z uwagi na to, że polską producentką „Aidy” jest Ewa Puszczyńska, która produkowała m.in. oscarową „Idę”. „Aida” to po prostu jeden z najbardziej przenikliwych i wstrząsających, a jednocześnie nie epatujących brutalnością filmów o wojnie, jakie widziałem. Opowieść o masakrze w Srebrenicy w 1995 roku jest czymś więcej niż oskarżeniem ONZ za zaniechania „błękitnych hełmów” i pozwolenie na rzeź na oczach całego świata. To jest film o walce zwykłej kobiety o swoje dzieci i swojego męża. Jest to opowieść o zemście i odkupieniu. Wybaczeniu i zadośćuczynieniu. Jest to w końcu film o pękniętym narodzie, sąsiadach, którzy chwycili za broń i się zaczęli wyrzynać, by potem znów zamieszkać obok siebie. Wszystko jest opowiedziane bez patosu i nadmiernie oskarżycielskiego tonu. Przemocy praktycznie na ekranie nie widzimy. Jest gdzieś za ścianą i za budynkiem. A jednak bez przerwy czujemy napięcie i ból ludzi, których los przecież znamy. Ten minimalizm jeszcze mocniej podkreśla grozę sytuacji. Nie przez paradokumentalną manierę, ale przez znakomite aktorstwo nawet na trzecim planie. „Aida” to kino pełne, a zarazem unikające ocen i publicystyki. Lepszy jest oryginalny tytuł filmu: „Quo vadis, Aïda?”. Dokąd idziesz? To pytanie o to, jak wybaczyć oprawcom, których widzi się potem w osiedlowym sklepie spożywczym? Ten film stawia najgłębsze pytanie religijne, choć ucieka od jakichkolwiek deklaracji w tym wymiarze.
6. „Świnia”, reż. Michael Sarnoski. Nicolas Cage grał wiele ról w wielu fatalnych filmach. Problemy osobiste i rozwody kosztują, więc ten niezwykle ambitny aktor, który w przeszłości pracował z takimi gigantami jak jego wuj Francis Ford Coppola, Martin Scorsese, Brian de Palma, bracia Coen czy Mike Figgis (Oscar za „Zostawić Las Vegas”) mocno rozmienił karierę na drobne. A jednak w ostatnich latach szuka nowych wyzwań i nie boi się igrać ze swoim wizerunkiem, czego dowodem są niedawne „Mandy” Panosa Cosmatosa czy „Kolor z przestworzy” Richarda Stanleya, który umieściłem w swoim zeszłorocznym zestawieniu na tych łamach. W „Świni” Cage wciela się w tajemniczego mężczyznę, mieszkającego w szałasie tylko ze swoją świnią. Zarabia na sprzedaży trufli, które zbierze jego towarzyszka życia. Pewnego dnia świnka zostaje porwana. Mężczyzna z pomocą restauratora, któremu sprzedawał trufle opuszcza lasy Oregonu i udaje się do Portland. Okazuje się, że jest w mieście żywą legendą. Spodziewałem się kina podobnego do „Nikt” albo Johna Wicka, który do zawodowego robienia rozwałki wrócił po tym, jak zabito mu ukochanego psa. Jednak tajemnica tego gościa jest zupełnie inna, co czyni ten film tak… rozbrajającym. To rola wymarzona dla Cage’a. Jego bohater jest chodzącą tajemnicą. To buddyjski pustelnik i filozof. Cierpiętnik, wyrzekający się dóbr materialnych, ale też chodzący wulkan, co Cage doskonale potrafi odmalować na umęczonej i udręczonej twarzy. Znamy szaleńcze wcielenia tego aktora i oczekujemy tej erupcji. Zamiast niej dostajemy jeden z najsmutniejszych i najbardziej pesymistycznych monologów o życiu w cieniu tych, którzy, mimo naszej służby, nas nie zauważają i katastrofie, jaka nieuchronnie zmiecie nasz świat. „Świnia” to film o ucieczce, nieumiejętności przetrawienia bólu, poszukiwaniu miłości i odwróceniu się plecami do systemu. Jednak przede wszystkim jest to film o miłości Roba do swojej świnki. Tylko tyle. I aż tyle. Dawno, żaden prościutki film tak mocno mnie nie wzruszył.
5. „Miniari”, reż. Lee Isaac Chung. Szkoda, że ten film nie dostał więcej Oscarów, choć bardzo cieszy statuetka za najlepszy drugi plan dla Youn Yuh-jung (na zdjęciu powyżej w środku). Chung nakręcił półbiograficzny film o emigrantach z Korei Południowej, którzy szukali amerykańskiego snu w Ameryce Ronalda Reagana. Jest to kino wolne od politycznych, ideologicznych i politycznie poprawnych treści, które w mądry i głęboki sposób opowiada o istocie przesadzenia korzeni. Zarówno w znaczeniu dosłownym (filmowa rodzina zajmuje się rolnictwem), jak i symbolicznym. Koreańska aktorka Youn Yuh-jung, która słusznie pokonała w wyścigu o Oscara takie ikony kina jak choćby Glenn Close ,wciela się w babcię, która sadzi tytułową roślinę miniari w pobliskich mokradłach. Podobnie chce posadzić korzeń własnej rodziny. Czy to możliwe na obcej glebie? Akcja rozgrywa się w Arkansas, czyli w stanie bardzo mocno przywiązanym do tradycji. Protestanckim obyczajem Ameryki jest jednak gościnne przyjęcie przybyszów. Nakarmienie ich i obdarzenie pomocą. Ten film jest hołdem złożonym społeczności, która nie tylko nie miała wielkich uprzedzeń rasowych wobec imigrantów, ale im pomagała. Azjatycka rodzina w samym środku białego świata? Świata naznaczonego konserwatywną kontrrewolucją Ronalda Reagana? Temat idealny dla ideologów z Hollywood, którzy mogliby zbudować kolejną opowieść o „systemowym rasizmie”. A jednak film Chunga bardziej wpisuje się raczej w klasyczny western (zasiedlenie dziewiczego terenu, fizyczna praca na farmie, rodzinne więzy) i ma na dodatek mocny wątek chrześcijański w postaci farmera, który fizycznie nosi swój krzyż na ramieniu. Jego kościół jest na polnej drodze i na farmie, gdzie pomaga przybyszom w rytm nauk Jezusa, które co chwile wykrzykuje. Dawno żaden oscarowy film tak ciekawie nie mówił o wierze.
4. „Zabij to i wyjedź z tego miasta”, reż. Mariusz Wilczyński. Realizowana przez 14 lat piękna (w każdym tego słowa znaczeniu) animacja Wilczyńskiego nie tylko przywróciła wiarę w oryginalność polskiej szkoły animacji, ale też pokazała czym jest brak wyrachowania i prawdziwa szczerość u artysty. Ten niezwykły i całkowicie odrębny polski artysta miał wcześniej swoją retrospektywę w nowojorskim Museum of Modern Art (MoMa), więc można było spodziewać się jego nowatorskiej i magnetycznej animacji. Jednak zwycięzca Złotych Lwów w Gdyni w 2020 roku (film na ekrany wszedł w marcu tego roku, co kwalifikuje go do tego przeglądu) to coś więcej niż tylko zjawiskowa kreska. Autor dał nam do głębi poruszający i terapeutyczny obraz traumy, poczucia winy i przepracowania śmierci własnych rodziców. Ten film jest zarówno pożegnaniem ze specyficznym miastem, jakim jest Łódź, ale również jest wyznaniem syna, który w ostatnich chwilach życia swojej mamy, nie miał dla niej wystarczająco dużo czasu. Jest tutaj polska specyfika robotniczego miasta w PRL i uniwersalna opowieść o wyrywaniu się z kajdan. Jest to też opowieść o duchach, które zaczęły krążyć nad samym filmem. Był on tak długo realizowany, że Wilczyńskiemu udało się poprosić o zdubbingowanie postaci wielu artystów, którzy dziś już nie żyją, takich jak Andrzej Wajda, Irena Kwiatkowska, Krzysztof Kowalewski, Janusz Kondratiuk czy Gustaw Holoubek. Nad wszystkim zaś unosi się muzyka Tadeusza Nalepy, z którym Wilczyński się przyjaźnił. Obecność tych osób przenosi tą opowieść na poziom meta i przypomina o ulotności życia. Wilczyński nie zdążył odbyć ostatniej rozmowy ze swoją mamą. Ci z nas, którzy jeszcze mają taką szansę, powinni z niej skorzystać i dopiero wtedy wyjechać z miasta. Ten film przypomina, dlaczego nie można zwlekać.
3. „Ojciec”, reż. Florian Zeller. Kino o śmiertelnych chorobach zawsze było modne. Dziś, gdy wielcy filmowcy i ikony aktorstwa drugiej połowy XX wieku się starzeją, filmów o starości jest w każdym sezonie wiele. W końcu artyści opowiadają chętnie o swoich lękach. Jednak ten film jest wyjątkowy. Nagrodzony dwoma Oscarami (pierwszoplanowa rola i scenariusz adaptowany) obraz opowiada o tym, jak „od środka” wygląda alzheimer i demencja. Anthony Hopkins jako popadający w chorobę przedstawiciel brytyjskiej wyższej klasy średniej, dokonuje pełnego aktorskiego ekshibicjonizmu. Przeraża, bawi, wzbudza współczucie, ale przede wszystkim zdumiewa. Razem z Olivią Coleman w roli jego córki, tworzą przejmujący i wstrząsający obraz rozpadającego się na kawałki świata. Co jest prawdą, a co imaginacją? Dlaczego do pokoju wchodzą obce osoby, które udają bliskich? Dlaczego mieszkanie się kurczy i powiększa? Dzięki znakomitemu scenariuszowi Zellera i Christophera Hamptona (wcześniej dostał Oscara za scenariusz „Niebezpiecznych związków”) możemy spojrzeć na demencję oczyma chorego. Jest to obraz przerażający i przypomina dlaczego Król Lear błagał, by oszczędzono mu obłąkania. Hopkins, jak każdy wybitny brytyjski aktor, grał Leara. Krzyczał na scenie kluczową kwestię. Pewnie to pomogło mu stworzyć piorunującą rolę, przypominającą notabene czym jest aktorstwo i jego magia.
2. „Psie Pazury”, reż. Jane Campion. To główny pretendent do przyszłorocznych Oscarów. Słusznie, bo kręcąca rzadko nowozelandzka reżyser (jej ostatnia fabuła to „Tatuaż” z 2003 roku) zrobiła subtelny i przenikliwy film o mocy „Niebiańskich dni” Terence’a Malicka. Mam nadzieję, że Benedick Cumberbatch dostanie za niego najważniejsze aktorskie nagrody. Campion bierze się za barki z najważniejszym amerykańskim mitem, zatopionym w najważniejszym amerykańskim gatunku filmowym – westernie. A jednocześnie przewalcowuje go przez swoje kobiece spojrzenie, dając nam jeden z najciekawszych portretów przeobrażającego się Dzikiego Zachodu. W pewnym stopniu „Psie pazury” dotykają tego, co interesuje Eastwooda w „Cry Macho”. Cumberbatch wciela się w kogoś, komu narzucono, że musi być kowbojem, a więc musi kultywować maczyzm w jego najbardziej skrajnym wymiarze. Obok siebie ma brata (Jesse Plemons), będącego jego przeciwieństwem. Brat poznaje samotnie wychowującą nastolatka (Kodi Smit-McPhee) matkę (Kirsten Dunst) i namawia do zamieszania na jego farmie. Ona – prosta kucharka. On – członek lokalnej elity. Do tego brat z zimnym spojrzeniem i mrokiem w sercu. W tym trójkącie rozgrywa się doskonale poprowadzony dramat oparty na książce Thomasa Savage’a. Książce, która byłą inspiracją dla autorki „Tajemnicy Brokeback Mountain”, również demolującej kowbojski archetyp. U Campion wszystko jest jednak subtelniejsze i grane na przyciszonych nutach. Zdobywczyni Oscara za „Fortepian” (1993) przepięknie pokazuje Montanę, którą gra jej ukochana Nowa Zelandia. To bardzo znamienne w przypadku tego filmu, w którym wszyscy bohaterowie doskonale imitują, kogoś kim nie są. A tytułowe „Psie pazury”? Pochodzą z Psalmu 22: „Ocal od miecza moje życie, z psich pazurów wyrwij moje jedyne dobro”. Wybrzmiewa to w uszach, gdy bohaterowie obserwują unoszącą się nad wszystkim górę. Campion zasługuje na Oscara za reżyserię.
1. „Ręka Boga”, reż. Paolo Sorrentino. W 2013 roku mój ranking najlepszych filmów roku wygrało „Wielkie piękno” Sorrentino. Jeżeli tamten film był jego „Dolce Vita”, to „Ręka Boga” jest jego „Amarcordem”. Urodzony w Neapolu reżyser nigdy nie ukrywał, że swoim kinem składa hołd Felliniemu. Duch maestro krążył nad jego twórczością od początku. Zrealizowana dla Netflixa (ale pokazywana krótko w kinach) „Ręka Boga” opowiada o młodości Sorrentino w Neapolu, stracie rodziców (ojca gra jego ulubiony aktor Toni Servillo, który wcześniej wcielał się w jego politycznych perełkach w Andreottiego i Berlusconiego) i początkach fascynacji kinem. Sorrentino wraca więc do dzieciństwa nie tylko jak Fellini w „Amarcord”, Giuseppe Tornatore w „Cinema Paradiso” czy niedawno Alfonso Cuaron w „Roma”, ale też opowiada o nim przez pryzmat tego, czym w latach 80-tych był Neapol. Alter ego Sorrentino Fabio przeżywa pierwszą miłość, doświadcza pierwszego seksu, traci przyjaciela, spotyka podziwianego reżysera i próbuje wyrwać się z Neapolu, który go ukształtował. Nie jest to Neapol betonowej dżungli Scampii, który znamy z „Gomorry”. To Neapol nad pięknym morzem, otoczony urokliwymi wysepkami. To Neapol, do którego przybywa wybawca, czyli Diego Armando Maradona. Ktoś kto przywróci miastu i jego mieszkańcom godność i wyniesie Napoli na futbolowe salony. Maradona był jak Neapol. Był diabłem strzelającym Anglikom bramkę ręką, ale też bogiem dobijającym w tym samym meczu Anglików rajdem przez pół boiska.