Sto tysięcy procent przesady. Jego rozterka, wściekłość i przegrana są tak współczesne
piątek,
7 stycznia 2022
Kajetan Koźmian przyszedł na świat ćwierć millenium temu, w noc sylwestrową 1771 roku – i tym bardziej uderzające jest, że jego rozterka, wściekłość i przegrana okazują się tak współczesne.
Relacji między Kajetanem Koźmianem a młodym Adamem Mickiewiczem nie sposób uznać za „zmagania na Parnasie” na miarę tych najsławniejszych, paryskich, między opromienionym geniuszem Mickiewiczem a młodym Juliuszem Słowackim. Nie przypominają też innych wielkich rywalizacji o rząd dusz, toczonych między samymi pisarzami, ale i między krytykami, czytelnikami, wielbicielami. Wielkie zapasy Zbigniewa Herberta z Czesławem Miłoszem, Jerzego Andrzejewskiego z Jarosławem Iwaszkiewiczem czy Władysława Reymonta ze Stefanem Żeromskim postrzegane są – tym bardziej, im więcej czasu upływa – jako „remis ze wskazaniem na”: literatura polska pomieści wszystkich.
W przypadku Koźmiana i Mickiewicza od początku był to spór pokoleniowy, spór o wizję świata i ładu, o poetykę, estetykę i etykę, a wydarzenia polityczne dodatkowo podnosiły atmosferę. Czy los Koźmiana nie jest trochę przestrogą dla konserwatysty, któremu dany jest wybór jedynie między wdaniem się w pyskówkę a dumnym poddaniem partii i odejściem w samotność?
Niczym Salieri wobec Mozarta
Koźmian od początku stracił dystans i może przez to właśnie przegrał. „Nie wiem, co tam [w sonetach – przyp. W.S.] mogłeś wynaleźć dobrego, wszystko bezecne, podłe, brudne, ciemne, wszystko może krymskie, tatarskie, tureckie, ale nie polskie. [...] Mickiewicz brudny, karczemny (…) [jego – W.S.] niesforny zapał rozdmuchały brudne litewskie pomywaczki” – pisze Koźmian do jenerała Franciszka Morawskiego w 1827. Ma wszystko: dom i rodzinę, pozycję i uznanie, nauczył się dokonywać trudnych wyborów. Dlaczego aż tak drażni go ten chłystek?
Ten spór, kto wie, czy nie kluczowy dla polskiego wieku XIX, a i późniejszych czasów, bardziej wpisywał się w inny schemat: przeciętności (médiocre, jak powiedziałby wielbiący Francuzów Koźmian) nienawistnej wobec geniuszu. Nie tyle zatem Miłosz i Herbert, co Mozart i Salieri. Człowiek uznany, ceniony, wybitny – ale też nie więcej ponad wybitny – ze zgrozą patrzy na młokosa, który przewraca stół, zmienia reguły gry, uwodzi panny i Cesarza, a wszystko to z błyskiem w oku, niemal od niechcenia, jakby nie dostrzegając istniejącej hierarchii albo, co gorsza, traktując ją bez wrogości, po prostu jako rzecz niebyłą i nieistotną, którą można obejść, wbiegając bez wysiłku na zawrotne wyżyny.
Ukazujący sprawy w takim porządku „Amadeusz” Miloša Formana był i pozostaje olśniewającym dziełem filmowym, choć biografiści chętnie wytykają mu nieścisłości, a historyk wzdycha nad bezmiarem anachronizmów, jakie ten film pomieścił. Ale w „porządku serca” rzecz jest prawdziwa, do tego stopnia, że aż marzyć się zaczyna o podobnym filmie, zatytułowanym „Adam”. Stolica Królestwa Kongresowego, rozbudowywana przez mądrego Franciszka Ksawerego Druckiego-Lubeckiego, stateczna, rozprażona upałami w lecie, śnieżna w zimie: wieczorami (lokaj objaśnia świece) szwoleżerowie w generalskich epoletach i surdutach radców stanu schodzą się u kasztelanowej K., wojewodziny P., szambelanowej R. Gra szpinet, pieni się szampan. Budżet domknięty, cesarz wciąż łaskawy. „Mężowie dojrzali i sędziwi, stojący u steru władzy, rozprawiali o odach i elegiach jakby o programach, zasady polityczne przenieśli w świat starożytnych muz, a kodeks Boala [Boileau] i La Harpa, wzory Wirgila i Horacego, miały stanowić podwalinę ustalonego porządku i zaporę przeciw nowym prądom i zamachom, w braku innej podstawy i innej tamy” – wspomina tamten czas XIX-wieczny krytyk.
I nagle zjawia się czarnowłosy młodzik – nawet nie osobiście, bo miota go gdzieś, od pensji w Kownie do zsyłki na Krym – zjawia się w postaci kilku tomików, niechlujnych, krzykliwych, gminnych i szał jakby wszystkich ogarnął, córki, żony, a i krytycy dostają wypieków. Cała konstrukcja, wzniesiona takim wysiłkiem, kosztem takich kompromisów, cały wielki ład powiedeński, którego zręby tworzyli po równo Klemens von Metternich i Wergiliusz, jenerał Wincenty Krasiński i Stanisław Staszic, prymas Jan Paweł Woronicz i Horacy – zaczyna trzeszczeć:
Bo czem jest młody Polak, powiem z żalem serca:
Małpa wszystkich narodów, z swojego szyderca,
Jeszcze mu mech młodzieńcze jagody osłania,
Już nie znosi zwierzchnika, już starszym przygania.
Nieuk, zarozumiały, głuchy na przestrogi,
Samochwalca i burda, gdy przypnie ostrogi;
Nieprzyjaciel pokoju, praw, władzy, porządku,
Jak śmierci nienawidzi prawdy i rozsądku.
Ten kontrast – zgred przeciw geniuszowi – jest w pełni zgodny ze schematami popkultury postromantycznej, dla której ego twórcy jest jedyną wartością. Młody Mickiewicz okazuje się prefiguracją kolejnych pokoleń „młodych barbarzyńców”, za nic mających wartości, hierarchie i kompromisy „starych”. Skamandryci i Żagaryści, pryszczaci i „pokolenie »Współczesności«”, KOR-owscy brodacze i Marcin Świetlicki, Ha!artowcy i Grzegorz Uzdański – każdy odnalazłby się w skórze młodego Mozarta/Mickiewicza, który z nieodpartym urokiem i szczyptą wzgardy wkracza w zastany, zgrzybiały świat.
Zbyt się zapalał przeciw młodzieży
Tak kontrastowe postawienie sprawy aż prowokuje do przekory. Mnożą się więc próby „rehabilitacji” Koźmiana, ukazujące go jako męża stanu nieledwie, a w każdym razie – człowieka wielu zasług i talentów, męża, ojca i senatora, którego bezczelny młodzik załatwił jedną frazą. Tą o „tysiącu wersów o sadzeniu grochu”, która pada w „Dziadach” i w sposób tak oczywisty odnosi się do „Ziemiaństwa”, tych „polskich »Georgik«”, które Koźmian komponował był od początku lat 20. XIX wieku, racząc czasem towarzystwo fragmentami.
To prawda, zasług miał Koźmian niemało, a przynajmniej – niemały dorobek, choć może nie wszystkie szczeble jego kariery były jednakowo spiżowe. Promowany („promulgowany”, powiedziałoby się w jego czasach) przez księcia Adama Czartoryskiego, zdążył zająć się sprawami publicznymi jeszcze podczas Insurekcji Kościuszkowskiej, sekretarzując Komisji Porządkowej w Lublinie. Czynny był w Księstwie Warszawskim, mnożąc zasługi jako administrator (referendarz), człowiek nauki (Towarzystwo Przyjaciół Nauk) i przede wszystkim poeta, autor licznych ód.
Czasem pod niezwykle rozbudowanemi tytułami („Oda czytana na posiedzeniu u... Kajetana Hebdowskiego, zastępcy ministra wojny i generała komenderującego w obydwóch Galicjach, w dzień uroczystości zawieszenia orłów francuskich w Lublinie... W Zamościu d. 4 sierpnia 1809 r.”), niemal zawsze jednak ściśle politycznych: jak nie „Oda na pożar Moskwy” (1812), to „Kantata na rocznicę koronacji Napoleona” (1810). I to pewnie mu pamiętano, cierpko, choć bez publicznych awantur, bo wszyscy szwoleżerowie, prócz Józefa Poniatowskiego w nurtach Elstery, jechali już po 1814 na jednym wózku: trzeba się pogodzić z Aleksandrem i budować Królestwo! To prawda, atrament jednak plami, i jeśli wczoraj chwaliło się pożar Moskwy, nie powinno się dziś przedkładać (na sejmie 1818 roku) „Raportu o stanie umysłów Polaków dla cesarza Aleksandra”.
Na pozór używał tej samej polszczyzny, którą posługiwali się jego krewni czy znajomi – w istocie poddawał ją dodatkowej obróbce.
zobacz więcej
Nie ody były jednak problemem Koźmiana, i nie kolejne zaszczyty: owszem, pochłaniało go dyrektorowanie administracji krajowej w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych – kiedy przez kilka miesięcy zastępował schorowanego gen. Tadeusza Mostowskiego w Komisji Rządowej Spraw Wewnętrznych i Policji w 1828 roku szeptano, że marzy mu się ministerium po generale, a i senatorem Królestwa Polskiego został nie z wyboru, lecz z nominacji cesarskiej. Ale najgorsza była ta furia, to tropienie – nie metodami policyjnymi, chwała Bogu, lecz literackimi – wszystkich tych straszliwych w jego oczach inspiracyj, które popychały do złego romantyków: „Młódź, szczególniej akademicka, chwytając chciwie Niemców rezonowania filozoficzne i literackie i płody Szyllera, Schlegla, Goethego, p. Staël, a szczególniej Bajrona, admirując Shakespeara, zaczęła pogardzać sztuką, zasadami, prawidłami” – wzdycha w „Pamiętnikach”.
To zacietrzewienie. Przecież największe swoje dzieła – poemat o Stefanie Czarnieckim i „Ziemiaństwo” – pisał PRZECIW Mickiewiczowi. „Ziemiaństwem” bawił się po trosze, zaczął je pisać na serio już po ukazaniu się „Ballad i romansów”. A co więcej, okrutna ironia historii sprawiła, że gotowy już skład rozsypano w dniach Powstania Listopadowego i ostatecznie całość ukazała się drukiem we Wrocławiu w 1839. Pointa „Czarnieckiego” miała pogrzebać na zawsze Konrada Wallenroda:
W końcu więcej ci powiem dla skończenia sporu:
Nie chcę Polski nabytej ofiarą honoru!
Już nawet i życzliwi zwracali mu uwagę, że zbyt się angażuje. „W kilka dni – wspomina w „Pamiętnikach” – dowiedziałem się od Maksymiliana Fredry, iż książę [Adam Czartoryski] rzekł do niego: »Nie byłem dziś kontent z obiadu Koźmiana, zbyt się zapalał przeciw młodzieży«. Widząc się za kilka dni z księciem u Maksymiliana Fredry wznowiłem rozmowę, książę rzekł: »Jesteście nieprzyjaciółmi romantyzmu i upatrujecie w nim nawet polityczne widoki, drażnicie młodzież, pozwólcie im pisać choćby nie w starożytnych formach«. »Mniejsza, Mości Książę, o formy, tu chodzi o rozsądek i zrozumiałość« – zajął się [tj. zaczął się – przyp. W.S.] więc spór o romantyzm. Fredro był romantykiem, przyszedł księciu w pomoc, ja ustąpiłem”.
A sam Mickiewicz – co gorsza – rycerski. Owszem, tych „tysiąc wierszy o sadzeniu grochu” to sztych morderczy – zwłaszcza, że przecież nie jest włożony w usta samego Koźmiana, lecz pojawia się jako ocena jednego ze „starych”, tych pociesznych, odrażających figur, z których składa się Salon Warszawski:
JENERAŁ
(do Oficera)
Ma racyję po części, bo nudne po trochu.
(pokazuje na Literata)
Opiewa tysiąc wierszy o sadzeniu grochu.
No owszem, odbił piłkę wspaniale. Ale jako przeciwwaga zdania „wszystko bezecne, podłe, brudne, ciemne, wszystko może krymskie, tatarskie, tureckie, ale nie polskie” – a referendarz i senator napisał takich zdań kilkadziesiąt – nie jest to chyba dużo, nawet, jeśli tysiąckrotnie przesadził?
Tysiąckrotnie – bo przecież w czterech pieśniach „Ziemiaństwa polskiego” groch pojawia się słownie raz:
Albo gryka, śnieżnemi woniejąca kwiaty,
Czyli pnący się z lipkiem gronem chmiel po tyce,
Lub w strąku grzechoczący groch pokrewny wyce…
Ale – czy nie „przesadził” i w drugim znaczeniu tego słowa, czyli nawiązując, podejmując ton, sięgając po kruchą sadzonkę? Czy w inwokacji do „Pana Tadeusza” – poematu, będącego, poza wszystkim innym, wielką pochwałą ziemiaństwa Rzeczypospolitej nie pada zdanie, znane każdemu absolwentowi podstawówki?
Do tych pól malowanych zbożem rozmaitem,
Wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem;
Gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała…
Ta gryka – śnieżnymi woniejąca kwiaty w „Ziemiaństwie..”, jak śnieg biała w wydanym pięć lat wcześniej „Panu Tadeuszu” (1834) – to przecież podana niesłychanie dyskretnie, ponad zaborami i ponad cenzorami, z Paryża do podlubelskich Piotrowic, gdzie po przegranym powstaniu wycofał się na resztę długiego życia Koźmian – gałązka oliwna. Cóż z tego, że klasyk marzyłby o prawdziwej oliwce, a gryka to roślina z rodziny rdestowatych? Przyroda jest jedna. Literatura jest jedna. I jedno jest wybaczenie.