Wielki polski aktor już nie stanie na teatralnych deskach? Czuły i czujny artysta żegna się ze sceną
piątek,
7 stycznia 2022
W Narodowym, z którego właśnie odchodzi, miał do ostatniej chwili status gwiazdy. Kiedy Jan Englert, dyrektor, chciał, aby cały zespół zagrał w jego „Kordianie”, Gajos się nie zgodził. Nie zamierzał być elementem tła.
Janusz Gajos ogłosił, że nie będzie więcej grał w teatrze. Skończył 82 lata, nie czuje się specjalnie zdrowy, zrobił to podobno ze względu na żonę, która martwiła się o jego samopoczucie.
Możliwe, że dodatkowy czynnik zachęcający do wycofania się, to pandemia. Aktor jest na scenie jak na pierwszej linii frontu, zmuszony do nieustannych bliskich kontaktów z wieloma ludźmi. Nie może się skryć za maseczką. Starsi aktorzy szczególnie przeżywają to ryzyko.
Od Kosa do Tureckiego
Można tylko mieć nadzieję, że jakieś nadzwyczajne okoliczności podważą tę decyzję. Że jeszcze wystąpi - czego zresztą nie wyklucza jego małżonka, tłumacząc zapowiedzi artysty.
Mamy do czynienia z aktorem nie tylko dobrym. Mamy do czynienia z aktorem WIELKIM. Do głów i serc szerokiej widowni trafił oczywiście za pośrednictwem kina. Dostał tu wiele szans i je wykorzystał. Ja przez lata spotykałem go w teatrze. Zawsze wynikiem była satysfakcja, podziw, czasem uniesienie.
Podobno dopiero za trzecim razem dostał się do szkoły aktorskiej, co jest przyczynkiem do refleksji o względności wszelkich werdyktów dotyczących tego zawodu. I sięgnął od razu po wielką popularność. W przaśnym PRL lat 60. stał się gwiazdą. Jego Janek Kos z serialu „Czterej pancerni” był sympatycznym amantem, trochę łobuzerskim i sowizdrzalskim, ale generalnie mało skomplikowanym. Chodziło o wzbudzenie miłości widzów. Osiągnął ten efekt.
Lata całe ta rola za nim chodziła. To zabawne, ale pamiętam dyskusje prasowe z drugiej połowy lat 70. Wtedy w epoce Gierka takie burze w szklance wody dotyczące aktorów, zastępowały poważniejsze debaty. Orzeczono, że narodził się nowy Gajos. Za sprawą Woźnego Tureckiego, kaleczącego polski język, łebskiego, choć i odrealnionego faceta w kufajce i z miotłą w kabarecie Olgi Lipińskiej „Kurtyna w górę”.
– Jest naprawdę zabawny – orzeczono. Potem skądinąd czasem ten Turecki chodził też za nim w mniej satysfakcjonującej postaci, kiedy wypominano mu przy rolach komediowych, że gra manierą tej postaci. Ale to typowe mądrzenie się krytyków. Każdy aktor ma jakąś swoją manierę, bo każdy ma swój głos, mimikę, osobisty klimat. Piotrowi Fronczewskiemu całe lata wypominano kabarecik Olgi Lipińskiej, nawet kiedy grał Hamleta. Te wszystkie charakterystyczne zaśpiewy Gajosa, jego nieco mamlące (a czasem umyślnie bardzo mamlące) frazy, te wydęte wargi, groźne, to znów niedorzecznie bezmyślne oczy, budowały jego komediowość. Ale to nie były kolejne wersje Tureckiego, tylko tak go chciano widzieć.
Ile razy rodzi się aktor?
Zresztą wystarczyło go zobaczyć w teatrze. Ja chodziłem wtedy pasjami do teatru Kwadrat. Zbliżający się do czterdziestki, długo czekający na swój teatralny moment, był wciąż jeszcze młodszym kolegą, pozostającym w cieniu takich gwiazd jak Jan Kobuszewski, Edward Dziewoński czy Jarema Stępowski. Tytułowym Oskarem z farsy Magniera Claude’a czy porucznikiem z „Dam i Huzarów” Fredry, ciągle trochę amantem, ale coraz bardziej charakterystycznym.
Trzeba było zobaczyć go w Teatrze Telewizji w „Lesie” Aleksandra Ostrowskiego w reżyserii Dziewońskiego, aby pojąć, jak wysoko sięga Gajos. Pamiętam, jak się śpieszyłem na to przedstawienie w 1978, żeby oglądać w tragikomicznej roli Jana Kobuszewskiego. Ale jego najbliższym partnerem, Sczastliwcewem przy Niesczastliwcewie, był tam właśnie on. Jawił się jako mistrz transformacji, wyrazistej, błazeńskiej mimiki. Owszem, kojarzący się z Tureckim, ale go z siebie strząsający, bo liryczny, nieszczęśliwy, buntujący się przeciw losowi.
To są takie momenty, kiedy odkrywa się aktora na całego, do imentu. Można powiedzieć, że on się rodzi na naszych oczach – często po wiele razy.
I potem kolejne odkrycia. Pułkownik Tuchołko, brutalny, ale i przenikliwy carski oficer z „Dwóch głów ptaka” Władysława Terleckiego w Teatrze Dramatycznym. Oglądało się tę sztukę jako polityczną aluzję – był 1982 rok, a to rozprawka o stłumieniu powstania styczniowego.
Zarazem to początek długiej galerii Gajosów władczych, dominujących nad otoczeniem, naginających innych do swojej roli, często gęsto prostackich. To szczególnie charakterystyczne dla jego ról filmowych. W tym samym czasie zagrał wiceprezesa Radiokomitetu w „Człowieku z żelaza” Andrzeja Wajdy i ubeka w „Przesłuchaniu” Ryszarda Bugajskiego. A potem już poszło: na ekranie kolejni bonzowie, esbecy, mafiosi, prokuratorzy, także policjanci, częściej źli niż dobrzy, choć czasem broniący zasad.
Mówił od siebie. I wzruszał
Kiedy go zobaczyłem w „Ławeczce” Aleksandra Gelmana w Teatrze Powszechnym (była połowa lat 80.), w duecie z Joanną Żółkowską, mogłem tylko westchnąć nad wszechstronnością aktora, który wcale nie zawsze krył się za swoimi mamrotnięciami i minami, potrafił być i zabawny i wzruszający można by rzec bez nadmiernego transformowania się.
Lata 80. to początek ciągu wspaniałych ról w Teatrze Telewizji. Pojawił się w sławnych „Igraszkach z diabłem” Jana Drdy (rok 1980) jako groteskowy bies, ale koncert dał w „Grzesznej wsi czyli zapomnianym diable” tegoż samego autora, gdzie w pięć lat później pokazywał liryczny proces dochodzenia diabełka do człowieczeństwa.
Był groźnym dygnitarzem powiatowym Bukarą z „Przedstawienia Hamleta we wsi Głucha Dolna” w świetnej inscenizacji Olgi Lipińskiej, ale też zakompleksionym, pozalewanym sosami, pałaszującym potrawy Bachem z „Kolacji na cztery ręce” Paula Barza. Ten ostatni spektakl to owoc współpracy z Kazimierzem Kutzem, który szczególnie świetnie umiał „zagrać na Gajosie”. W „Opowieściach Hollywoodu” Christophera Hamptona właśnie pod batutą Kutza, aktor stosunkowo mało kryje się za przerysowaną mimiką i gestem, jest bohaterem, ale też gorzkim narratorem opowieści o niemieckiej emigracji. A chciałoby się wymienić tyle innych jego ról…
Wielu pamięta go z filmów, wszyscy – z kabaretowej piosenki „W Polskę idziemy”.
zobacz więcej
Tytułowa postać z „Bigda idzie” (1999) Andrzeja Wajdy według Kadena-Bandrowskiego wydała mi się utkana ze zbyt wielu stereotypów i sztuczek. Ale to wina samej adaptacji, a nie aktora, który oczywiście jak zawsze dominował, śmieszył, tumanił, przestraszał. Demoniczny Pułkownik z „Norymbergi” Wojciecha Tomczyka w reżyserii Waldemara Krzystka, sztuki rozliczającej się z najgorszą twarzą PRL (2006), był dokładnie taki jak być powinien. Ja najbardziej kocham Gajosa za Pana, główną postać męską z „Boulevard Voltaire” Andrzeja Barta (reżyseria autora), gdzie partnerował Ewie Wiśniewskiej. Kameralna opowieść o uczuciu dwojga starszych ludzi potykającym się o wzajemne uprzedzenia… Aktor mówił tu jakby od siebie. I wzruszał.
Żałuję, że nie widziałem jego Makbeta w Teatrze Powszechnym, ani jego Horodniczego z „Rewizora” w Teatrze Dramatycznym, wszak to role jakby napisane dla niego. W Teatrze Narodowym od roku 2004, potrafił wbijać nas w fotele. Pojawiły się tam spektakle jakby specjalnie zrobione dla niego – choćby „Udręka życia” Hanocha Levina (reżyseria Jan Englert), gdzie partnerowała mu Anna Seniuk. Była też postać władczego Dużego Taty, kolejna z jego ról dygnitarskich w „Kotce na gorącym blaszanym dachu” Tennesee Williamsa, którą wybornie przyrządził Grzegorz Chrapkiewicz. To są takie role, kiedy aktor w pewnym wieku zdaje się sprzedawać swoje doświadczenie, swoją życiową mądrość.
Nie chciał być elementem tła
Pewnie ukoronowaniem tego sprzedawania zawartości własnej duszy był monodram według powieści Andrzeja Szczypiorskiego „Msza za miasto Arras”, robiony zresztą przez niego dwa razy – dla Powszechnego, potem dla Narodowego. Tu już aktor nikogo już nie udaje, a opowiada nam o mechanizmach rządzących światem.
Ja widziałem go po raz ostatni w „Garderobianym” Ronalda Harwooda (premiera grudzień 2016). W zamyśle był to popis dwóch weteranów: Jana Englerta (Sir) i Gajosa (Garderobiany). Spektakl obrósł spekulacjami: wokół rozejścia się koncepcji reżysera Adama Sajnuka i głównych aktorów, ale także o pewnym niedotarciu się obu gwiazd. Gajos był może wedle swoich zwyczajów nazbyt dominujący, trochę wbrew założeniom postaci obsługującej Sira, teatralnego pana i władcę.
Ale też oglądałem ten spektakl dwa razy. I za drugim razem ten duet zadziałał lepiej niż za pierwszym. Myślę zresztą, że snucie rozważań o „mniej udanej” roli nie ma tu wielkiego sensu. Dla widza nieobciążonego porównaniami i literackimi skojarzeniami był to „zwykły Janusz Gajos”, charyzmatyczny i sugestywny.
Napisałem, ile osiągnął w kinie. Może tylko zabrakło mi roli napisanej jakby specjalnie dla niego. Ale może i takie role były, że przypomnę „Żółty szalik” Janusza Morgensterna, gdzie niezwykle precyzyjnie oddawał jeden wieczór z życia alkoholika. To zresztą znamienne, był tyle razy bossem, macherem, nawet Wajdowskim Cześnikiem Raptusiewiczem. A ja myślę z największym rozrzewnieniem o jego roli pokornego zakonnika, Brata Zdrówko, z „Jasminum” Jana Jakuba Kolskiego. Grał go jakby wbrew swoim naturalnym aktorskim skłonnościom.