Krafftówna, Traczykówna, pożegnania. Dar jedynego głosu i dar pięknej duszy
piątek,
28 stycznia 2022
Dzień po dniu zmarły dwie wspaniałe polskie aktorki. Bardzo mi ich brakuje i będzie brakować coraz bardziej.
W piątek, 4 lutego o godz. 12 odbędą się uroczystości pogrzebowe Barbary Krafftówny, zmarłej 23 stycznia 2022 roku. Z tej okazji TVP Kultura przypomni jej dokonania artystyczne. O godz. 18.55 będzie można obejrzeć powtórkę programu „Niedziela z … Barbarą Krafftówną”, a o 20.00 film fabularny „Jak być kochaną”.
Możliwe, że umierała wtedy, kiedy ja w sobotni wieczór oglądałem w teatrze Collegium Nobilium spektakl muzyczny „Bliżej chmur. Zaraz spadam”, pięknie napisany i przyrządzony przez Ewę Bułhak. Ponad dwa lata temu, tuż przed pandemią, siedziałem na tej samej sali i bodaj nawet w tym samym trzecim rzędzie na „Fizykach” Friedricha Dürrenmatta, ładnie wyreżyserowanych przez Marcina Hycnara. Kilka foteli dalej zasiadła ONA. Barbara Krafftówna.
Pojawiła się hałaśliwie w towarzystwie innych starszych pań, jakby otoczona dworem. Miałem wrażenie, jak gdyby im wszystkim furkotały skrzydła. Byłem ciekaw, ile spośród świetnych młodych aktorów, wtedy studentów czwartego roku cieszących się własnym dyplomem, wie tak naprawdę, kto przyszedł ich oglądać.
Patrzyła na nich jedna z królowych polskiego teatru, także kabaretu, do pewnego stopnia i kina. Zmieniona w kruchą malutką staruszeczkę, ale nadal zawadiacka, energiczna, czarująca swoimi rudymi włosami i niesamowitym głosem. Jej oczy wciąż przenikliwie, bystro oglądały świat. Miała wtedy 91 lat.
Lekcja Szarlotty, lekcja empatii
I teraz wspomnienie. Jest rok 1977, może 1978. Byłem w ostatniej klasie podstawówki, albo w pierwszej klasie liceum. Poszedłem z mamą do warszawskiego Teatru Współczesnego na „Wiśniowy sad” Antona Czechowa w reżyserii Macieja Prusa. Do dziś pamiętam niemal każdy szczegół tego spektaklu, każdą postać z galerii Czechowowskich bohaterów, i każdego aktora, który tę postać przedstawiał. Halina Mikołajska, Czesław Wołłejko, Marta Lipińska, Barbara Sołtysik, Joanna Szczepkowska, Henryk Borowski, Damian Damięcki, Edmund Fiedler. No, jeszcze Jan Englert jako Łopachin rzucający w stronę Lipińskiej sławne „Ochfelio, idź do klasztoru”.
Pamiętam nabożeństwo, z jakim przeżywałem tamten teatr. Owszem potęgowane jeszcze wrażeniem obcowania z charyzmatyczną postacią Mikołajskiej, o której wiedzieliśmy, że nie jest dobrze widziana przez peerelowską władzę. Ale przecież chodziło przede wszystkim o to, co widziałem na scenie.
O galerię postaci, o somnambuliczny nastrój, w scenie przyjęcia w dworku Raniewskiej zmieniony w coś w rodzaju transu. Oglądając po latach ten sam „Wiśniowy sad” w reżyserii Krystyny Jandy w Teatrze Polskim pojąłem, że to chyba najbardziej „odjechana” ze sztuk Czechowa, że spośród codziennych czynności i sytuacji wyłania się tam szaleństwo przełomu różnych światów.
I była w tym spektaklu ONA, Barbara Krafftówna. Grała Szarlottę, guwernantkę, postać drugoplanową, zarysowaną ledwie kilkoma kreskami, odzywkami, scenkami. Postać ekscentryczki, dziwaczki, na dokładkę samotnej, wykorzenionej z wszelkich światów. Wiecznej „cyrkówki” usiłującej zwrócić na siebie uwagę sztuczkami.
Nagle los Szarlotty stał się dla mnie dzięki Krafftównie strasznie ważny. A kiedy czekając na dopełnienie swojego losu, bo przecież przyszło jej iść na tułaczkę, hołubiła nieistniejące dziecko ujawniając nam swoje marzenie o macierzyństwie…. Poczułem się zawstydzony, że oto podpatruję tak bezwstydnie cudze życie. Pamiętam, jak ona to pokazywała, i jak ja to chłonąłem. To była wielka lekcja empatii, którą możemy odebrać w teatrze jeśli tylko zechcemy.
Po latach przeszło 40 miałem okazję spytać Macieja Prusa (po premierze jego inscenizacji „Letników” w warszawskim Narodowym), kto bardziej wymyślił te wszystkie gesty i tiki: reżyser czy aktorka? To była jej koncepcja, zdecydowanie, odpowiedział. Jestem przekonany, że do takiej koncepcji trzeba mieć piękną duszę.
Kilka dni po tym spektaklu dopadłem Krafftównę idącą z parkingu do teatru. Dostałem upragniony autograf, mam go do dziś. W roku 2018, kiedy na festiwalu Dwa Teatry odbierała nagrodę za całokształt (wraz z Franciszkiem Pieczką), zdążyłem jej powiedzieć o tamtym moim doświadczeniu. Ona nie musiała tego pamiętać. Grunt, że we mnie to zostało. Na resztę życia. Lekcja empatii! Jedna z tych sytuacji, kiedy dostajemy coś bezpośrednio od konkretnego artysty.
Niesamowita aura psychiczna
Z powodów metrykalnych nie mogłem widzieć jej najważniejszych ról z lat 50. i 60. Nie wątpię, że była najwspanialszą, a pierwszą Iwoną księżniczką Burgunda Gombrowicza, choć także Zerzabellą z „Parad” Potockiego. Najpierw w Dramatycznym, potem w Narodowym, wreszcie we Współczesnym, grała w różnym repertuarze, często komediowym, ale była jakby stworzona do sztuk Witkacego, Gombrowicza czy Mrożka.
Tak napisał o tym fakcie sławny niegdyś krytyk Edward Csato: „Jest do świata Witkacego dopasowana, tak bezpośrednio i naturalnie reaguje na jego zjawiska, że stapia się z nim w zupełności i osiąga wrażenie prawdy – analogicznej do tej, z jaką stykamy się przy dobrym wykonaniu sztuk «realistycznych», ale przecież jakoś odmiennej. Ma ona w sobie organiczną «naturalną nienaturalność», zaczynając od głosu i ruchu, które czynią wrażenie, jak gdyby z baletową płynnością przepływały przez niewidoczne jakieś katarakty i przeszkody, poprzez spojrzenia, reakcje na słowa i zachowanie się partnerów, aż do umiejętności tworzenia wokół siebie niesamowitością trącącej aury psychicznej”
Tak, ta niezwykłość była w jej zjawiskowym głosie, w jej mimice i ruchach. Nawet ta Szarlotta, choć niby realistyczna, była zarazem jak gdyby nadrealna. Nawet komediowa Szambelanowa w „Panu Jowialskim”, także ze Współczesnego. A Klara Zachanassian zagrana w roku 1972 Teatrze Telewizji w „Wizycie starszej pani” Dürrenmatta w wersji Jerzego Gruzy? To była jakby synteza jej umiejętności: niesamowitość, przerysowanie, groteska, oddawana jednak z pełną warsztatową starannością i dyscypliną. Mówiona z piękną dykcją.
„Janek Kos” chce zrezygnować ze scenicznych występów.
zobacz więcej
Nawet jej piosenki, te z Kabaretu Starszych Panów, a potem z kabaretów Olgi Lipińskiej, były jakby z trochę osobnego świata, do którego nas dopuszczała. Ale który był tylko jej, jedyny, niepowtarzalny, naznaczony pewną dziwnością, jakbyśmy obcowali z kosmitką. To dotyczy nawet jej tak zwyczajnych ról, jak Honoratka z Koniakowa z serialu „Czterej pancerni i pies”.
A zarazem w tym przerysowaniu, w tej grotesce, w jej twarzy - zabawnej i często dodatkowo charakteryzowanej na jeszcze zabawniejszą, było coś pastelowo tragicznego. To zapewne jest klucz do jej największej roli filmowej: skrzywdzonej przez życie aktorki Felicji z „Jak być kochaną” Wojciecha Hasa. To film z roku 1962, ale kolejne pokolenia, także moje, nie mogły tego dzieła pominąć.
Ona mogła być polską Giulettą Massiną, miała wszelkie dane żeby odegrać taką rolę. Kiedy po latach Gabriela Muskała zagrała w Teatrze Narodowym tę samą postać, w pewnym momencie zaczęła mówić na scenie Krafftówną. Ogarnęło mnie w tym momencie błogie poczucie ciągłości przekraczającej wszelkie mody i konwencje.
Długie pożegnanie z aktorką
Zarazem kiedy myślę o Krafftównie, pojawia się żal. Jej decyzja żeby wyjechać w roku 1982 i całe lata grać w teatrze polonijnym, pozbawił nas kontaktu z kimś wyjątkowym. Kiedy wróciła do Polski pod koniec lat 90., nie dostała już angażu na swoją miarę.
Choć jej popisy – w tytułowej roli w „Trzeba zabić starszą panią” z Och Teatru czy w telewizyjnej „Biesiadzie u Hrabiny Kotłubaj” według Gombrowicza – nadal pozostawały dla młodszych pokoleń lekcją aktorskiej precyzji i nawet kondycji. W tej ostatniej zagrała przecież pod batutą Roberta Glińskiego rozkosznie absurdalną Markizę jako 90-latka.I nadal zaśpiewy jej głosu były nie do podrobienia.
Myślę ciepło o dwóch jej ostatnich rolach filmowych. W „Ostatniej akcji” z roku 2009 (reżyseria Michał Rogalski) była weteranką Armii Krajowej, wraz z całą galerią starszych aktorów, z których dziś właściwie nikt już nie żyje. Wraz z Janem Machulskim, Marianem Kociniakiem, Wojciechem Siemionem, Lechem Ordonem czy Aliną Janowską. Tym filmem jakby się z nami wszyscy żegnali. Ona pozostała jako ostatnia z nich.
Z kolei rola pani Walczak w „Stu milionach” Janusza Kondratiuka z roku 2010 budzi moje mieszane uczucia. Nie z powodu braku aktorskiej perfekcji – ta pozostała. Ale aktorka zagrała starą samotną kobietę, która wraca do Polski z Ameryki po to, aby tu umrzeć. Trudno się było oprzeć skojarzeniom z losem samej Krafftówny.
Kobiety, która straciła dwóch mężów, niewiele odebrała osobistego szczęścia, a nade wszystko przeżyła śmierć swojego jedynego syna. Która co prawda tuż przed swoją śmiercią, ale jednak trafiła z przytulnego mieszkanka na Placu Dąbrowskiego do domu w Skolimowie. Tragizm w twarzy aktorki w pełni oddawał to co ją samą spotkało. Zawsze się zastanawiałem, czy zdołaliśmy jej chociaż trochę to zrekompensować wyrazami sympatii i pamięci. Próbowała być do końca pogodna – jak bohaterki Giulietty Massiny.