Podkreślam te okoliczności, bo dopiero one pozwalają należycie rozróżnić doświadczenie rosyjskie od historii Europy, w której też przecież zdarzyły się setki królobójstw. Zaczęło się od Juliusza Cezara (choć tak naprawdę dużo wcześniej), potem zaś – błyskały sztylety, miecze i ostrza gilotyn, od których, jak śpiewał Jacek Kaczmarski opłakując Ludwika XVI, „chrupały karki w bieliźnie”.
Na koronowane głowy podnosili rękę zamachowcy (poczytalni i niepoczytalni), anarchiści i dominikanie, likwidowano ich w wyniku procesu politycznego (Karol II), padali z ręki plutonu egzekucyjnego – od Bizancjum po Londyn, od zameczków wczesnofrankońskich władców (szacuje się, że do czasów względnej stabilizacji za Karolingów na obszarze od Pirenejów po Ren śmierć z ręki rywala poniosło ok. 40 koronowanych głów) po polską Gąsawę, gdzie w 1227 roku zginął książę Leszek Biały.
Nieznani sprawcy
Nawet jednak, jeśli odsiać zgony z ręki szaleńca, jawnego wroga lub zazdrosnej małżonki – europejskie „królobójstwa polityczne” w przeważającej mierze dokonywane były jawnie. Sprawca chlubił się swą zbrodnią lub odprawiał pokutę, czasem dożywał swych dni, częściej sam ginął z ręki mściciela. Zawsze jednak był nazwany po imieniu – i sprawca, i akt zabójstwa. Oczywiście, mogło się zdarzyć, że, jak w „Hamlecie”, brat wlewał bratu truciznę do ucha, pozorując zgon naturalny – i że niektórych takich czynów po dziś dzień nie jesteśmy świadomi. Inaczej z czego by żyli autorzy kolejnych sensacyjnych książek historycznych?
Regułą jednak (którą tłumaczyć można zarówno europejskim umiłowaniem prawdy, jak i permanentnym rozdrobnieniem politycznym kontynentu, jego nieuleczalnym pluralizmem) było ujawnianie mocodawców, sprawców i okoliczności zamachu. Co innego w Rosji. Jeszcze księcia Andrieja Bogolubskiego rozsiekali w 1174 r. bojarzy, zgodnie z owoczesnym obyczajem. Ale później – później już tylko sekret owinięty w zagadkę i schowany pod tajemnicą, wyrwane języki, świadkowie zesłani na katorgę i żadnych nocnych rozmów rodaków.
A zaczęło to się wszystko od carewicza Dymitra.
Śliczne to było pacholę i niewinne, przechadzające się w brzezinie w gronostajowym płaszczu, jasnowłose i jasnookie (przynajmniej na sentymentalizującym obrazie Michaiła Niestierowa z 1899, bo wedle relacji jednego z pierwszych angielskich podróżników po Moskowii tamtego czasu, Johna Fletchera, wrodził się raczej w tatusia, Iwana Groźnego: „powiadają, że osobliwie lubi przyglądać się, gdy owcom podcina się gardła i że sam okłada z radością kijem gęsi i kury, aż te padną” – donosi Fletcher w traktacie „O państwie moskiewskim”.