Historia

Kresy północy. Dlaczego Polacy cieszą się na Łotwie sympatią

Nad Dźwiną nigdy nie zapomniano, że to właśnie nasi rodacy przyszli na pomoc Łotyszom w latach 1919–1920. Poza tym Warszawa właściwie nigdy nie wysuwała wobec Rygi pretensji terytorialnych, a nawet zrezygnowała z gmin powiatu iłłuksztańskiego i lewobrzeżnego przedmieścia Dyneburga, gdzie społeczność polska stanowiła większość ludności.

Dzięki uprzejmości wydawnictwa Fronda publikujemy fragmenty książki Sławomira Kopra i Tomasza Stańczyka „Kresy północy. Wyprawa do polskich Inflant”.

O przeszłości każdego narodu świadczą jego cmentarze – zarówno cywilne, jak i wojskowe, będące pozostałością po wojnach i powstaniach. Na polskich Kresach nabiera to szczególnego wyrazu, gdyż często są to jedyne ślady po naszych rodakach, którzy przez wiele pokoleń mieszkali na tamtych terenach. Dobrze zdawali sobie z tego sprawę Sowieci, konsekwentnie niszcząc polskie nekropolie, a do rangi symbolu urosła sprawa dewastacji cmentarza Orląt Lwowskich.

Ze szczególną zajadłością likwidowano ślady wojny polsko--bolszewickiej, a przy okazji również pamiątki czynu zbrojnego Legionów. Na ziemiach przyłączonych do ZSRS na mocy traktatu w Rydze nastąpiło to niemal natychmiast po zakończeniu działań zbrojnych, natomiast na terenach II Rzeczypospolitej i w Pribałtice Sowieci musieli poczekać do lat 40. XX stulecia. Dotyczyło to również polskich cmentarzy wojennych na terenie Łotwy.

Szczególną nienawiść skierowano przeciwko nekropolii na Słobódce w Dyneburgu, gdzie pochowano 237 polskich żołnierzy poległych w walkach o miasto. Spoczęło tu ponad 70 kawalerów Virtuti Militari, co jest ewenementem w dziejach tego orderu. Władze łotewskie uroczyście otworzyły cmentarz w 1928 roku – był to symbol współpracy militarnej z Polską podczas wojny o niepodległość kraju.

Łotysze faktycznie mieli powody do wdzięczności, ponieważ gdyby nie wojska Śmigłego, być może w ogóle nie powstałoby ich niepodległe państwo. Chociaż Polacy wypchnęli bolszewików za Dźwinę, miasto nadal pozostawało jednak w rękach Armii Czerwonej. Ze względu na brak porozumienia z Rygą dalsza ofensywa była niemożliwa, poza tym Śmigły musiał dać chwilę odpoczynku podwładnym i uzupełnić zaopatrzenie. Akcję zbrojną można było rozpocząć dopiero po nastaniu zimy, gdy Dźwina będzie pokryta grubą taflą lodu. Polski dowódca wiedział również, że tym razem nie będzie mógł liczyć na czołgi, gdyż niskie temperatury uniemożliwiały ich użycie. Dlatego już następnego dnia po bitwie o przyczółki nad Dźwiną maszyny zostały wycofane z frontu.

Dopiero w grudniu udało się nawiązać kontakt z rządem łotewskim i wspólnie ustalono skoncentrowany atak na Dyneburg. Obok wojsk polskich miała wziąć w nim udział także łotewska dywizja, a termin akcji uzgodniono na pierwsze dni stycznia 1920 roku.
Polacy na Wschodzie. Polska szkoła w Dyneburgu, 2004. Fot. Renata i Marek Kosinscy / Forum
Pogoda nie zawiodła – panował siarczysty mróz (prawie -30 stopni), a Dźwina była skuta lodem o grubości pół metra. Natarcie rozpoczęło się o szóstej rano 3 stycznia 1920 roku i pierwszy polski batalion przeszedł Dźwinę bez strat własnych. Zaskoczenie wroga było tak duże, że obsadę jednej z sowieckich baterii po prostu zakłuto bagnetami. Polacy szybko zdobyli kluczowe punkty w mieście, a chociaż pod częścią dział załamał się lód, tuż po południu dotarli do twierdzy dyneburskiej. Znakomicie spisywała się pozostała artyleria i o godzinie 15 miasto było już w polskich rękach. Dopiero wówczas nawiązano kontakt operacyjny z dywizją łotewską, która zbliżyła się do pola walki od zachodu.

Przy okazji doszło – niestety – do rabunku sklepów żydowskich. Był to zresztą częsty element wojny z bolszewikami, a jako usprawiedliwienie podawano na ogół, że Żydzi popierali komunistów. Oczywiście nie wszyscy i nie zawsze, ale takie wypadki faktycznie wielokrotnie się zdarzały.

Pod koniec miesiąca linia frontu przebiegała wzdłuż dawnego rozgraniczenia między gubernią kurlandzką a pskowską, które powszechnie uważano za granice młodego państwa łotewskiego. W tym samym czasie do Dyneburga przybył Piłsudski i podczas obiadu wygłosił krótką mowę pochwalną o sojuszu polsko-łotewskim. Gospodarze spełnili toast, ale dziwnym trafem zapomnieli wspomnieć, że prowadzą już rokowania pokojowe z bolszewikami...

30 stycznia okazało się, że Łotwa zawarła rozejm z Rosją. Politycy z Rygi osiągnęli swój cel: zajęli całą Łatgalię i nie rościli dalszych pretensji terytorialnych. Natomiast Moskwa za wszelką cenę chciała rozbić przymierze Warszawy z Rygą, tym bardziej że wystąpił konflikt interesów między Polską a Łotwą. Sprawa dotyczyła kilku gmin na południe od Dźwiny, gdzie w powiecie iłłuksztańskim dominowała polska ludność (podwójne „łł” funkcjonowało w dawnej polskiej nazwie, obecnie obowiązuje pisownia z jednym „ł”). Władze z Warszawy uważały, że ten teren należy włączyć do Rzeczypospolitej, ale Łotysze mieli inne zdanie. Spór rozsądzili ostatecznie bolszewicy, gdyż ofensywa Tuchaczewskiego spowodowała ewakuację polskich wojsk z Iłłukszty i twierdzy dyneburskiej. Po zakończeniu wojny z Sowietami nie podejmowano już więcej kwestii rewizji granicy – zresztą otoczona przez wrogów Rzeczpospolita nie mogła ściągać na siebie następnych kłopotów. Tym bardziej że Polacy na Łotwie raczej nie mogli specjalnie narzekać na brak swobód narodowych.
Władysław Studnicki uważał Łotwę za „państwo papierowe”. Nie zdawał sobie jednak sprawy, że aspiracje polityczne Łotyszy – podobnie jak Estończyków – okażą się bardziej trwałe niż wyroki wielkich mocarstw. Fot. Paweł Ropiak - Praca własna, CC BY-SA 4.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=74359711
Dlatego też stosunki z rządem w Rydze ułożyły się całkiem dobrze, a odsłonięcie cmentarza na Słobódce stanowiło dodatkowy ukłon w stronę Warszawy. Tak też potraktowali temat Sowieci po opanowaniu Łotwy w 1940 roku. Wprawdzie przed wybuchem wojny z Niemcami nie mieli czasu, by zlikwidować nekropolię, ale podczas powtórnej okupacji już im to nie umknęło. Władzom z Kremla nie wystarczyło jednak zniszczenie nagrobków i pomnika – do komunistycznych obyczajów należało również pohańbienie miejsca pochówku. Wobec tego zlokalizowali w tym miejscu wysypisko śmieci i z tego powodu teren dawnego cmentarza ma obecnie kształt niewielkiego pagórka. Przygotowując miejsce, usunięto szczątki wraz z ziemią i użyto ich do budowy okolicznych dróg. Jedną z nich, prowadzącą do parku narodowego Krauja, nazwano nawet „drogą na polskich kościach”. Przy okazji zlikwidowano także pobliskie cmentarze niemiecki i żydowski.

Upadek Związku Sowieckiego spowodował, że pojawił się pomysł uczczenia Polaków, którzy zginęli za wolność Łotwy. W listopadzie 1992 roku odsłonięto na Słobódce 13-metrowy betonowy krzyż z orłem, wokół którego umieszczono tablice z nazwiskami poległych.

Niewiele brakowało, by wśród nich znalazło się nazwisko pewnego początkującego poety, który w ten sposób zakończyłby swoją karierę literacką. Porucznik „Orlik”, czyli Władysław Broniewski, po służbie w Legionach trafił bowiem do armii Śmigłego na Łotwie. Jak zwykle nie zwracał uwagi na własne bezpieczeństwo, a na froncie – podobnie jak w cywilu – często bywał w stanie nietrzeźwym. Nie inaczej rzecz się miała pod Dyneburgiem. Inna sprawa, że pewnym usprawiedliwieniem mogły tu być niskie temperatury.

„Piszę w drugim dniu marszu – notował 27 grudnia – w kierunku mniej więcej na Dźwińsk. Wigilię i następne dwa dni spędziłem na chronicznym pijaństwie, które nie opuszczało mnie nawet podczas dwudziestowiorstowego marszu [ponad 20 km – S.K.]. Dzisiaj trzydniówka się skończyła. Zenek [Zenon Chmielewski, przyjaciel poety – S.K.] wyjechał na urlop. Żegnałem go po pijanemu, po pijanemu napisałem list do domu, po pijanemu zwierzyłem mu się ze swych przeczuć o bliskiej śmierci”.

Broniewski miał jednak szczęście – pociski i bagnety wroga szczęśliwie go omijały, chociaż za wszelką cenę usiłował zasłużyć na upragnione Virtuti Militari. W Łatgalii to się nie udało, order otrzymał dopiero za walki pod Drohiczynem. Był z tego zresztą bardzo dumny, a mundur z odznaczeniem trzymał w warszawskim mieszkaniu obok dzieł Lenina.

Pomnik na Słobódce wywołuje obecnie bardzo dziwne wrażenie. Wprawdzie stoi w centrum miasta, ale niemal na zupełnym pustkowiu. W pobliżu tylko plątanina torów kolejowych i budynek dworca, ciszę przerywają odgłosy wydawane przez kolejne pociągi towarowe. Samotny wysoki krzyż i otaczające go tablice z nazwiskami. Zapewne za kilkanaście lat to się zmieni, gdyż wokół krzyża zasadzono dęby, które w przyszłości zupełnie zmienią optykę postrzegania tego miejsca.

Dwa dworce i cztery lokomotywy. Dyneburg wzięty

Mając niemieckich baronów z lewa, a bolszewickich komisarzy z prawa, Łotysze sprzymierzyli się z Polakami, choć obawiali się ich apetytów. 

zobacz więcej
Polskich cmentarzy wojennych w Łatgalii zresztą nie brakuje, wyparcie bolszewików kosztowało bowiem życie ponad 600 naszych żołnierzy. Polegli – jak to określano – „za wolność waszą i naszą” i trzeba przyznać, że ich śmierć miała strategiczny sens dla Polski, czego nie można powiedzieć o wielu innych ofiarach, jakie Polacy ponosili przez pokolenia w najróżniejszych zakątkach Europy i świata. Z powodu kampanii łatgalskiej jesteśmy do dzisiaj na Łotwie bardzo lubiani, a miejscowi pamiętają, że wolność przynieśli im na bagnetach Polacy.

***

Nasi rodacy są na Łotwie lubiani, nad Dźwiną nigdy bowiem nie zapomniano, że to właśnie Polacy przyszli na pomoc w latach 1919–1920. Poza tym Warszawa właściwie nigdy nie wysuwała wobec Rygi pretensji terytorialnych, a nawet zrezygnowała z gmin powiatu iłłuksztańskiego i lewobrzeżnego przedmieścia Dyneburga, gdzie Polacy stanowili większość ludności. Na niewiele zdały się protesty endeckich polityków z Władysławem Studnickim na czele. Inna sprawa, że Studnicki akurat urodził się w Dyneburgu, a poza tym uważał Łotwę za „państwo papierowe”. Twierdził, że skoro nad Dźwiną nie istniała rodzima tradycja państwowa, to widocznie takie państwo nie było nikomu potrzebne. Nie zdawał sobie jednak sprawy, że aspiracje polityczne Łotyszy – podobnie jak Estończyków – okażą się bardziej trwałe niż wyroki wielkich mocarstw.

Co innego jednak lubić Polskę i Polaków, a co innego mieć u siebie kilkunastoprocentową mniejszość etniczną w Łatgalii. Wprawdzie w skali całego kraju było to niespełna 3 procent, ale liczba Polaków nie zmieniała się praktycznie przez ostatnie stulecie. Straty spowodowane I wojną światową i rewolucją bolszewicką uzupełnili Polacy z pobliskiej Białorusi, natomiast po kolejnym globalnym konflikcie napłynęło kilkanaście tysięcy naszych rodaków z innych republik ZSRS. Trudno jednak naszych rodaków na Łotwie uważać za typową Polonię. W ten sposób określamy bowiem emigrantów i ich potomków, natomiast większość Polaków w Łatgalii od wieków stanowi ludność miejscową. Ich przodkowie przez stulecia zamieszkiwali nad Dźwiną, a fakt, że granice państwowe wielokrotnie się zmieniały, niczego w tej kwestii nie zmieniał. Dlatego też pozycję Polaków na Inflantach można przyrównać do sytuacji naszych rodaków na Zaolziu czy w okolicach Żytomierza. Nie znaleźli się w granicach odrodzonej Rzeczypospolitej po I wojnie światowej, ale nie byli ludnością obcą, która napłynęła na te tereny.

Prawie półwiekowe panowanie sowieckie wiele jednak zmieniło w życiu polskiej mniejszości. Zawierano wiele mieszanych małżeństw, a dzieci z takich związków często używały języka rosyjskiego. Wprawdzie nasi rodacy uważali się z reguły za Polaków, ale posiadali sowieckie obywatelstwo, a po upadku ZSRS stali się mieszkańcami Republiki Łotewskiej. Ci, których rodzice przybyli do Łatgalii po II wojnie światowej, do dziś nie posiadają pełnych praw politycznych i podobnie jak Rosjanie należą do kategorii nieobywateli. Ich liczbę szacuje się na około 10 tysięcy.
Sławomir Koper, Tomasz Stańczyk „Kresy północy. Wyprawa do polskich Inflant”, Fronda, Warszawa 2022
Nawet w rodzinach, w których oboje rodzice mieli polskie pochodzenie, często dominował rosyjski. Był to bowiem język, którym posługiwała się przeważająca część mieszkańców miast, a do tego używano go w szkole, w pracy i w kontaktach towarzyskich. Poza tym był dla Polaków znacznie łatwiejszy do opanowania niż łotewski.

Inna sprawa, że kwestia tego ostatniego nie jest do końca jasna. Miejscowa wersja nosi nazwę łatgalskiego i oficjalnie uchodzi za dialekt łotewskiego. W rzeczywistości jest to etnolekt, czyli język wyodrębnionej grupy etnicznej. I jeżeli miejscowi Polacy posługiwali się jakąś formą łotewskiego, był to właśnie łatgalski.

Urzędnicy z Rygi ze względów politycznych nie chcą jednak uznać jego odmienności. Trudno się dziwić Łotyszom, gdyż uznanie etnolektu za odrębny język stanowiłoby katastrofę wizerunkową państwa. Łatgalskim posługuje się bowiem ponad 200 tysięcy osób (10 procent ludności całego kraju) i gdyby dodać do tego jeszcze Rosjan, Polaków i Białorusinów, statystyki byłyby wręcz porażające. Prawie połowa mieszkańców republiki używałaby innego języka niż łotewski, a odsetek ten byłby szczególnie wysoki w Łatgalii graniczącej z Rosją i Białorusią. Podawałoby to w wątpliwość prawa polityczne Rygi do tych obszarów.

Pozycja łatgalskiego na Łotwie przypomina nieco sytuację kaszubskiego i śląskiego w naszym kraju. Nie brakuje w Polsce językoznawców (o politykach nie wspominając), którzy kaszëbskô mòwę i ślōnsko godkę uznają za dialekty polskiego, chociaż odsetek ludności posługujący się oboma etnolektami nie jest wysoki i łącznie wynosi około 2 procent populacji kraju. Temat wzbudza jednak emocje i dzięki temu w pewnym sensie można zrozumieć stanowisko władz z Rygi w kwestii łatgalskiego. Ponownie zatem przełóżmy sytuację na Łotwie na warunki polskie i wyobraźmy sobie, że kaszubskim i śląskim posługują się nad Wisłą prawie 4 miliony mieszkańców. A do tego kolejne 12 milionów – niemieckim…

Z tego też powodu językoznawcy z Rygi upierają się przy uznawaniu łatgalskiego za odmianę łotewskiego. Nie zwracają uwagi na ewidentne odrębności i liczne naleciałości z polskiego. Należy do nich litera „y” (w łotewskim występuje tylko „ji”), a wiele słów zachowało początkowe sylaby zaczerpnięte z naszego języka. Z czasem w łatgalskim zaczęły się też pojawiać elementy białoruskie i rosyjskie, co na mieszanych etnicznie terenach jest naturalnym procesem.

– Sławomir Koper
– Tomasz Stańczyk


TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

odc. 2
Zdjęcie główne: Polscy harcerze przed złożeniem wieńca na cmentarzu legionistów w Dyneburgu, 1939. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Zobacz więcej
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Bankiet nad bankietami
Doprowadził do islamskiej rewolucji i obalenia szacha.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Cień nazizmu nad Niemcami
W służbie zagranicznej RFN trudno znaleźć kogoś bez rodzinnych korzeni nazistowskich, twierdzi prof. Musiał.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kronikarz świetności Rzeczypospolitej. I jej destruktor
Gdy Szwedzi wysadzili w powietrze zamek w Sandomierzu, zginęło około 500 osób.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Burzliwa historia znanego jubilera. Kozioł ofiarny SB?
Pisano o szejku z Wrocławia... Po latach afera zaczęła sprawiać wrażenie prowokacji.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Ucieczka ze Stalagu – opowieść Wigilijna 1944
Więźniarki szukały schronienia w niemieckim kościele… To był błąd.