Krasnoludek Obijacz. Wielkanocne opowiadanie Wojciecha Chmielewskiego
piątek,
15 kwietnia 2022
Przed laty Iwona i Marek byli w sobie zakochani, chodzili do kina i na lody, obejmowali się na dyskotekach. Całowali w szatni i pod drzewem w rogu szkolnego boiska. Ale teraz Iwona, mimo swoich trzydziestu dziewięciu lat i dwojga dzieci czerwieni się lekko…
Wieczorem na ulicy Chłodnej zapalają się latarnie i ciemny bruk połyskuje dostojnie. Tę chwilę bardzo lubi krasnoludek Obijacz siedzący w bramie jednej ze starych kamienic. Kiedyś Warszawa pełna była takich krasnali. W każdej bramie siedziały po dwa. Wykonane z żeliwa. Nie pozwalały, by osie wyładowanych towarami wozów konnych, wjeżdżających na podwórza, niszczyły mury.
Kiedyś Chłodna była jedną z najładniejszych ulic tego miasta, z eleganckimi kamienicami, restauracjami i kinami. Prowadziła ze Śródmieścia w stronę zachodnią, jeździły nią tramwaje, w niedziele na chodnikach panie prezentowały najmodniejsze kreacje, biegały wystrojone dzieci. Wokół dzielnica żydowska, sklepy i sklepiki, fabryczki, zakłady rzemieślnicze, stragany i przekupnie. Tygiel żydowskiego życia, który wydał z siebie Icchoka Baszewisa Singera, w swoich książkach opiewającego ten niezwykły świat.
A kiedy przyszli Niemcy, Chłodna stała się granicą oddzielającą małe getto od dużego. Krasnoludek Obijacz ze swojej bramy miał świetny widok na drewniany most zbudowany nad ulicą, po którym co dziennie przechodzili tłumnie zamknięci w getcie Żydzi. Przechodzili z jednej części do drugiej i trwało to całymi miesiącami. Ale po co to robili, Obijacz nie miał pojęcia.
Pewnego dnia bomba rąbnęła w kamienicę i brat-bliźniak krasnoludka, siedzący naprzeciwko, przestał istnieć. Po żydowskiej dzielnicy zostały wypalone kikuty, a do dzisiaj – tylko bruk ulicy Chłodnej i tory tramwajowe, którymi przejeżdżał tramwaj z napisem „Nur für Deutsche”. Krasnoludek Obijacz dobrze pamięta tabliczkę z tym napisem.
To jednak bardzo dawne historie. Nasza dzieje się współcześnie, a krasnoludek jest świadkiem rozmowy prowadzonej przez właścicielkę pasmanterii Iwonę z jej dawnym kolegą ze szkoły podstawowej numer 25 na Grzybowskiej, Markiem. Pasmanteria zajmuje niewielki lokal, do którego wchodzi się z bramy.
Przed laty Iwona i Marek byli w sobie zakochani, chodzili do kina i na lody, obejmowali się na dyskotekach. Całowali w szatni i pod drzewem w rogu szkolnego boiska. Ale to było ze dwadzieścia lat temu. Teraz Marek jest warszawskim taksówkarzem, a mąż Iwony, Piotrek – kierowcą w Anglii. Nie ma go w kraju już od półtora roku. Wpada co kilka tygodni, przywozi prezenty, ale Iwona twierdzi, że to już nie to, co dawniej.
– Zamykasz? – pyta Iwonę Marek.
– Za kwadrans.
– I co? Dasz się wreszcie zaprosić?
– Ale po co? – Iwona, mimo swoich trzydziestu dziewięciu lat i dwojga dzieci, które są teraz z opiekunką, czerwieni się lekko.
– Chcę pokazać ci nową knajpę, z karaoke, pośpiewamy trochę, jest bardzo dobre jedzenie, sałatki, burgery, karkówka z grilla, wszystko, co najlepsze.
– Ja się odchudzam.
– Z czego? – Marek lekko podnosi głos. – Bo dla mnie ty się w ogóle się nie zmieniłaś. Kiedy cię zobaczyłem wtedy, na postoju, po tych dziesięciu latach, to wiesz co? Jakbym normalnie wrócił do szkoły i znowu widział całą naszą klasę, wszystkich nauczycieli.
– I co? Chciałbyś wrócić do szkoły?
– Pewnie, że nie – śmieje się Marek. – A ty Iwona najlepiej tańczyłaś. Tańczysz jeszcze?
– Czasami na weselach, a wiesz jak często to bywa. W naszym wieku coraz rzadziej. Na weselu córki potańcuję.