Biden na zakręcie. Dziś Demokraci reprezentują elity, a Republikanie – „lud pracujący”
piątek,
15 kwietnia 2022
Opozycja nie musi wydawać wielkich środków na polityczne reklamy: każda wizyta obywatela USA na stacji benzynowej czy w sklepie spożywczym przypomina mu o tym, kto odpowiada za drożyznę i inflację.
Zamiast zajmować się walką z inflacją i kłopotami gospodarczymi prezydent Joe Biden oraz Demokraci w Kongresie wolą promować ideologiczne projekty lewicy dotyczące rasy, płci, mniejszości seksualnych, wspierania nielegalnej imigracji czy nowej polityki klimatycznej. Koncentrując się na sprawach, które interesują elity, ale mniej zwykłych zjadaczy chleba. Demokraci zdecydowanie przegrywają „wojnę kulturową”. Sondaże wskazują, że wyborcy ukarzą ich za to w czasie wyborów 8 listopada 2022, po których Republikanie najprawdopodobniej przejmą kontrolę nad obiema izbami Kongresu.
Nowy, lepszy Trump
Poniedziałek, 28 marca 2022. Gubernator Florydy Ron DeSantis podpisuje ustawę zabraniającą dyskutowania w stanowych szkołach podstawowych (od zerówki do klasy 3) o orientacji czy tzw. tożsamości seksualnej. – Zrobimy wszystko, aby rodzice wiedzieli, że posyłają dzieci do szkoły po edukację, a nie indoktrynację – mówi gubernator i podkreśla, że chodzi o ochronę dzieci w wieku 5-8 lat przed przedwczesną seksualizacją.
Ustawa była odpowiedzią na rosnące zaniepokojenie rodziców w całym kraju tym, czego uczy się ich dzieci w szkołach podstawowych. Takie emocje przyczyniły się do zaskakującego zwycięstwa republikanina Glenna Youngkina w wyborach na gubernatora stanu Wirginii ostatniej jesieni. Jednocześnie od razu wywołały protesty społeczności LGBTQ, która uznała zapisy jako zastraszające i wymierzone w mniejszości seksualne.
Aktywiści, aby ułatwić sobie walkę z nowym prawem, ochrzcili ją jako ustawę: „nie mów słowa gej” („Don’t Say Gay”), co rzecz jasna wypaczało jej sens. Przepisy od razu oprotestowali ważni politycy Partii Demokratycznej: prezydent Joe Biden stwierdził, że ustawa promuje „nienawiść”, a burmistrz Nowego Jorku Eric Adams stwierdził, że to „ostatni, haniebny przykład wojny kulturowej prowadzonej przez ekstremistów” i zachęcał na bilboardach, aby ludzie ze społeczności LGBTQ przeprowadzali się z Florydy do jego miasta.
Do protestów włączyła się nawet korporacja Disney’a – największy, prywatny pracodawca stanu (zatrudnia 77 tys. pracowników w Disneylandzie pod Orlando, sprowadzając tam 20 milionów turystów rocznie). Po akcjach protestacyjnych pracowników ze środowisk LGBTQ prezes firmy, mimo początkowych wątpliwości, potępił ustawę, wyrażając nadzieję, że zostanie unieważniona przez legislaturę albo „podważona przez sądy”.
Gubernator DeSantis protestami się specjalnie nie przejął. – Taka krytyka jest dla mnie wyrazem uznania. Nie dbam o to, co mówią korporacyjne media, co krytykuje Hollywood czy wielkie korporacje – powiedział podpisując ustawę. I stwierdził, że Disney na pewno poparłaby np. przepisy zakazujące informowania florydzkich dzieci o prześladowaniach Ujgurów w Chinach. To sugestia na temat tego, na co godzą się – uchodzące za „wrażliwe społeczne” w Ameryce – wielkie korporacje, aby zarabiać krocie na chińskim rynku.
Jak wskazują sondaże gubernator Florydy, będący młodszą i lepszą (bo pozbawioną większości wad 45. prezydenta USA) wersją Donalda Trumpa, w listopadzie zostanie wybrany na drugą kadencję z poparciem sięgającym nawet 60 proc. Ustawa o ochronie dzieci Florydy przed przedwczesną edukacją seksualną, to kolejna bitwa w wojnie kulturowej, jaką prowadzi z lewackim „Przebudzeniem” (Woke Culture) DeSantis. I wygląda na to, że kolejna wygrana batalia dla polityka, który prawie na pewno będzie się starał w 2024 r. o prezydenturę kraju. Co też nie dziwi, bo rzecz było wcześniej przebadana: z sondaży wynika, że takie rozwiązanie popiera większość Amerykanów: 61 proc. „za” ustawą „Don’t say gay”, w tym 70 proc. Republikanów ale i… 55 proc. Demokratów.
Zatrzaśnięci w twitterowej bańce
Florydzka ustawa pokazuje problem trapiący prezydenta Bidena i Demokratów: stali się zakładnikami lewicowego skrzydła partii. Radykałów Partii Demokratycznej nie powstrzymuje przed rewolucyjnymi pomysłami fakt, że kraj podzielony jest niemal na równe, polityczne połowy, a legislacyjna większość w Waszyngtonie jest możliwa – przy równym podziale głosów w Senacie – na przełamującym równowagę i dającym Demokratom większość głosie pani wiceprezydent, która przewodzi obradom. Dalej marzą o radykalnej przemianie kraju pod hasłami walki z klimatem, dopuszczeniem niemal nieograniczonej imigracji oraz praw gwarantowanych dla niemal wszelkich mniejszości. A do tego przy nieograniczonych niemal niczym wydatkach z budżetu, co wbrew deklaracjom o nie podnoszeniu podatku dla „zwykłych Amerykanów”, nieuchronnie musi prowadzić do zaostrzenia polityki fiskalnej.
Wygląda na to, że Biden i Demokraci nie mogą wyrwać się zaklętego kręgu bańki informacyjnej. Tak, jakby rzeczywistość tworzyli jedynie to byli politycy, aktywiści i komentatorzy skupieni na Twitterze lub zapełniający popularne programy telewizji CNN i MSNBC oraz łamy „New York Timesa” i „Washington Post”. Tzw. komora echa powoduje, że przebijają się najgłośniejsi, co oznacza dominację stale radykalizującej się (bo przecież na lewo ode mnie, zawsze jest ktoś głośniejszy…) mniejszości.
Dla takich ludzi nie stanowią problemu takie zderzenia z rzeczywistością i sprzeczności, jak podjęta w pierwszym dniu (sic!) prezydentury Bidena decyzja o zaniechaniu budowy rurociągu Keystone XL gwarantującego dostawy taniej ropy naftowej z Kanady (aby zadowolić ekologicznych radykałów) z dzisiejszymi apelami do Kandy o… zwiększenie eksportu ropy do USA. Nie przeszkadza prowadzenie wymierzonej w Arabię Saudyjską polityki zagranicznej (w tym próba uzyskania porozumienia z Iranem za wszelką cenę) z prośbami do szejków o zwiększenie produkcji ropy naftowej. Nie ma sprzeczności w tym, że Biden dzisiaj nazywający Putina „zbrodniarzem wojennym”, odpowiedzialnym za „ludobójstwo”, jeszcze kilka miesięcy temu dał zielone światło dla gazociągu Nord Stream 2…
Jak zauważył wytrawny obserwator amerykańskiej polityki Josh Kraushaar: „Wielki podział w Ameryce nie przebiega pomiędzy pracownikami a posiadającymi kapitał, ale pomiędzy Amerykanami z dyplomami, którzy pracują na uczelniach, w korporacjach i w instytucjach rządowych oraz zwykłymi Amerykanami, którzy pracują w mniejszych firmach i żyją od wypłaty do wypłaty”. Święte słowa. Przy czym coraz bardziej widać, że ten podział przekłada się na politykę: Demokraci reprezentują elity, a Republikanie – „lud pracujący”. Co najbardziej zadziwia, to domknięcie wielkiej zamiany ról, rozpoczętej jeszcze w latach 80-tych XX wieku trendu przez „Demokratów Reagana”, często pierwszy raz w życiu głosujących na Republikanina…
Demokraci rozważają, jak pozbyć się swojego prezydenta i wiceprezydenta.
zobacz więcej
Putin dobry na wszystko?
Doskonałą ilustracją oderwania Bidena i Demokratów od realiów jest kwestia inflacji. Wbrew lansowanej przez nich od miesięcy tezy, że największym problemem Ameryki są „zbrodnie” przeciw demokracji prezydenta Trumpa (a zwłaszcza jego zachowanie w czasie ataku tłumu na Kapitol 6 stycznia 2021 r.) czy walka z kryzysem klimatycznym, Amerykanie słusznie uznają za największy problem… galopującą inflację. Nie brutalność policji, prześladowania mniejszości czy nawet wojnę na Ukrainie, ale właśnie inflację, ten de facto powszechny podatek nakładany na wszystkich, ale szczególnie dotykający pracowników najemnych i klasę średnią.
Opublikowane we wtorek12 kwietnia 2022 dane, to prawdziwy gwóźdź do trumny dla rządzących w Waszyngtonie Demokratów: tzw. inflacja bazowa (bez żywności i paliw) to 6,5 proc. jednak po doliczeniu tych dwóch produktów to już aż 8,5 proc. Najwyżej od czterdziestu jeden lat, a więc początku prezydentury Ronalda Reagana, który odziedziczył ją po uznawanym za jednego z najsłabszych, współczesnych prezydentów, Jimmym Carterze.
To oficjalne dane, jak to się mówi „wymasowane” przez rząd dla efektu informacyjnego, choć zwykły Amerykanin zdaje się odnosić wrażenie, że inflacja musi już w rzeczywistości dwucyfrowa, skoro ceny podstawowych produktów – liczone rok do roku – wzrosły tak drastycznie: benzyna 48 proc., prąd 11 proc., mięso 13,8 proc., jajka 11,2 proc., kawa 11,2 proc., o używanych samochodach (35,3 proc.) nawet nie wspominając…
Sytuacja Demokratów i Bidena staje się dramatyczna biorąc pod uwagę fakt, że ich polityczni rywale nie muszą wcale wydawać wielkich środków na polityczne reklamy: każda wizyta na stacji benzynowej czy w sklepie spożywczym jest przypomnieniem wyborcom o rosnących kosztach życia oraz o tym, że to Demokraci niepodzielnie rządzą (mają i prezydenta i Kongres) w Waszyngtonie.
Odpowiedź rządu wygląda podobnie jak w sprawach kulturowych: próba stworzenia usprawiedliwienia, które lekkie, łatwe i przyjemne dla współczesnego ucha, czyli mediów społecznościowych, a zwłaszcza politycznej bańki informacyjnej Twittera. I tak powstała „podwyżka cen z powodu Putina” (Putin’s price hike), jako odpowiedź na inflację. Sformułowanie wielokrotnie użyte przez samego prezydenta Joe Bidena, jak choćby we wpisie na Twitterze z 12 kwietnia: „Inwazja Putina na Ukrainę podwyższyła ceny benzyny i żywności na całym świecie. 70 proc. zwyżki cen w marcu to efekt podwyżki cen z powodu Putina. Robię wszystko co w mojej mocy, aby obniżyć ceny i zająć się podwyżkami cen z powodu Putina”. A potem powtarzane niemal do znudzenia przez służby prasowe Białego Domu („Marcowy wskaźnik inflacji będzie bardzo podwyższony z powodu podwyżki cen spowodowanej przez Putina” rzeczniczka Jen Psaki na poniedziałkowej konferencji), cały aparat administracji rządowej oraz media głównego nurtu.