Towarzysze broni. Służą jak żołnierze i potrafią dokonać wielkich czynów
piątek,
15 kwietnia 2022
Słonie bywały w bitwie bardziej skuteczne od koni. Nie bały się ani piechoty i używanych przez nią włóczni, ani ognia z muszkietów. Sytuację zmieniło dopiero rozpowszechnienie armat, bo ogromne zwierzęta były dla nich łatwym celem. Aż trudno uwierzyć, w dawnych czasach przeciwko nim wystawiano ... świnie. Ich chrumkanie wprawiało podobno słonie w panikę.
Słonie, przeprowadzone z armią Hannibala przez Alpy podczas drugiej wojny punickiej, i trzy współczesne psy – Kuno, Leuka i Hertza – dzieli wszystko: gatunek, czas (ponad dwa tysiące lat), zadania. Afrykańskie słonie transportowały sprzęt, a przy okazji miały także przestraszyć rzymskich legionistów. Psy towarzyszące żołnierzom zwalczającym terrorystów, zwłaszcza w Afganistanie, wspomagają żołnierzy, wykrywając urządzenia elektroniczne, a gdy trzeba, atakując wrogów. Coś je jednak, ponad wiekami, łączy psy i słonie. To udział w wojnie.
Jak kartagińscy wojownicy nagrodzili słonie za ich zasługi wojenne, nie wiadomo. Być może muszą one zadowolić się faktem, że przeszły do historii jako pierwsze bodajże zwierzęta, których udział w działaniach wojennych jest dobrze znany.
Pierwsze wprawdzie nie były, ale wiedza o wykorzystaniu kotów przez armię perską w wojnie z Egiptem czy o gęsiach kapitolińskich nie jest powszechna. Przypomnijmy więc, że w 525 roku p.n.e. Persowie łatwo zwyciężyli w bitwie pod Peluzjum dzięki temu, że sprytnie ustawili koty w pierwszej linii, zakładając, że świętych zwierząt Egipcjanie nie odważą się atakować. Gęsi zaś w 390 roku p.n.e. uratowały rzymski Kapitol przed Celtami, gęganiem obudziwszy jego obrońców.
Czasy dzisiejsze są dla zwierząt łaskawsze i psy – dwa owczarki belgijskie i jeden niemiecki pointer – zostały należycie docenione. Za swe zasługi w wojnie z terrorem otrzymały Medal Dickin. To brytyjskie odznaczenie wojskowe, odpowiednik Victoria Cross, jest od 1943 roku przyznawane zwierzętom, które wybitnie zasłużyły się podczas wojen. „Za waleczność. My także służymy” – napis, okolony wieńcem laurowym, oddaje istotę rzeczy: służą jak żołnierze i jak oni potrafią dokonać wielkich czynów.
Na wojnie jednak jak to na wojnie: zwierzęta dzielą los ludzi. Tracą domy i poczucie bezpieczeństwa. Wyruszają na tułaczkę. Cierpią, odnoszą rany, giną. Bywają bohaterami, ale o wiele częściej są ofiarami działań wojennych.
Kocia brygada z Kijowa
Kremowej maści Romeo jest jedną z wielu psich ofiar wojny na Ukrainie. Znaleziono go w mieście Dniepr. Nie wiadomo, czy miał dom. Był ranny. Trafiony odłamkiem podczas bombardowania, stracił tylną łapę. Ale w tym nieszczęściu miał dużo szczęścia. Został zabrany z ulicy przez wolontariuszy i przewieziony do Polski, a tu trafił do Aleksandrowa Łódzkiego, gdzie otrzymał etat w urzędzie miejskim. Będzie towarzyszył wcześniej przywiezionej tu suczce Julii, stąd jego imię.
O wojnie na Ukrainie trudno myśleć bez zadumania się nad losem zwierząt. Psy i koty, pozostawione same sobie, błąkające się między zniszczonymi domami. Dzikie zwierzęta, których los w ogrodach zoologicznych wisi na włosku, bo nawet jeśli jakimś cudem przetrwają bombardowania, będą musiały zostać uśpione, jeżeli powstanie ryzyko, że mogą wydostać się na wolność – wystarczy, że zniszczone zostanie ogrodzenie i klatki. Zwierzęta gospodarskie, zabijane, dla zabawy chyba, przez rosyjskich żołdaków (trudno nazwać ich inaczej). Nie ma też chyba nikogo, kogo nie wzruszyłby widok kotów i psów, niesionych czy prowadzonych przez uchodźców. Zwierzę to członek rodziny, jak je zostawić na poniewierkę i niepewny los?
Wszystko to ofiary wojny. Ale ukraińscy żołnierze (zapewne z Kijowa, choć tygodnik „Newsweek”, w wydaniu amerykańskim, który to opisał, miejsca nie podaje) wpadli na pomysł, jak wykorzystać koty ku pokrzepieniu serc. W tym celu stworzyli stronę internetową pod tytułem Feline Defense Force (Kocie Oddziały Obrony), na której zamieszczają swe zdjęcia z kotami, „wspierającymi ludzkich wojowników w walce z wrogiem, w obronie demokracji”, jak piszą.
Koty też mają głos. „Właśnie skończyłem kolejnego rosyjskiego najeźdźcę”, zdradza oblizujący się kocur. Inne też dzielą się wrażeniami z konsumpcji. „Większość Rosjan smakuje jak tania wódka doprawiona smutkiem”, ujawnia jeden z nich.
Żarty są może troszkę mało apetyczne, ale tylko troszkę, zważywszy, w jakich padają okolicznościach. Mają przecież odbiorców rozbawić i zarazem podkreślić, że Rosjanie są na straconej pozycji. Na stronie kociej brygady prowadzona jest zresztą sprzedaż rozmaitych akcesoriów, opatrzonych logo z kocią łapą i ukraińską flagą, dochód zaś trafia do organizacji niosących pomoc zwierzętom. Cel jest zatem podwójnie szczytny.
Cieszy również każda informacja o uratowaniu zwierząt. Na przykład kota, który, głodny i wystraszony, przez dwa tygodnie był jedynym lokatorem zbombardowanego budynku w Charkowie, bo wszyscy mieszkańcy uciekli.
Albo dużego czarnego psa (sądząc po zdjęciu, jest to czarny terier rosyjski), pozostawionego przez właścicieli w jednej z podkijowskich miejscowości. Patrol wojskowy zaopiekował się psem i wziął go na służbę, ale ponieważ znalazł w mieszkaniu jego dokumenty, żołnierze chcieliby odnaleźć jego właścicieli.
Świnie przeciwko słoniom
Czy koty z oddziałów obrony albo pies uczestniczący w patrolu zapiszą się w historii wojny ukraińskiej? Kto wie... Każde z nich może dokonać czynów, które, przełożone na ludzką miarę, śmiało można uznać za bohaterskie. Tak jak to robiło wielu ich poprzedników.
Larry na Downing Street mieszka dłużej niż premierzy, poza panią Thatcher.
zobacz więcej
Kopalnią wiedzy na ten temat jest londyńskie Imperial War Museum, gdzie zgromadzono dokumentację na temat udziału zwierząt w obu wojnach światowych. Swoje zasługi – wykorzystajmy słynny tytuł znanego filmu – mają na tym polu „wszystkie stworzenia duże i małe”. Zwierzęta nie strzelają wprawdzie i nie dowodzą, ale jako służby pomocnicze spisują się znakomicie. Kto wie, w jakim kierunku potoczyłyby się losy wielkich wojen i mniejszych konfliktów, gdyby ludzie nie korzystali z pomocy owych stworzeń. Dużych – przede wszystkim koni, ale także osłów, mułów, wielbłądów i słoni. Małych – gołębi i myszy. I średnich – psów, kotów, ale także świń, a nawet delfinów.
Obie wojny światowe to tylko drobny wycinek historii. Bo z pomocy zwierząt ludzie korzystali od zarania dziejów i korzystają nadal. Zmieniły się tylko dziedziny, w których zwierzęta okazują się najbardziej przydatne. W dawnych czasach ich domeną był na przykład transport – sprzętu na pole bitwy, rannych po walce. Były nieocenione, nawet wówczas, gdy pojawiły się mechaniczne środki transportu, bo nie wszędzie dało się nimi dotrzeć. Na terenach górskich doskonale spisywały się osły i muły, na pustyni wielbłądy, w walkach na Dalekim Wschodzie jeszcze podczas II wojny światowej wykorzystywano słonie. Nie mówiąc oczywiście o koniach, bo bez nich przez wieki wojsko nie istniało.
Tu dygresja: słonie, jak pisze Jared Eglan, autor wydanej przed paroma laty książki „Beasts of War: The Militarization of Animals” (Wojenne bestie: militaryzacja zwierząt), bywały w bitwie bardziej skuteczne od koni, nie bały się bowiem ani piechoty i używanych przez nią włóczni, ani ognia z muszkietów. Natarcie słoni było więc bardziej skuteczne. Sytuację zmieniło dopiero rozpowszechnienie armat, bo ogromne zwierzęta były dla nich łatwym celem. W dawnych zaś czasach, aż trudno uwierzyć, przeciwko słoniom wystawiano ... świnie. Ich chrumkanie wprawiało podobno słonie w panikę.
Mniejsze zwierzęta mają nie mniejsze zasługi. Służbę łączności i komunikację na lata całe przejęły gołębie, a po części także psy. „Jesteśmy okolo 20 mil od wybrzeża. Pierwsze oddziały wylądowały o godzinie 7.50” – tak zaczynała się wiadomość, którą 6 czerwca 1944 roku zaniósł z Normandii do Portsmouth w Wielkiej Brytanii gołąb Gustav, zatrudniony w RAF-ie, brytyjskim lotnictwie wojskowym. W ten sposób przeszedł do historii. W ciągu pięciu godzin niezmordowany Gustav pokonał odległość 241 km, a jego trud uhonorowano Medalem Dickin.
A myszy? Trudno uwierzyć, ale i one miały na wojnie pole do popisu, acz mocno specyficzne. Był czas, gdy, w klatkach oczywiście, trzymano je w okopach w charakterze detektorów gazu. Zadanie okazało się ograniczone w czasie, bo gazy bojowe nie weszły do arsenału obowiązkowych środków wojennych. Myszom pozostała więc rola nie zbawców, lecz, jak każe natura, szkodników, przeciwko którym wysyłano inne wojenne zwierzę – kota.
32 gołębie, 18 koni, trzy psy i jeden kot
„Do zwycięstwa w wojnie Nelson przyczynił się bardziej niż ja, bo służył jako termofor ogrzewający premiera” – Winston Churchill z upodobaniem podkreślał zasługi wojenne swego szarego kocura. Słusznie, bo były niebagatelne. Gdyby nie przytulony, ciepły i puszysty kot, Churchill z pewnością by marzł podczas obrad gabinetu wojennego, bo z ogrzewaniem w latach wojny było na Wyspach Brytyjskich krucho i dotyczyło to nie tylko milionów zwykłych obywateli. Zmarzniętemu człowiekowi źle się myśli i pracuje, i w tym sensie dokonania Nelsona – który imię otrzymał po wybitnym admirale – są równie znaczące jak jego imiennika.
Za waleczność wykazaną podczas drugiej wojny światowej i w okresie bezpośrednio po jej zakończeniu Medalem Dickin nagrodzono 54 zwierzęta – 32 gołębie, 18 koni, trzy psy i jednego kota. Był nim jednak nie premierowski Nelson, lecz Simon, kot okrętowy z fregaty „Amethyst”, jeden z licznej gromady kotów służących na okrętach wojennych, gdzie miały oczywiste i bardzo ważne zadanie chronienia magazynów z żywnością.
Simon wywiązywał się z tego doskonale, ale okazało się, że w sytuacji stałego zagrożenia – okręt znajdował się na wodach Chin, pogrążonych wówczas w wojnie domowej – wnosił o wiele więcej. Jego obecność uspokajała marynarzy. „Była nieoceniona, bo podnosiła morale młodych ludzi i dodawała im ducha” – mówił po latach komandor Stuart Hett, ostatni dowódca fregaty, składając wieniec na grobie Simona. Kot, raniony odłamkiem, zmarł wskutek infekcji, jaka wywiązała się już po powrocie okrętu do Anglii. We wszystkich portach, do których zawijał w drodze do kraju, witany był jak bohater.
Simon jest pochowany na cmentarzu dla zwierząt w Ilford, na obrzeżach Londynu, gdzie wśród kilku tysięcy zwierząt miejsce wiecznego spoczynku znalazło trzynastu laureatów Medalu Dickin. Inicjatorka stworzenia tego odznaczenia, Maria Dickin przed II wojną kierowała miejscowym ośrodkiem dla zwierząt. Jako pierwszy z nagrodzonych spoczął tu Rip, słynny, przygarnięty z ulicy kundel, który podczas wojny skutecznie i z poświęceniem poszukiwał ludzi uwięzionych pod gruzami londyńskich domów. Przy pewnej zasypanej kobiecie warował dwanaście godzin, nie ruszając się z miejsca ani na krok.
Medal dla Wojtka!
Dlaczego w Ilford nie ma misia Wojtka? Wojtek nie wymaga rekomendacji, bo po latach zapomnienia – czy może raczej niewiedzy – jest dziś w Polsce doskonale znany. Każdy bez mała zna jego wojenne początki, gdy jako młody niedźwiadek został przygarnięty przez polskich żołnierzy w Iranie, a także dalsze losy: udział w wojskowym życiu i wojskowych rozrywkach, z piwem i papierosami włącznie, awans na regularnego żołnierza i walkę pod Monte Cassino, gdzie podawał kolegom skrzynki z amunicją.
Wojtek to niekwestionowany bohater numer jeden forów, na których internauci toczą dyskusje o zwierzętach i ich wojennych dokonaniach. Również za granicą. Przeżył swe życie, w ogóle nie wiedząc, że różni się od swych towarzyszy – zauważył jeden z dyskutantów, którzu omawiali przygotowany przez Imperial War Museum krótki filmik o najważniejszych zwierzęcych bohaterach.