Kot jest dobry na wszystko: leczy ciało, uspokaja duszę, wygrywa wojny
piątek,
11 lutego 2022
W Białym Domu po 13 latach znów mieszka First Cat – Pierwszy Kot, a raczej Pierwsza Kotka. Za to Larry, kot z Downing Street 10, trwa na stanowisku, ignorując kłopoty, jakie stały się udziałem premiera Borisa Johnsona. Media regularnie donoszą, co Larry porabia, jak jest traktowany, czy wywiązuje się z obowiązków zawodowych, czy też woli uciąć sobie drzemkę przy wejściu do budynku.
– Koty wiedzą, że człowiek jest wobec nich wykonawcą woli Boga – mówi mieszkaniec Stambułu w poświęconym kotom, znakomitym tureckim filmie „Kedi”. Każdy miłośnik kotów też o tym wie i akceptuje rolę, jaką mu Bóg wyznaczył – z pokorą, ale także z przyjemnością. Robi to, czego pragnie kot – karmi, gładzi, szczotkuje, wypuszcza na dwór i wpuszcza z powrotem. I czuje się zaszczycony, gdy kot raczy to docenić.
Taki jest porządek rzeczy w stosunkach między kotem i człowiekiem. Nic w tym dziwnego. Człowiek jest istotą zwyczajną, a kot – każdy kot – to stworzenie metafizyczne. Roztacza wokół siebie aurę spokoju. Jest piękny – puszysty, o ruchach pełnych gracji, czarujący jak żadne inne zwierzę (wybaczcie, miłośnicy psów...). Zniewalająco mruczy. Jest wolny duchem i niezależny.
„Gdy pan psa traktuje źle, pies puści to w niepamięć. Kot nie. Nie przebacza i nie zapomina. Źle traktowany, sam odejdzie z domu ” – mówi w amerykańskim wydaniu „Newsweeka” Celia Haddon, znana brytyjska kocia behawiorystka i autorka książek.
Gdy kot okazuje nam przywiązanie i miłość, czujemy się wyróżnieni. Gdy jest zły na świat, lepiej to uszanować. Może rzeczywiście, jak ktoś kiedyś zauważył, Pan Bóg tworząc koty, był w dobrym humorze?
Kot to stały bohater mediów. Ludzie lubią oglądać akcje ratowania kotów, które utkwiły w rurach albo wysoko na drzewach, i chcą srogich kar dla okrutników, którzy swe koty maltretują (co oczywiście dotyczy też innych zwierząt).
Zawsze znajdą widzów filmiki, takie jak ten z Filharmonii Izraelskiej, gdy pewien kot, który podczas koncertu prowadzonego przez Zubina Mehtę jak gdyby nigdy nic spacerował po barierce oddzielającej orkiestrę, ściągnął na siebie uwagę całej sali, z dyrygentem włącznie. Rozgłos zdobyła historia stambulskiego imama o wielkim sercu, który swój meczet i jego dywany otworzył dla gromady bezdomnych kotów, i kocia wioska koło Antalyi.
Pierwszy kot Ameryki
Zatem porcja najnowszych doniesień: W Białym Domu po 13 latach znów mieszka First Cat – Pierwszy Kot, a raczej Pierwsza Kotka. Pod koniec stycznia wprowadziła się tam dwuletnia bura kotka Willow, którą Jill Biden poznała podczas kampanii przed wyborami. Zamieszkałaby wcześniej, gdyby nie obawy, że owczarek Major, jeden z psów państwa Bidenów, może ją źle przyjąć. Major, na swoje nieszczęście, pogryzł dwie osoby, w związku z czym został przeniesiony do domu przyjaciół państwa Bidenów.
Poprzedniczka Willow, należąca do George’a W.Busha smoliście czarna kotka India, zmarła, bardzo już leciwa, w styczniu 2009 roku, tuż przed końcem prezydentury swego pana. Wcześniej jednak jej imię wywołało w Indiach protesty uliczne, bo niektórzy Hindusi uważali, że kot nie powinien nosić imienia ich kraju. Choć wcale nie nosił, bo Indię nazwano od przydomka baseballisty z klubu, którego właścicielem był George W.Bush.
Tymczasem we Francji Marine Le Pen, przywódczyni prawicy, parę miesięcy temu ujawniła, że właśnie ukończyła kurs dla hodowców kotów. Pani Le Pen znana jest z miłości do kotów i chętnie prezentuje posiadaną obecnie szóstkę. Nieżyczliwi sugerują, że obecność kotów u boku Marine ma ocieplić jej wizerunek, zwłaszcza teraz, gdy po raz kolejny ubiega się ona o stanowisko prezydenta.
Od paru dni natomiast baaaardzo negatywnym bohaterem doniesień jest Kurt Zouma, francuski czarnoskóry piłkarz, który dopuścił się maltretowania dwóch swoich kotów. Kopał je, bił i wcale się tego nie wstydził, skoro w internecie zamieścił nagranie. Koty Zoumie odebrano, nałożono nań karę w wysokości 300 tys. funtów, a oburzeni kibice angielskiego klubu West Ham, w którym gra, nie chcą go oglądać na boisku. Bardzo zatem możliwe, że na tym się nie skończy.
Z dumą „na urzędzie”
Jako jedyny tak wysokiej rangi polityk otwarcie mówił o swojej miłości do zwierząt.
zobacz więcej
Za to Larry, kot z Downing Street 10, trwa na stanowisku, ignorując kłopoty, jakie stały się udziałem premiera Borisa Johnsona. Wprawdzie żart primaaprilisowy sprzed bodajże dwóch lat – informacja, że w drzwiach do budynku wycięto dla niego specjalne wejście – nie okazał się prawdą, ale nie jest to żaden problem. Policjant na służbie przed budynkiem i tak na skinienie łapy uchyla przed Larrym drzwi, co chętnie pokazują stale tam obecne ekipy telewizyjne.
Larry na Downing Street mieszka dłużej niż wszyscy jego poprzednicy, włącznie ze słynnym Humphreyem, przygarniętym za rządów Margaret Thatcher, i dłużej niż premierzy, poza panią Thatcher. W lutym 2011 roku został przywieziony ze schroniska dla zwierząt w londyńskiej dzielnicy Battersea, z solennym zapewnieniem, że jest bardzo łowny. O to chodziło – bo, jak zdradził ówczesny premier David Cameron, w rezydencji szefa rządu i zarazem miejscu obrad gabinetu rozpanoszyły się myszy.
Larry, jak się szybko okazało, w pełni zasłużył sobie na oficjalny tytuł przysługujący kotom z Downing Street: Chief Mouser to the Cabinet Office, Główny Myszołap w Urzędzie Premiera. Ma zatem, zgodnie z zasadami precedencji, pierwszeństwo przed innymi kotami zatrudnionymi w rządzie, również obdarzonymi tytułem Chief Mouser: Gladstonem z ministerstwa skarbu i Evie, która, jak przystało na kobietę, otrzymała pracę w urzędzie ds. równości. Czwarty kot „na urzędzie”, Palmerston, Główny Myszołap w Foreign Office, odszedł podczas pandemii. Nie do wieczności, uchowaj Boże. Palmerston uznał, że czas przejść na emeryturę. „Podczas pandemii – wyjaśnił swą decyzję w liście do wiceministra Simona McDonalda – musiałem pracować zdalnie. Ale zdalnie nie da się łowić myszy”. Na razie w Foreign Office jest wakat.
Larry stracił jednak kompana do bójek, które dla obydwu nierzadko kończyły się kontuzjami i ubytkiem futra. Działał chyba genius loci, bo, według historyków, starcia Larry’ego i Palmerstona łudząco przypominały dawne boje Nelsona, kota Winstona Churchilla z kotem Neville’a Chamberlaina. Przeszedł on do historii nie pod swym prawdziwym imieniem – nikt go nawet nie pamięta – lecz jako Munich Mouser, Myszołap z Monachium. Tak nazwał go Churchill i tak już zostało, choć trudno pojąć, dlaczego szpila złośliwości ugodziła kota zamiast jego pana.
Media brytyjskie regularnie donoszą, co Larry porabia, jak jest traktowany, czy wywiązuje się z obowiązków zawodowych, czy też woli uciąć sobie drzemkę przy wejściu do budynku, na owiewanej ciepłym powietrzem kratce wentylacyjnej. Bo bardzo się rozleniwił.
Ale jest kochany przez naród i parę lat temu, gdy David Cameron po referendum brexitowym odchodził ze stanowiska, stał się nawet tematem interpelacji poselskiej. Deputowani chcieli wiedzieć, ile jest prawdy w doniesieniach, iż premier kota nie lubi. Ani odrobiny – solennie zapewniał Cameron, na dowód zamieszczając swą fotografię z Larrym na kolanach.
Historia lubi się powtarzać. Gdy w 1997 roku władzę objął Tony Blair, w Izbie Gmin z oburzeniem pytano, dlaczego Humphrey stracił urząd i opuścił Downing Street. Winiono, znając jej niechęć do kotów, panią Cherie Blair. „Po ośmiu szczęśliwych latach za rządów konserwatystów wystarczyło sześć miesięcy z Partią Pracy, by kot kompletnie stracił chęć do życia” – oskarżał Blaira konserwatywny deputowany Nigel Evans. Żądano dowodu, że Humphrey żyje. I premier go dał: w nowym domu kot został sfotografowany na tle aktualnych gazet, jak gdyby był porwanym zakładnikiem.
Order dla mężnych zwierząt
Nazywał Polskę Ubekistanem.
zobacz więcej
„Do zwycięstwa w wojnie Nelson przyczynił się bardziej niż ja, bo służył jako termofor ogrzewający premiera” – Winston Churchill wysoko cenił swego szarego, przygarniętego z ulicy kocura. Kot, na którego natknął się kiedyś przed budynkiem Admiralicji, zwrócił jego uwagę swą odwagą i walecznością, bo przepędził dużego psa. „To najdzielniejszy kot, jakiego widziałem. Dlatego postanowiłem go przygarnąć i dać mu imię po naszym wielkim admirale” - wyjaśniał później.
Nelson uczestniczył w posiedzeniach gabinetu wojennego, przytulony do swego pana. Innym kotom z Downing Street też nie odmawiano udziału w pracach rządu. Nic dziwnego, że Larry jest na bieżąco z wydarzeniami i potrafi je komentować na swej stronie internetowej.
Skoro o wojnie mowa, nie można nie odnotować zasług Simona, jedynego kota wśród kilkudziesięciu zwierząt odznaczonych Medalem Dickin. To odpowiednik Victoria Cross, przyznawany w Wielkiej Brytanii zwierzętom za męstwo i czyny wojenne. Podczas wojny domowej, która ogarnęła Chiny z końcem lat 40. XX wieku, Simon był kotem okrętowym na fregacie „Amethyst”. Miał za zadanie chronić magazyn z żywnością przed gryzoniami, ale równie ważne okazało się to, że po prostu był. Jego obecność – jak wiele lat później, składając wieniec na grobie kota, mówił komandor Stuart Hett, ostatni dowódca fregaty – „była nieocenione, bo podnosiła morale młodych ludzi i dodawała im ducha”. Simon, trafiony odłamkami, zmarł już po powrocie do kraju wskutek infekcji, jaka się wywiązała.
To wyjątkowe zasługi w wyjątkowych okolicznościach. A w codziennym życiu? Żaden właściciel kota nie może narzekać, bo kot jest dobry dla ciała i dla ducha. Wiadomo, że swą obecnością potrafi poprawić nam nastrój, ale to trudno jest zmierzyć. Są jednak i takie sprawy, w których pożytki płynące z obecności kota da się uzasadnić naukowo.
Weźmy na przykład mruczenie. Od dawna uważano, że ma ono działanie lecznicze, nie bardzo jednak było wiadomo, dlaczego. Dopiero całkiem niedawno stwierdzono, że częstotliwość drgań podczas mruczenia mieści się w przedziale, w jakim działają urządzenia stosowane w rehabilitacji narządów ruchu. To zresztą, zdaniem znawców tematu, tłumaczy, dlaczego koty, mimo trybu życia wybitnie sprzyjającego urazom (skoki, biegi, bójki z innymi kotami), długo zachowują dobrą formę. Właściciele kotów wiedzą, że kot podupada na zdrowiu dopiero wtedy, gdy jest już bardzo zaawansowany wiekiem – ma, w przeliczeniu na wiek ludzki, około 80 lat. Większość ludzi na pewno chętnie by się z kotem zamieniła.
Ale właściciele kotów nie powinni chyba narzekać. Jak wynika z badań przeprowadzonych na uniwersytecie stanu Minnesota, obecność kota dobrze działa na przykład na krążenie i stan serca. U ludzi, którym towarzyszą koty, ryzyko zawału jest o 30 proc mniejsze niż u innych. Sama obecność kota uspokaja – podnosi poziom endorfin, obniża zaś poziom kortyzolu, czyli hormonu stresu. Służy więc także poprawieniu odporności.
Wreszcie COVID-19. Na początku pandemii przemknęła informacja, że posiadacze psów i kotów – czy, szerzej, ludzie, którzy mają z nimi styczność – mogą być bardziej odporni na działanie koronawirusa, rzadziej zapadać na COVID czy lżej chorobę przechodzić. Uzasadnienie brzmiało przekonująco: ponieważ psy i koty przenoszą wirusy z grupy koronawirusów, ich właściciele stykają się z nimi na codzień i przez to nabierają odporności. Może również dlatego, poza innymi powodami, schroniska dla zwierząt nie mogły się opędzić od chętnych do przygarnięcia zwierzaka. Później, niestety, krzepiąca wiadomość ustąpiła miejsca niedobrej informacji, że pan może zarazić swe zwierzę.
Odnotujmy także poruszającą historię Jamesa Bowena, którą opowiedział w swej książce „Kot Bob i ja” (ang. „The street cat named Bob”) i jej kolejnych tomach. James, narkoman na początku terapii, zarabiał na życie na ulicach Londynu jako muzyk i gazeciarz. Pewnego dnia na wycieraczce u wejścia do mieszkania znalazł rudego kota, głodnego, chorego i wymagającego opieki. To był punkt zwrotny. James nie był już samotny, miał kogoś, kto go kochał i komu był potrzebny – i, co ważne w tej historii, za kogo był odpowiedzialny. Dzięki kotu James zdołał zerwać z nałogiem i wrócił do normalnego życia. „Bob zjawił się, prosząc o pomoc, a potrzebował mnie bardziej niż ja potrzebowałem narkotyków. To on pokazał mi właściwą drogę” – opowiadał później w jednym z wywiadów.
Według animalistów, człowiek przyszłości winien stworzyć ze zwierzętami swoistą wspólnotę obywatelską.
zobacz więcej
Do wytępienia
„Niektóre organizacje zajmujące się ochroną dzikich zwierząt nadal utrzymują, że dzikie koty stanowią dla nich zagrożenie. Zupełnie jednak nie biorą pod uwagę tego, że koty to część naszego naturalnego środowiska. Dla ekosystemu zaś, co wykazuje nauka, wszelkie próby usunięcia kotów mogą mieć zgubne skutki”.
Taką opinię niedawno, bo zaledwie miesiąc temu, wyraziła World Animal Foundation – organizacja, która, jak wynika z deklaracji na jej stronie internetowej, bierze pod uwagę zarówno dobro dzikich gatunków zwierząt, jak zwierząt udomowionych. Różni się zatem od rozmaitych organizacji i od ludzi – ludzi nauki, dodajmy – którzy za wroga numer jeden uznali koty. Trudno ich cele i działania postrzegać inaczej niż jako przejaw ekologicznego szaleństwa, połączonego z chęcią porządkowania świata wedle własnych, ekologicznych oczywiście, wyobrażeń. Co przełożone na zwykły język oznacza, że jedne gatunki należy chronić, a inne nie tylko można, ale należy wytępić.
Te drugie to koty, ale także lisy czy kojoty – a zatem drapieżniki polujące na gryzonie i inne drobne ssaki, a także na ptaki, małe gady i płazy. By chronić zagrożone gatunki, w Australii – która pod tym względem jest w światowej awangardzie – od paru lat realizowany jest rządowy program eksterminacji dzikich kotów. Eksterminacja to ciężkie słowo, ale w tym wypadku adekwatne, niestety. Bo program jest przemyślany: zakłada zabicie 2 mln dzikich kotów i rozkłada to zadanie na pięć lat.
Specjaliści od chronienia natury zajęli się stroną techniczną: co, gdzie i jak. Ten ostatni, najbardziej drastyczny aspekt to sposoby zaaplikowania kotom trucizny. Pierwszy stopień to rozrzucenie paczuszek, w których trucizna jest zawinięta w coś, co koty lubią – bo, jak mówią ekologiści, jeśli kot ma zjeść swój ostatni posiłek, niech przynajmniej zje ze smakiem. Niezła porcja cynizmu jak na obrońców zwierząt. A jeśli kot paczuszkę ominie, bo woli jeść to, co upoluje niż to, co znajdzie? Na to jest stopień drugi: pułapki strzelające trucizną w stronę przechodzących zwierząt. Jeśli tak się złoży, że trafi zwierzę chronione, to trudno, szczytne cele wymagają ofiar.
Australia jest tak ogromna, że na efekty trzeba poczekać. Na małych wyspach wszystko idzie łatwiej i szybciej widać skutki. Wyspa Wniebowstąpienia na Atlantyku i wyspa Amsterdam na Oceanie Indyjskim są już wolne od kotów. A że w naturze nie ma miejsca na próżnię, nadszedł czas plagi szczurów. Zjadają ptaki i małe ssaki, i nikogo nie muszą się bać.