Nieraz myślę – szkoda, że nie ma już telefonów. Takich, które miały tarczę i słuchawkę. Oczywiście, zmieniały się z biegiem lat, upraszczały, malały… Aż stały się prostokątnym wielofunkcyjnym ekranikiem, z którym większość z nas nigdy się nie rozstaje.
O tamtych starych telefonach powstawały piosenki, filmy, skecze, sztuki teatralne i obrazy. O, właśnie. Zachwyciła mnie kompozycja „Różowa kobieta z telefonem”, namalowana równo 40 lat temu przez Józefa Czapskiego. Pokaźnych gabarytów babsko nie należy do urodziwych. Prawą rękę opiera na biodrze ruchem dalekim od gracji; lewa dłoń unosi słuchawkę – może już wykręciła numer na tarczy, może zaraz to zrobi. A telefon jest żółty.
Bezczelne połączenie „gryzących się” kolorów, bezczelnie podjęty kompletnie „nieinteresujący” temat, brutalnie przedstawiona mało wdzięczna postać. Z taką dezynwolturą mógł malować jedynie ktoś absolutnie pewien, że w sztuce nie chodzi o piękno, tylko o coś zupełnie innego. To wiedział artysta 86-letni (bo tyle miał Czapski podpatrujący różową kobietę). Ale nie w wieku rzecz.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Autor „Patrząc” patrzył na świat świadomie. Zda się, tę świadomość posiadał od zarania swego życia, niemal jako dzieciak. Niczego nie robił byle jak – wszystko dla niego mogło być materią przydatną do samorozwoju. Całe życie dokonywał wyboru między tym, co narzucone, a tym co własne.
Nie wynosił się ze swymi talentami czy intelektem – wyrażał się i malował wprost, unikając napuszenia w każdym zakresie, czy to szorując grubym pędzlem po płótnie, czy nawiązując kontakty z ludźmi, czy wypowiadając swoje zdanie o tym, co go aktualnie pasjonowało. I znów – nie kierował się tym, co „wypada” ani co by było dla niego korzystne; obce mu były wszelkie spekulacje i umizgi. Liczyła się prawda. Z pewnością mógłby powtórzyć za Kantem „Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie”. Ciekawe, że taka prostolinijność i niezłomność cechowała człowieka, który – wśród wielu zadań, jakich się podejmował – parał się także dyplomacją.
„We Francji nie istniał nigdy przesąd popularny w Polsce, że malarz ma prawo być głupi” – napisał kiedyś.
Tego z pewnością nie można mu było zarzucić.
A właściwie – jakie miał słabe punkty? W ocenie własnej, na tle innych kolegów kapistów, zwłaszcza Zygi Waliszewskiego i Jana Cybisa, malarsko nie błyszczał. Ale tak sądzono dawno temu, kiedy jeszcze tradycje Komitetu Paryskiego służyły studentom krakowskiej i warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych za wzorzec. Od wielu lat to Czapski wysunął się na prowadzenie, jeśli chodzi o pozycję w historii sztuki. Pamięć o Cybisie i podziw dla jego sztuki zblakły i zapewne, gdyby nie nagroda jego imienia, mało kogo by dziś obchodził (o ironio, Czapski został laureatem tej nagrody jeszcze za życia, w 1992 roku). Podobnie niewielu fanów mają dokonania Waliszewskiego. Jedynie Artur Nacht-Samborski wzbudza zachwyt.
Za to Czapski, o, to dla wielu guru. Czy przyczyniły się do tego jego losy, które patrząc z obecnej perspektywy mogłyby służyć za kanwę dla kolejnej opowieści czy filmu o „artyście przeklętym”? Rzecz jasna nie w takim wymiarze jak modelowi „przeklęci” – Modigliani, van Gogh, Utrillo, Toulouse-Lautrec.
Czapskiemu dane było długie życie (96 lat!) bez większych ekscesów, lecz także bez poczucia spełnienia. Przez długie lata PRL-u wykreślano go z historii sztuki za… prawdę. Prawdę o sowieckich zbrodniach, których był świadkiem. Nie zginął w Katyniu, ocalał wśród niecałych czterech setek jeńców, którzy nie odebrali strzału w tył głowy. Wiele lat trzeba było czekać, aż zdjęto cenzurę ze „Wspomnień starobielskich” i „Na nieludzkiej ziemi”, a nazwisko Czapskiego w pełni zaistniało publicznie – bo nawet w „Dziennikach” Cybisa figurował jedynie jako „Józio Cz.”