Jego twarz miała w sobie ból, smutek, melancholię… Pożegnanie Jerzego Treli
piątek,
20 maja 2022
To nie prowincjonalny uwodziciel, to męczennik, myślałem patrząc na niego w ukochanej mojej sztuce.
Kiedy umierają tak wielcy aktorzy jak Jerzy Trela, próbuje się wyrazić słowami nie tylko podziw i uznanie. Próbuje się ich jakoś zaklasyfikować, scharakteryzować, podsumować, opisać. I wtedy słowa zawodzą. Okazuje się, że wszystko opiera się na wrażeniach.
Chwytanie aktora
Owszem, każdy aktor, a ten świetny szczególnie, reprezentuje jakiś typ ograniczony własną fizjonomią, głosem, ruchami, typem obecności na scenie czy na ekranie. Ale po pierwsze, ciężko się opowiada coś, co jest wrażeniem, doznaniem wzroku i słuchu. Można mnożyć skojarzenia, ale one przecież zawsze będą się wydawać zbyt błahe, albo niepewne, wręcz zawodne.
Po drugie, jest wprawdzie typ, a przecież wybitni aktorzy raz za razem go przełamują, przekraczają. Więc już się zdaje, że coś ważnego uchwyciliśmy, i sami musimy to unieważnić lub przynajmniej osłabiać. Więc jak ich opisywać?
Będą więc reminiscencje, ale nie zdołam zamknąć Pana Jerzego w żadnej gotowej formule. Kto go choć raz widział, ten wie dlaczego. Zarazem on się stał symbolem pewnego typu repertuaru i pewnego typu teatru. Na ile ten typ teatru odchodzi w przeszłość, a na ile żyje, rzecz do oddzielnej dyskusji. Trela był w tym teatrze odtwórcą, ale zapewne także współtwórcą. Tyle że tego współtwórstwa, jeśli się nie było na próbach, nie zna szczegółowych relacji z powstawania, wręcz z technologii przedstawień, nie da się precyzyjnie odtworzyć.
W niewoli romantyzmu
Zacznę od tego, że dla mnie Trela teatralny to był przez lata przede wszystkim Gustaw Konrad z „Dziadów” Adama Mickiewicza w wersji Konrada Swinarskiego w krakowskim Narodowym Teatrze Starym. Kiedy przeciwstawiłem kiedyś tamtą inscenizację współczesnym teatralnym sztuczkom, Paweł Demirski stwierdził, że z powodów kalendarzowych nie mogłem tego spektaklu widzieć.
Owszem, premiera była w roku 1973 (miałem wtedy 10 lat). Ale Demirski najwyraźniej nie wie, że spektakl był grany przez bodaj 10 lat, że ostatnie spektakle odbywały się w stanie wojennym, i że z Warszawy jeździły nań do Krakowa, lata po śmierci Swinarskiego, istne pielgrzymki inteligencji. Ja byłem na tym w roku 1978 może 1979. I to jedno z moich teatralnych przeżyć.
Spektakl trudno opisywać jako klasyczny, tak wiele było w nim buntu, swoistego obrazoburstwa, miejscami także wobec tekstu i myśli Mickiewicza. Był to zarazem teatr totalny, sceną był cały budynek, my jako widzowie byliśmy pochłaniani przez teatralny kosmos. Gustaw Holoubek grający Gustawa-Konrada w „Dziadach” Dejmka podobno wyszedł z gmachu Starego jeszcze przed początkiem, zrażony postaciami krakowskich dziadów zgromadzonymi w kuluarach. Ale ja trwałem, podniecony, wsłuchany w słowa, porażony dramatyzmem scen zbiorowych.
Warto pamiętać, że niezależnie od intencji Swinarskiego (uważano, że on po części odczarowuje romantyzm Mickiewicza zderzając go z prozaicznością świadków, obojętnego ludu), te pielgrzymki z wielu miast do Krakowa nie wynikały tylko z przekonania, że mamy tam jeden z najlepszych teatrów w Polsce, więc warto znać jego twórczość. Narodowa natura teatralnych produkcji była wtedy oczywista – i dla romantyków i dla pragmatyków. Mieliśmy poczucie, że to on nas, o Polsce w niewoli.
Dojrzały, melancholijny
W tym wszystkim Trela był mocną osobowością, przewodnikiem prowadzącym nas słowem po narodowym piekle. To ciekawe, ale choć dostał tę rolę w kilka lat po skończeniu szkoły aktorskiej, nie kojarzy się go w ogóle z młodzieńczością. Właściwie od razu był nad wiek dojrzały – i typem urody i głębią przekazu. Ten jego Gustaw-Konrad ponad romantyczne zagubienie niósł samoświadomość. Niósł też ból, to słowo może najbardziej kojarzy mi się z tym aktorem. Jego ascetyczna twarz miała w sobie ból, nawet w świetnych rolach komediowych. A jeśli już nie ból, to smutek, melancholię.
Oczywiście w tym było także piękno języka, precyzja z jaką podawał poezję. Mniej może nawet uniesienie, bardziej matematyczna logika i konsekwencja. Czuję to tylko intuicyjnie, ale zawsze doznawałem wrażenia jakiegoś mocnego pierwiastka racjonalności wkładanego przez niego w romantyzm polskiej tradycji. Taki był dla mnie jego Gustaw Konrad, ale także Konrad z „Wyzwolenia”, Wyspiańskiego-Swinarskiego.
Ciekawe, bo oczywiście Trela ma też nieco inną twarz. Był synem kolejarza. Urodził się w Małopolsce, ale czuł świetnie gwarę śląską. A szerzej grywał wspaniale postaci plebejskie. To bardziej kojarzę z filmem: sztygar Grela z „Magnata” Bajona czy Ojciec z „Autoportretu z kochanką” Piwowarskiego, ba, jeden z liderów strajku w kopalni „Wujek” w „Śmierci jak kromka chleba” jego przyjaciela Kazimierza Kutza. Ci ludowi bohaterowie mieli toporność swojej klasy, ale byli w tej toporności także dziwnie melancholijni, subtelni, jakby nagle wyszlachetniali. Góral z „Wariacji Tischnerowskich” Artura Barona Więcka z roku 2018 to jakby podsumowanie tego nurtu w jego twórczości.
Niemniej wróciłbym też do bólu. Tyle go było w niektórych jego kreacjach, że doznawało się wrażenia zdradzania jakichś własnych, przeraźliwych tajemnic. Taki był jeszcze względnie młody Płatowow w wersji telewizyjnej Bogdana Hussakowskiego z roku 1977. To nie prowincjonalny uwodziciel, to męczennik, myślałem wtedy patrząc na niego w tej skądinąd ukochanej mojej sztuce.
Taki był jego Ojciec-Król ze wspaniałego „Ślubu” Gombrowicza-Jarockiego (rok 1991), wciąż w Teatrze Starym, ale przecież także Kalmita z „Chłopców” Grochowiaka, grany przez niego dwukrotnie, ostatnio w Teatrze Telewizji w wersji Roberta Glińskiego. Taka była jedna z najbardziej dla mnie wstrząsających jego kreacji – kruchy, udręczony do granic wytrzymałości Ojciec z „Mojej córeczki”, Różewicza, którą pięknie przyrządził w TVP w roku 2000 Andrzej Barański.
Nawet w błahych epizodach fundował nam poczucie, że zaglądamy za kulisy tragizmu egzystencji. Agnieszka Glińska obsadziła go w telewizyjnych „Trzech siostrach” Czechowa jako zdemenciałego woźnego Fieraponta (rok 2012). A miało się wrażenie, jakby się patrzyło na postać z chóru greckiego, który zstąpił ponownie na ziemię.
Mówi się o nim, że to „wielki aktor, który nie jest gwiazdą”. – Gwiazdy są na niebie – mówi on sam, uhonorowany tytułem Człowiek Teatru 2016.
zobacz więcej
PZPR i teatr narodowy
Kiedy zmarł, pojawiły się wzmianki o jego politycznych zaangażowaniach. Był członkiem PZPR, zgodził się zostać posłem w bojkotowanych przez Solidarność wyborach 1985 roku, zasiadał w Radzie Konsultacyjnej przy generale Jaruzelskim. Sam potem bardzo spokojnie tłumaczył tamte swoje wybory, typowe skądinąd dla niektórych ówczesnych inteligentów. Było to połączenie resztek wiary w egalitaryzm samego socjalizmu z pozytywizmem, przekonaniem, że działać trzeba w ramach jałtańskich realiów.
Co ja na to? Nie zgadzałem się z ówczesnym Jerzym Trelą, i nadal nie zgadzam. Myślę jednak zawsze o jego gigantycznych zasługach dla utwierdzania tradycji narodowej, która ostatecznie komunizm pogrzebała, także w naszych duszach. Ten paradoks dotyczył wielu, nie tylko jego, choćby Kazimierza Dejmka. Oni dali nam narodowy teatr, świadomie, bo o tym mówili.
Umiał skądinąd zejść z politycznej sceny z klasą. Przyjaciel z Krakowa opowiadał mi anegdotę o wyborach kontraktowych z 1989 roku, kiedy grupa młodych ludzi popierających Solidarność zderzyła się z Trelą, kandydującym ponownie przy poparciu PZPR. – Ale pan wie, że pan nie zostanie posłem? – spytał go jeden z nich. – No to go zagram – roześmiał się Trela. Roześmiał się cokolwiek smutno, bo taki był.
W roku 1980 grał w „Z biegiem lat z biegiem dni” Andrzeja Wajdy (widziałem tylko wersję telewizyjna, ale najpierw wystawiano to w Starym). Był Marcinem, PPS-owcem z 1905 roku, kojarzącym się wszystkim z Piłsudskim, i mówiącym słowami Piłsudskiego. W tym widowisku pokazywanym na początku 1980 roku, czuło się już ducha nowych czasów. PZPR-owiec Trela przybliżał nagle Polakom postać wyklętego przez PZPR-owską propagandę przyszłego Marszałka. Ot, polskie paradoksy.
W roku 1995 był pełnym godności szefem strajku w „Wujku” w filmie Kutza. W roku 2019 w Teatrze Polskim w Warszawie zobaczyłem go ponownie w „Wyzwoleniu” – tym razem reżyserowała to Anna Augustynowicz. Pojawiał się na scenie jako Stary Aktor. Inscenizacja była krytykowana jako spłaszczająca różne przesłania Wyspiańskiego, choć mnie się podobała. Ale nade wszystko zachwycał on. Mówił kwestie człowieka, który pogardza sobą jako artystą, bo prawdziwym bohaterem jest jego ojciec, powstaniec. Było w tym pożegnanie z romantycznymi przesłaniami, przechodzące przez usta człowieka, który wybrał kiedyś cokolwiek iluzoryczny pozytywizm. Skądinąd można go było zobaczyć w Krakowie recytującego podczas religijnych uroczystości. Ot, polskie losy, powtórzę.
Pożegnanie artysty
Mówią o nim, że był skromny, pokorny. Sam zdobyłem na to dowód. Kilka lat temu spotkałem go w pewnym warszawskim lokalu na Saskiej Kępie. Podbiegłem żeby mu wyrazić swój hołd – akurat było po powtórce w telewizji „Mojej córeczki”. Zareagował wdzięcznością zaprawioną zawstydzeniem. Chciał koniecznie i mnie powiedzieć coś miłego. Tacy bywają wielcy.
Podobno nie umiał się pozbierać po śmierci ukochanej żony. Grał do końca sporo, ale nie potrafił już sobie znaleźć jednego, w pełni swojego teatralnego miejsca, jakim przez kilkadziesiąt lat był dla niego Stary. Unikał politycznych deklaracji, i unikał szukania pozycji celebryty. Tamci ludzie tacy byli.