Historia

Krzemieniec w ogniu

Anthony Drexel Biddle w latach 1937-1943 piastował urząd ambasadora USA w RP. Na początku września 1939 roku był świadkiem niemieckich bombardowań Warszawy. Następnie wraz z rządem polskim i korpusem dyplomatycznym opuścił stolicę udając się na wschodnie krańce Rzeczypospolitej. 16 września znalazł się w Rumunii, gdzie miał w porozumieniu z ministrem spraw zagranicznych RP Józefem Beckiem organizować punkt pomocy dla polskich uchodźców. Ostatecznie nic z tego nie wyszło. Biddle chciał wrócić do Polski, ale napaść Sowietów 17 września to uniemożliwiła.

Powieść „Wrzesień ambasadora” Piotra Kościńskiego w literackiej formie przedstawia ten dramatyczny epizod z życia dyplomaty. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Bellona publikujemy jej fragmenty.

7 września


Była dziesiąta trzydzieści, gdy wreszcie dotarli do Krzemieńca. Jadący z nimi radca Kulski zasugerował, by zamiast do starostwa pojechali do Liceum Krzemienieckiego. Jak wyjaśnił, właśnie tam miało mieć siedzibę ministerstwo. Ruszyli więc do tego słynnego, jak wyjaśnił mu Kulski, miejsca. To tu urodził się jeden z najsłynniejszych polskich poetów, Juliusz Słowacki.

Krzemieniec zrobił na nim bardzo dziwne wrażenie. Z jednej strony miasteczko wyglądało dość typowo; sporo Żydów, choć akurat tu największą grupą narodowościową byli Ukraińcy. Dominowały niezbyt wysokie, jednopiętrowe, z rzadka dwupiętrowe domy, stojące przy brukowanych ulicach. Kiedyś musiały być ładne, ze spadzistymi dachami, balkonami i podcieniami, teraz jednak sprawiały wrażenie mocno zaniedbanych. A nad nimi górował budynek Liceum Krzemienieckiego – obok kościoła z XVIII wieku także zespół dwupiętrowych, ozdobionych wieżami gmachów. Podjechali do niego, skręcając z ulicy Szerokiej w Pierackiego, a potem w Licealną, z daleka już widząc stojące przed nim samochody i kręcących się ludzi.

Wysiedli z samochodów, zadowoleni, że to już kres ich męczącej wędrówki. Radca Kulski natychmiast poszedł do środka, a oni oglądali niezwykłą budowlę. Pośrodku stał kościół, z dwiema wieżami od frontu i wysoką kopułą z tyłu, a po obu jego bokach budynki szkolne z dwiema, wielokątnymi wieżami. Weszli po schodach na taras. Widok w przeciwną stronę był jeszcze bardziej szczególny: mająca blisko czterysta metrów wysokości Góra Królowej Bony z ruinami zamku.

ODWIEDŹ I POLUB NAS
– Tu jest gdzie spacerować… – zauważyła Margaret, ziewając.

Skierowali się do wejścia. W tym momencie otworzyły się drzwi i wyszedł radca Kulski.

– Proszę państwa, ja mam się zająć rozmieszczeniem wszystkich dyplomatów. Rozmawiałem ze starostą, panem Janem Zaufallem. Dla państwa przeznaczyliśmy hotel „Bona”. To naprawdę dobry hotel – powiedział. – Jest blisko, na Szerokiej. W pobliżu macie też kilka restauracji.

– A biuro dla ambasady?

– Za pół godziny, może za godzinę, pan starosta przedstawi wam propozycje. Na pewno się coś znajdzie…

Hotel „Bona” rzeczywiście wyglądał dość dobrze i co najważniejsze, sprawiał wrażenie czystego. Dostali trzy dwuosobowe pokoje, co oczywiście nie mogło wystarczyć. Anthony dał złotówkę portierowi, który, gnąc się w ukłonach, pomagał wnieść bagaże. On sam tymczasem pośpiesznie udał się do łazienki. Wyjął z torby przygotowane w Nałęczowie podręczne przybory do golenia i starannie się ogolił. Wziął szybki prysznic, a gdy wyszedł, Margaret już rozpakowywała walizkę.
Krzemieniec w okresie międzywojennym: kościół jezuitów pod wezwaniem świętych Ignacego Loyoli i Stanisława Kostki oraz Liceum Krzemienieckie. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
– Ubiorę się i szybko pójdę załatwić nam dom na ambasadę…

– Może lepiej najpierw pójść coś zjeść?

– Nie ma czasu – powiedział. – Przynajmniej jeśli o mnie chodzi. A wy idźcie i coś zjedzcie. Pewno potrzebna będzie twoja pomoc…

Pośpiesznie poszedł do budynku liceum. W środku zastał już kilku dyplomatów, najwyraźniej jednak samochody ambasady amerykańskiej przyjechały tu jeśli nie najwcześniej, to przynajmniej rzeczywiście wcześnie. W środku panował rozgardiasz; jacyś ludzie chodzili we wszystkich kierunkach na raz i dobra chwila minęła, nim znalazł Kulskiego.

– Ach, mam coś dla was, ale jest problem… Budynek nieumeblowany, w świetnym miejscu, a jak się panu wyda nieodpowiedni, to będziemy jeszcze czegoś szukać – powiedział. Rozejrzał się dokoła. – Idziemy, bo za chwilę ktoś mnie dopadnie i nie będzie czasu… A tu ma pan przewodnik po mieście, udało się zdobyć kilka egzemplarzy… – wręczył Anthony’emu niewielką książeczkę.

Droga zajęła im kilka minut. Dom przy ulicy Szerokiej, blisko hotelu, wyglądał nieźle: jednopiętrowy, z niewielkim balkonem, podtrzymywanym przez dwie kolumny, z dachem krytym czerwoną dachówką. Przywitał ich właściciel, Żyd w jarmułce, który poza polskim, jidysz, a może i rosyjskim, nie znał innych języków. Na szczęście pomógł mu Kulski. Weszli do środka – było czysto i porządnie, ale w żadnym z pokojów nie stał ani jeden mebel.

– Poprzedni lokatorzy wyprowadzili się z meblami – tłumaczył właściciel, gładząc się po gęstej brodzie. – Ale ja pomogę, oczywiście, pomogę w znalezieniu czegoś…

Anthony rozejrzał się po ulicy. Szukanie innego domu mogło potrwać. Przekonał go Kulski, wskazując, że obok będą rozlokowani Anglicy. Poprosił właściciela, żeby poczekał i szybko poszedł do hotelu. Margaret właśnie szykowała się do wyjścia, ładnie ubrana. Czy nie za elegancko na Krzemieniec?... – pomyślał. Po chwili jednak doszedł do wniosku, że nie; ambasador USA i jego żona muszą dawać przykład, jak powinni postępować dyplomaci. I to w każdych okolicznościach.

– Zaraz pójdziemy coś zjeść. Najlepiej po prostu do najbliższej restauracji… – spojrzał do przewodnika, który dostał od Kulskiego – O, „Polonja” na Szerokiej 147. Niech Debbie i panna Mary tam idą i zamawiają co jest najlepszego. A my zaraz przyjdziemy – powiedział.

Poszli do budynku ambasady, jak już go nazywał w myślach. Właściciel stał na ganku, oparty o framugę drzwi. Weszli do środka. Margaret obeszła cały, nieduży zresztą dom.

– Nada się – zawyrokowała. – Powiedz, że ma nam załatwić meble. Stoły, biurka, krzesła – i przecież nie na zawsze tylko je wynajmiemy.

Właściciel zrozumiał od razu, o co chodzi.

– Szanowni państwo dostaną wszystko, co trzeba – powiedział. – Za sto pięćdziesiąt złotych znajdziemy migiem!

Anthony się roześmiał. Tyle zarabiał miesięcznie nauczyciel w dużym mieście. Tu pewno było to znacznie mniej.

– Pięćdziesiąt – powiedział.

Mężczyzna spojrzał na niego z szacunkiem. Widać uznał, że cudzoziemiec zna ceny.

– Sto…

Anthony sięgnął po portfel i wyjął kilka banknotów.

– Osiemdziesiąt i co najmniej na miesiąc – mruknął.

Burzliwa historia polskich lwów ze Lwowa

Jako drażniący symbol polskiej „okupacji Lwowa” lwy zostały usunięte przed akcją czołgów z 25 sierpnia 1971 roku.

zobacz więcej
12 września

Siedział przy biurku i zastanawiał się, co ma właściwie napisać w depeszy do Departamentu Stanu. Czy jakoś podsumować wczorajsze rozmowy podczas spotkania z Beckiem? Właściwie, czego się tam dowiedział? Że narastają pogłoski, plotki?

Pewno o tym, co rano usłyszał od radcy Wszelakiego. Nocą dyżurnym był hrabia Michał Potulicki, zastępca naczelnika Wydziału Politycznego w ministerstwie. Zadzwonił do niego ktoś z Polskiej Agencji Telegraficznej z wiadomością, że z zachodu jechały dwie kolumny niemieckich czołgów: jedna w kierunku Łucka, a druga – Tarnopola. Wyglądało to na działanie zmierzające do odcięcia rządu polskiego od granicy z Rumunią.

Margaret przyniosła do ambasady rogaliki z cukierni. Wojna powodowała coraz większe kłopoty z zaopatrzeniem i teraz ciastka i rogaliki były dostępne rano, później przeważnie ich brakło. Po południu czasami coś przynoszono i wtedy ustawiała się kolejka. Zaparzyli kawę i spokojnie jedli rogaliki, czekając na Debbie, która tradycyjnie już spała dłużej niż inni.

Anthony spojrzał na zegarek. Była za piętnaście jedenasta.

– Zaraz pójdę do ministerstwa. Może wrócili już z tej narady i będzie cokolwiek wiadomo, co z nami dalej. A ty nakarm Debbie i pannę Mary. Miały przecież iść obejrzeć rynek.

– One się nie spieszą, bo i po co… Powiedz mi, czy myślisz, że każą nam jechać na południe? – spytała Margaret.

– Jeśli doniesienia o tych niemieckich czołgach są prawdziwe, to pewnie tak. Przecież nie będziemy tu siedzieć i czekać na Niemców!...

Przerwał, bo wydało mu się, że słyszy jakiś warkot. Ciężarówka? Nie… Może jadą czołgi? Kolumna sowieckich czołgów, tu, w Krzemieńcu? Niemożliwe. Warkot narastał. Samoloty! Nalot!

– Natychmiast się chować! – krzyknął. – Na podłogę!

Chwycił Margaret za rękę. Upadli, chroniąc się za biurkiem. Nagle całym budynkiem potężnie wstrząsnęło i dał się słyszeć wielki huk. Bomba! Gdzieś niedaleko! Po chwili, trochę dalej, kolejny wybuch, kolejny wstrząs. I następny. I jeszcze jeden. Jakiś trzask, jakiś hurgot. Warkot lotniczych silników nieco się oddalił, ale po chwili wzdłuż Szerokiej znów dało się słyszeć lecący samolot, a Anthony’emu wydało się, że dostrzegł jego cień. A potem następny wybuch i wstrząs. Kolejny. I strzały z karabinów maszynowych. Jedna seria, druga, trzecia. I następny wybuch. I jeszcze kolejny. Następne strzały. Wreszcie nastała cisza, choć długo dzwoniło mu w uszach.

Miał wrażenie, że bombardowanie trwało godzinę, a może dłużej. Spojrzał na zegarek – minęło zaledwie pięć czy dziesięć minut. Samoloty musiały przelecieć nad Krzemieńcem najwyżej dwa razy. Teraz zapanował spokój. Ale ta cisza trwała tylko chwilę. W nieodległym kościele i cerkwi zaczęły bić dzwony, jednocześnie niskimi i wysokimi tonami, powoli i szybko, a na ulicy dało się słyszeć krzyki. Anthony wstał i pomógł podnieść się Margaret. Razem z innymi pracownikami ambasady wyszli na zewnątrz.
Anthony Drexel Biddle z żoną Margaret przybywają na posiedzenie Sejmu RP, Warszawa, 5 maja 1939 roku. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Ulica Szeroka wyglądała jak pobojowisko. Nieodległy dom był częściowo strzaskany, popękały kolumienki podpierające ganek, który niebezpiecznie przesunął się na bok. Można było odnieść wrażenie, że budynek jakby przyklęknął na jedną stronę. W ścianie następnego ziała wielka dziura, a w niej porozbijane meble i sprzęty. Po ruinach krążyli otępiali, obsypani pyłem mieszkańcy zrujnowanych budynków.

Rozglądając się dokoła poszli w kierunku rynku, na którym tego dnia było sporo ludzi – od rana, jak to w każdy wtorek, był dzień targowy i przyjechało wielu ludzi z okolicznych wsi. Im bliżej rynku, tym gorzej wyglądały domy na ulicy. Kilka z nich miało przeorane pociskami ściany, widać, ogień z karabinów maszynowych trafił w nie zamiast w ludzi. A rynek wyglądał jak sam środek piekła: potrzaskane wozy konne, wijące się w bólu, poranione konie, leżący na ulicy martwi ludzie. Jeden z koni, którego cały bok czerwony był od krwi, ciągnął za sobą wóz z urwanym kołem; woźnica, sam ranny, usiłował bezskutecznie go powstrzymać.

– Ło Jezu, ło Jezu!... – krzyczała jakaś kobieta, klęcząc nad zwłokami starszego mężczyzny. – Ratujte nas, ludy, ratujte nas! – jęczała inna. Anthony dostrzegł, że jakiś ubrany po wiejsku, leżący na bruku człowiek jęczy cicho.

– Margaret, biegnij po pozostałych ludzi z ambasady, niech niosą apteczkę i opatrunki! Przyprowadź Debbie i pannę Mary! – krzyknął Anthony i pochylił się nad jęczącym. Leżący trzymał się za bok, z którego ciekła krew.

– Lekarz! Czy jest tu gdzieś lekarz? – zawołał Anthony.

Mężczyzna najwyraźniej został trafiony pociskiem z karabinu maszynowego. Nie wiadomo było, czy to jedna rana, czy więcej, bo ubranie było już przesączone krwią. Po chwili przybiegła Margaret, jej córka i panna Mary z bandażami i opatrunkami. Anthony pomógł leżącemu usiąść i zdjąć ubranie. Cały prawy bok miał zakrwawiony, ale wydawało się, że został trafiony tylko raz.

– Pali się, pali! Dim horyć! Wody!

Anthony się rozejrzał. Trochę dalej z jednego z domów bił w niebo słup dymu. Następny też dymił – większość budynków była drewniana i podpalić je było łatwo. Kiedy przyjedzie straż pożarna? – pomyślał.

Na rynek wbiegł starszy mężczyzna ze stetoskopem na szyi i walizeczką w ręku.

– Jestem felczerem! – zawołał. – Są tu ranni?

– Tutaj! – powiedział Anthony.

Mężczyzna podszedł do nich.

– Kierownik szpitala powiatowego mnie tu przysłał, mam tam zaprowadzić rannych… – spojrzał na mężczyznę, opatrywanego przez Margaret. – O, widzę, fachowa opieka jest… dziękuję paniom!

W oddali ktoś wzywał lekarza.

– Pójdę do niego, a tego jegomościa… jak go zwą? – spytał kobietę podtrzymującą rannego.

– Iwan Mykytenko… – odparła.

– …jego zabierzemy za chwilę. Doktor ma wysłać jakiś wóz. Proszę poczekać – zwrócił się do kobiety i odszedł.

Skinęła głową, a tymczasem Margaret, jej córka i panna Mary opatrywały siedzącą w pobliżu na ziemi, lekko ranną od odłamka kobietę. Wyglądała raczej na mieszkankę Krzemieńca, niż na gospodynię z okolicznej wioski.

Ile razy Anglia zdradziła Polskę? Nielojalny sojusznik

Neville Chamberlain, Winston Churchill, Clement Attlee. Poczet wiarołomnych brytyjskich premierów.

zobacz więcej
– Dziękuję… – powiedziała. Gdy zorientowała się, że opatrujące ją panie mówią po polsku słabo lub wcale, przeszła na francuski.

– Nazywam się Julia Sękowska… jestem nauczycielką – powiedziała. – Wszystko widziałam… Znad Góry Królowej Bony przyleciały cztery samoloty. Zrzuciły bomby wzdłuż ulicy Szerokiej i na rynek. Odlatując, strzelały jak szalone. A my nie mieliśmy się gdzie skryć… ja schowałam się za jakimś wozem. Już myśleliśmy, że to koniec nalotu, gdy nadleciały jeszcze trzy, zrzuciły bomby i strzelały w ludzi na rynku… Leciały tak nisko, że widziałam pilota… – wzdrygnęła się.

Po bruku zaturkotały koła i zastukały końskie kopyta. To jechały dwa wozy, wiozące beczki z wodą.

– Nie ma u nas straży pożarnej z prawdziwego zdarzenia… – wyjaśniła nauczycielka. – Trzeba jeździć nad rzekę i napełniać beczki wodą.

Na rynek przybiegło tymczasem kilkunastu żołnierzy i kilku policjantów. Dowodził nimi jakiś energiczny oficer, który rozkazał im przejść cały plac i sprawdzić, czy są jacyś poszkodowani, a także pomóc w uprzątnięciu połamanych wozów i straganów. Po chwili przyjechał też zapowiadany przez felczera wóz konny z dwoma sanitariuszami, na który siadali ciężej ranni. Wśród nich były też kobiety i dzieci.

Anthony, kilku pracowników ambasady i towarzyszące im panie ruszyli dalej. Miasto wyglądało, jakby przeszła przez nie trąba powietrzna – niektóre domy były zupełnie nietknięte, a inne niemal całkiem zrujnowane; kilka płonęło. Zawrócili do ambasady, spotykają po drodze innych dyplomatów. Wszyscy byli w szoku.

– Boże drogi, przecież to tuż koło nas… – szeptał zdumiony Kennard. – Mogliśmy wszyscy zginąć…

– Nasza Debbie miała dziś pójść na rynek z panną Mary, na szczęście nie poszły… – mruknął Anthony.

Tymczasem dokoła trwał ruch; choć nalot się skończył, nie skończyła się panika. Biegali jacyś ludzie, jeździły wozy z beczkami pełnymi wody. Nagle z nieodległej cukierni wyszły sprzedawczynie i jakiś mężczyzna zaczął zamykać drzwi, zakładając gruba, metalową sztabę i zawieszając kłódkę. Poszli, niosąc jakieś toboły. Pod pobliski sklep zajechał powóz i do niego sprzedawcy też zaczęli wynosić pakunki.

– Pakują się – powiedział Winship. – Pakują się i uciekają.

– Ale dokąd?...

– Dokąd jedziecie? – spytał Anthony wychodzących ze sklepu.

– Panie, gdziekolwiek, byle uciec! Przylecą i nas wszystkich zabiją – powiedział jeden. – To przez to ministerstwo i dyplomatów, bo to na nich Niemcy polowali!

Wsiedli do powozu, strzelił bat i konie ruszyły.

Dokoła trwała wielka ucieczka. Zamykano sklepy i restauracje, wszystko, jakby w obawie, że Niemcy postanowią dokończyć dzieła zniszczenia. Anthony i Margaret przeszli dalej. Gdy przyjechali do Krzemieńca, szukali miejsca, które nadawałoby się na schron przeciwlotniczy. Jakieś sto metrów od budynku, w którym rozlokowała się ambasada, znajdował się rów, niemal wąwóz, krótki, ale głęboki na sześć metrów. Jednak Margaret oświadczyła, że boi się tam chronić, bo ma złe przeczucia. Teraz musieli uznać, że miała rację – właśnie tam spadła jedna z bomb, a w efekcie wybuchu ściany wąwozu osunęły się, częściowo go zasypując.
Wyścigi konne na Służewcu. Ambasador Anthony Drexel Biddle na trybunie honorowej w towarzystwie między innymi ambasadora Francji w RP Leona Noëla oraz ambasadora Wielkiej Brytanii w RP Howarda Williama Kennarda, 3 czerwca 1939 roku. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
– Wracajcie do ambasady – powiedział Anthony. – Sprawdźcie, czy wszystko jest w porządku. Panie Winship, niech pan weźmie aparat fotograficzny i przejdzie się z panem Maciejem po mieście, proszę zrobić zdjęcia. Musimy mieć dowody niemieckich działań… A ja pójdę do ministerstwa.

Przejrzał się w lustrze – miał pobrudzone spodnie i pogniecioną marynarkę, uznał jednak, że sytuacja jest wyjątkowa. Nałożył kapelusz i wyszedł na ulicę.

– Panie ambasadorze… – usłyszał.

Przed nim stał poseł Bułgarii Petyr Trajanow.

– Idzie pan do ministerstwa?...

– Tak, oczywiście – powiedział.

– Wie pan, pana tam pewno posłuchają w znacznie większym stopniu, niż nas – powiedział Bułgar. – A mamy wielki problem. Z całym szacunkiem dla Polaków, jednak polski rząd nie zdołał zapewnić korpusowi dyplomatycznemu należytej ochrony…

Szli wolnym krokiem w kierunku Liceum Krzemienieckiego; ulica wokół nich powoli pustoszała, większość sklepów już została zamkniętych, na piętrach pozamykano i szczelnie zasłonięto okna. W oddali wciąż krzątali się ludzie, usiłujący zagasić palące się domy – pomagali w tym żołnierze.

– Przecież nie ma tu żadnej obrony przeciwlotniczej, ledwie dwa karabiny maszynowe na stacji kolejowej, ani jednego działa – dodał poseł. – Na dodatek jestem przekonany, że miejscowa ludność winą za atak niemiecki obciąża właśnie nas.

Anthony zmarszczył brwi.

– Tak pan myśli?

– Ależ oczywiście! – potwierdził Bułgar. – To jasne, że Niemcy chcą zdyskredytować polski rząd w naszych oczach. Co więcej, mogą też chcieć doprowadzić do tego, żebyśmy jak najszybciej opuścili Polskę. Naprawdę, w zaistniałych warunkach mój rząd na pewno zgodzi się na wyjazd całego poselstwa i to możliwie jak najszybszy.

– Proszę pana, ta wojna przebiega nietypowo i bardzo szybko – odparł Anthony. – Sytuacja jest jednakowo trudna dla ministerstwa jak i dla nas, członków misji akredytowanych przy polskim rządzie.

Zatrzymali się i stanęli przy jakimś skwerku.

– Każdy z nas musi zadbać o swoje bezpieczeństwo. Jak potrzebny jest schron przeciwlotniczy, to trzeba samemu go sobie wykopać. A co do nastrojów ludności, to się zgadzam – powiedział Anthony. – Musimy chodzić środkiem ulicy, zwłaszcza po zmierzchu. I najlepiej nie w samotności. Ale moja ambasada na pewno pozostanie przy polskim rządzie, czy to w Krzemieńcu, czy gdziekolwiek indziej.

Bułgarski poseł spojrzał na niego uważnie.

– Rozumiem. Ja jednak bardzo się niepokoję… – mruknął.

– Każdy z nas się niepokoi. Ale dyplomacja to jest służba. Trochę jak w wojsku: na co dzień nudno, ale czasem może też być bardzo niebezpiecznie…

Pożegnawszy się z Bułgarem, Anthony zadecydował, że wróci do ambasady. Trzeba było porozmawiać ze współpracownikami i zdecydować, co dalej robić. Wyglądało na to, że Krzemieniec błyskawicznie opustoszał. Zamknięte sklepy, restauracje, gdzie się żywić, co jeść? Pozostawało Liceum i stołówka w refektarzu, ale na dłuższą metę to była dość marna perspektywa. O ile w ogóle można było mówić o jakimkolwiek planowaniu na dłuższy okres…

Ziemia obiecana czy ziemia przeklęta? II wojna i polscy emigranci w USA

Czasem amerykański sen okazywał się amerykańskim koszmarem...

zobacz więcej
Usłyszał, że ktoś wszedł do budynku.

– Panie ambasadorze… – powiedział z dołu Winship. – Ma pan gości.

Rzucił okiem na Elbricka, który trząsł się pod kocem – i zszedł na dół. Tam czekało na niego trzech dyplomatów: posłowie Szwecji, Holandii i Belgii. Zaprosił ich do swojego pokoju i zamknął drzwi.

– Przepraszam, że nie mam czym poczęstować, ale cukiernia zamknięta – powiedział. – Ale może kawy?

– Ależ nie, dziękujemy… – powiedział Szwed Joen Lagerberg. Był to prawie pięćdziesięcioletni mężczyzna, zawsze bardzo miły i uprzejmy, dużo bardziej interesujący się kulturą i sztuką niż polityką. – My tylko na chwilę…

Zamilkł, jakby się zastanawiał, co teraz powiedzieć. Anthony zastanawiał się, jak też Lagerberg przeżywa cała tą podróż; był człowiekiem samotnym, a plotki wśród dyplomatów głosiły, że kobiety w ogóle go nie interesują. Rzecz jasna, rodzina stanowiła obciążenie w wojennej podróży, ale też była oparciem w chwilach trudnych. Ostatecznie, małżonka ministra Becka bez protestów pracowała w centrali informacyjnej ministerstwa, a jego własna żona, Margaret, bardzo pomagała mu w ambasadzie. I zdecydowanie odmawiała wyjazdu do Rumunii, choć jej to kilkakrotnie proponował.

– Hmmmm… – odchrząknął Szwed. – …Szefowie misji dyplomatycznych państw neutralnych proponują, by pan, panie ambasadorze… ewentualnie ambasador Włoch… żebyście panowie wystąpili do polskiego rządu o natychmiastowe przeniesienie całego korpusu dyplomatycznego albo nad granicę rumuńską, albo do Rumunii…

– Właśnie… – dodał Belg. – Nie możemy przecież znajdować się w rejonie zagrożonym bombardowaniem i walkami…

– Mój szanowny kolega wyraził dokładnie to, co myślę – przytaknął Lagerberg. – Naprawdę, ja jestem skrajnie zbulwersowany dzisiejszym nalotem. Nie skłamię, jeśli powiem, że jest to najgorszy dzień mojego życia. Pan jest wojskowym, więc dla pana to może być łatwiej, ale ja jestem artystą…

Anthony uśmiechnął się.

– Drodzy panowie, ja doskonale rozumiem wasze obawy i zdenerwowanie – powiedział. – Nasze stanowisko jest jednoznaczne: ambasada Stanów Zjednoczonych pozostanie przy rządzie polskim, gdziekolwiek się on znajduje…

Trójka posłów spojrzała po sobie.

– …ale też niewykluczone, że polski rząd sam zadecyduje o przeniesieniu swojej siedziby, bo tak jak my nie może przecież pracować pod bombami. Myślę, że na ten temat trwają rozmowy. Oczywiście, spróbuję się dowiedzieć o sytuacji i dam panom znać…

Szwed, Holender i Belg z ociąganiem wstali.

– Pokładamy w panu wielką nadzieję… – pokiwał głową Lagerberg.
Piotr Kościński „Wrzesień ambasadora”, wydawnictwo Bellona 2022
Po ich wyjściu Anthony zaczął się zastanawiać, czy te wypowiedziane przez niego, uspokajające słowa, mają sens. Z pewnością rząd rozważał możliwość przeniesienia się w bardziej bezpieczne miejsce. Jednak tak naprawdę żadne miasto nie było obecnie do końca bezpieczne. Niemcy swymi bombowcami mogli dolecieć wszędzie, a polskie lotnictwo po kilkunastu dniach walki miało bardzo skromne możliwości ich powstrzymania. Zapewne też brakło dział przeciwlotniczych. Co więcej, ulokowanie rządu w Zaleszczykach czy Śniatyniu mogło spowodować praktyczne odcięcie go od reszty kraju. Łączność telefoniczna szwankowała; z Krzemieńca nie było szans dodzwonienia się do Warszawy, nie mówiąc już o wybrzeżu. Czy z granicy rumuńskiej nie będzie jeszcze trudniej? Ale też jeśli Polacy chcieli przede wszystkim bronić południowo-wschodniej części swego kraju, to właśnie tam gromadzili większość wojska i tam szanse na przedarcie się niemieckich kolumn pancernych były najmniejsze. No a bliskość Rumunii pozwalała na lepszą łączność ze światem.

Nagle usłyszał, że ktoś wchodzi do ambasady.

– Panie ambasadorze, jakiś ksiądz do pana…

Wyszedł z pokoju. Przy wejściu stał szczupły, młody ksiądz w sutannie.

– Panie ambasadorze, przychodzę z nuncjatury… – powiedział po francusku z wyraźnym, włoskim akcentem.

– Zapraszam… – Anthony wskazał na swój pokój.

– Dziękuję bardzo, ja mam tylko do przekazania jedną rzecz. Ekscelencja arcybiskup Filippo Cortesi pilnie prosi pana na spotkanie.

– Na plebanię?

– Tak, ekscelencjo. Tam, gdzie ulokowano nuncjaturę.

– Oczywiście. Proszę chwilę poczekać, zaraz z księdzem pójdę.

Widać nuncjusz postanowił wziąć inicjatywę w swoje ręce – pomyślał Anthony. Może to i słusznie, bo był dziekanem całego korpusu dyplomatycznego i z tej racji był autorytetem dla praktycznie wszystkich szefów misji. Czy byli katolikami, czy w ogóle byli chrześcijanami, uznawali jego pierwszeństwo – zresztą, uświęcone długą tradycją. Postanowił więc odłożyć rozmowę ze współpracownikami, zdusił w popielniczce camela, włożył na głowę kapelusz i wyszedł.

Jak wszystkie ważniejsze budynki w mieście, plebania miejscowego kościoła parafialnego znajdowała się niedaleko. Był to piętrowy, pomalowany na biało budynek z gankiem, a także niewielkim ogródkiem. Oprócz nuncjusza mieszkał tam również przybyły niedawno prymas Polski, kardynał August Hlond. Co prawda było im może ciasno – kardynał, arcybiskup i proboszcz, a może jeszcze i jakiś wikary, w jednym, nie za dużym domu – ale byli u siebie. Plebania należała do Kościoła, a Cortesi i Hlond byli tego Kościoła ważnymi przedstawicielami.

Arcybiskup przyjął Anthony’ego w niewielkiej salce, która na co dzień była chyba jadalnią: stół przykryty białym obrusem, wokół niego krzesła, na ścianie krzyż, a obok obraz Matki Boskiej z Częstochowy. Po chwili pojawiła się starsza wiekiem zakonnica i postawiła na stole parujący imbryk z wodą, dzbanuszek z esencją herbacianą, kilka filiżanek i talerz z pokrojonym ciastem.

II wojna skończyłaby się wcześniej, gdyby słuchali swoich szpiegów

Daremne trudy cichych bohaterów. Teorie spiskowe i fakty.

zobacz więcej
– Zapraszam, zapraszam – uśmiechnął się Cortesi. – Parafianie bardzo przejęli się obecnością kardynała i moją, stąd ciasto. Jeśli będzie miał pan problemy z aprowizacją, zapraszam, bo sądzę, że my tu jednak mamy łatwiej…

– Dziękuję, na razie dajemy sobie radę, ale w razie potrzeby skorzystam z zaproszenia – roześmiał się Anthony.

– Wie pan, że zabitych zostało szesnaście osób! I to nie jakichś tam wojskowych, ale zwykłych cywilów… Poważnie rannych jest ze czterdzieści. Lekko rannych nikt nie liczył…

– Ekscelencjo, zdaję sobie sprawę, że efekty tego bombardowania są poważne. Chodziliśmy po mieście.

Cortesi złożył dłonie jak do modlitwy.

– Nie powinniśmy przejść obok tego obojętnie – powiedział stanowczo. – Na czwartą po południu postanowiłem zwołać szefów misji dyplomatycznych państw neutralnych. Musimy wyrazić stanowczy protest. Wspólny protest!

– Popieram ten pomysł… – przytaknął Anthony.

– Na pana, panie ambasadorze, liczę najbardziej – arcybiskup spojrzał na niego uważnie. – Nie wiem jak zareagują inni. Czy zgodziłby się pan, żeby taki protest skierować bezpośrednio do Jego Świątobliwości? Do papieża Piusa XII?...

Anthony wziął kawałek ciasta. Najwyraźniej było drożdżowe; jasnożółte, poprzetykane słodkimi rodzynkami. Po prostu smaczne – rozpływało się w ustach.

– Księże arcybiskupie… – powiedział wreszcie. – Ja mogę być traktowany jedynie jako obiektywny obserwator wydarzeń, które miały miejsce. Mam rzecz jasna swoje prywatne zdanie na temat toczącej się wojny, ale w tym przypadku jest ono nieistotne. Moja zgoda na przekazanie apelu do papieża nie może być traktowana jako akt polityczny, a wyłącznie jako działanie wynikające z pobudek humanitarnych…

Wypił łyk herbaty.

– Pod tymi warunkami jestem oczywiście gotów wyrazić pełną aprobatę dla propozycji ekscelencji – dodał.

Cortesi nalał sobie trochę esencji, dolał gorącej wody z imbryka i wsypał łyżeczkę cukru.

– Ciekawe, że Polacy przedkładają herbatę nad kawę. Jako Włoch powiem szczerze, że kawy mam tu jednak za mało – zauważył. – Ależ ja pana rozumiem, panie ambasadorze. Ja jestem w identycznej sytuacji. Stolica Apostolska nie może stanąć po żadnej stronie tego konfliktu. Katolicy są i w Polsce, i w Niemczech. Nie możemy jednak przymknąć oczu na jawną niesprawiedliwość, jaką jest śmierć i cierpienie niewinnych ludzi.

– Proszę mi wierzyć, księże arcybiskupie, że ja regularnie informuję mój rząd o takich bombardowaniach – podkreślił Anthony. – Podobnie poinformuję o tym, co wydarzyło się dzisiaj.

– Ja czynię to również – pokiwał głową nuncjusz. – Spotkajmy się więc i spróbujmy przekonać naszych kolegów. Co może nie być rzeczą łatwą…

– Rzeczywiście, możemy mieć trudności. Ja widzę doskonale, że korpus dyplomatyczny jest podzielony. I myślę oczywiście o państwach neutralnych, których jest zdecydowana większość. Każdy ma tu swoje interesy, a czasem są one dziwnie zagmatwane. Trudno dojść do tego, kto właściwie kogo popiera…

– Spróbujmy więc być jak najbardziej obiektywni – powiedział Cortesi. – I postarajmy się wykazać nasze dyplomatyczne talenty…

– Piotr Kościński

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zdjęcie główne: Anthony Drexel Biddle (1897-1961) – amerykański dyplomata, w latach 1937-1943 piastował urząd ambasadora USA w RP. Zdjęcie z roku 1954. Fot. archiwum rodzinne Anthony’ego Drexela Biddle’a
Zobacz więcej
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Bankiet nad bankietami
Doprowadził do islamskiej rewolucji i obalenia szacha.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Cień nazizmu nad Niemcami
W służbie zagranicznej RFN trudno znaleźć kogoś bez rodzinnych korzeni nazistowskich, twierdzi prof. Musiał.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kronikarz świetności Rzeczypospolitej. I jej destruktor
Gdy Szwedzi wysadzili w powietrze zamek w Sandomierzu, zginęło około 500 osób.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Burzliwa historia znanego jubilera. Kozioł ofiarny SB?
Pisano o szejku z Wrocławia... Po latach afera zaczęła sprawiać wrażenie prowokacji.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Ucieczka ze Stalagu – opowieść Wigilijna 1944
Więźniarki szukały schronienia w niemieckim kościele… To był błąd.