Ziemia obiecana czy ziemia przeklęta? II wojna i polscy emigranci w USA
piątek,
24 czerwca 2022
Wszystkie drogi prowadzą do Stanów Zjednoczonych, a zwłaszcza do Nowego Jorku? Z tym zdaniem zgodziłaby się znaczna część drugowojennej polskiej emigracji, która nad rzeką Hudson budowała nowe życie. Tu Bolesław Wieniawa-Długoszowski zamienił szwoleżerski mundur na fartuch introligatorski i 80 lat temu popełnił samobójstwo. Tu Julian Tuwim angażował się w komunizujące inicjatywy, by wreszcie uznać polski rząd za bandę reakcjonistów walczących „za nasz i wasz faszyzm”. Tu swe ostatnie dni spędził Ignacy Jan Paderewski. Ich i dziesiątki innych emigrantów mogło dzielić wszystko, łączyła nadzieja na amerykański sen, który czasem okazywał się amerykańskim koszmarem.
Żołnierz, dyplomata, okulista, literat – Bolesław Wieniawa-Długoszowski przeszedł do historii jako człowiek wielu talentów. Niestety, żadnego z nich nie mógł wykorzystać za oceanem – w momencie emigracji do USA angielski znał dość dobrze, ale nie na tyle, by zostać wziętym pisarzem czy poetą. Z pacjentami nie miał do czynienia od kilkudziesięciu lat, a o to, by pozostał poza wojskiem i dyplomacją, przez długi czas dbał premier Władysław Sikorski...
Ale po kolei – tułaczka Wieniawy rozpoczyna się w czerwcu 1940 roku, gdy Włochy przystępują do wojny po stronie III Rzeszy. Staje się wówczas jasne, że polska ambasada nie może dłużej funkcjonować nad Tybrem, a stojący na jej czele ambasador, czyli Wieniawa, powinien pakować walizki. Nasz bohater cieszył się jednak sporą sympatią Włochów i zaproponowano mu pozostanie w Rzymie „w charakterze prywatnym”. Nie zamierzał z tego skorzystać – 12 czerwca widzimy go, wraz z innymi pracownikami placówki, w pociągu dyplomatycznym zmierzającym w kierunku Francji. Trwa właśnie wojna francusko-niemiecka i błyskawiczne postępy Wehrmachtu sprawiają, że pasażerowie nigdy nie postawią na stałe stopy nad Sekwaną.
Po sześciu dniach docierają do Lizbony i choć Długoszowski opuścił Włochy, wypełniwszy swoją misję (dzięki niemu do lutego 1940 roku przez Italię przedostało się do Francji 8 tys. Polaków, z których wielu weszło w szeregi odtwarzanego Wojska Polskiego), nikt nie czeka na niego z otwartymi ramionami. Wręcz przeciwnie – sikorszczycy będą go później oskarżać, że zdezerterował z dyplomatycznego posterunku. Póki co, musi znaleźć zatrudnienie (Sikorski zwolnił go ze służby) albo kontynuować wędrówkę z najbliższymi – towarzyszą mu żona Bronisława i córka Zuzanna. Ostatecznie Długoszowscy decydują się na podróż do USA.
Jednak szybko się przekonali się, że decyzja, a jej realizacja to dwie różne kwestie – warunkiem uzyskania wizy amerykańskiej było posiadanie wizy jakiegokolwiek państwa Ameryki Łacińskiej. Intensywne starania przyniosły efekt i wkrótce cała rodzina dysponowała wizami haitańskimi, a jakiś czas później zezwoleniami na tymczasowy pobyt w USA. Tym samym Wieniawa stał się, jak pisze jego biograf, „pierwszym piłsudczykiem na ziemi amerykańskiej”. Pierwszym, więc i nie ostatnim – w Stanach znaleźli się też tacy reprezentanci tego środowiska, jak Adam Koc (dawniej jeden z liderów Ozonu), Ignacy Matuszewski (sanacyjny minister skarbu) czy Henryk Floyar-Rajchman (w II RP minister przemysłu).
Niespełnione marzenie o mundurze
Niestety, za oceanem część piłsudczyków zaangażowała się w tworzenie „polskiego piekiełka” – wiedzeni niechęcią do Sikorskiego i jego ekipy, starali się na różne sposoby zaszkodzić premierowi. Podczas jego wizyty w USA Ignacy Matuszewski i Henryk Floyar-Rajchman mieli nawet rozpowiadać wśród Polonusów plotkę, że Sikorskiego lada dzień czeka dymisja. Wieniawie obce było tego typu myślenie – słusznie uważał, że w tak nadzwyczajnych okolicznościach partyjne spory należy odesłać do lamusa i współpracować z przeciwnikami politycznymi, w tym z sikorszczykami, w imię polskiej racji stanu.
W liście do prezydenta Władysława Raczkiewicza stwierdzał, że „dążyć należy do zgody i szukać jej wszędzie i wszelkimi siłami, rezygnując z wszelkich […] animozji, które zresztą wobec dzisiejszej polskiej rzeczywistości są jedynie upiorami przeszłości”. Sam nie zamierzał przy tym działać w polityce – wprawdzie wspierał takie przedsięwzięcia, jak piłsudczykowski Komitet Narodowy Amerykanów Polskiego Pochodzenia, ale głównie z szacunku do kolegów i symbolicznie. Reszta piłsudczyków nie rozumiała tej wstrzemięźliwości, ale Wieniawę interesowało przede wszystkim wojsko.
Pierwszy szwoleżer II RP wierzył, że jego powrót do armii jest kwestią czasu. Raz, że kochał wojaczkę, dwa – uważał, że jako żołnierz najlepiej przysłuży się ojczyźnie. Już w sierpniu 1940 roku oferował się listownie Sikorskiemu jako ewentualny delegat rządu do spraw wojskowych lub przedstawiciel Naczelnego Dowództwa w USA. Sugerował równocześnie, że jego słowo wiele znaczy wśród piłsudczyków i jako oficjalny reprezentant państwa polskiego będzie w stanie powściągnąć antyrządową działalność dawnych sanatorów. Co na to Sikorski?
Wieniawa pisał szefowi włoskiej dyplomacji, że ma „żywą sympatię dla narodu włoskiego, dla Pana, dla Duce”.
zobacz więcej
Wydaje się, że premier i Naczelny Wódz ani przez moment nie traktował poważnie oferty Wieniawy. Uznawał go za sanacyjnego generała, w dodatku zaprzyjaźnionego z Józefem Beckiem, którego nie cierpiał. Do tego doszły donosy „życzliwych” – jeszcze gdy Wieniawa był ambasadorem w Rzymie, otoczenie Sikorskiego informowało go, że dyplomata sabotuje plany rządu. Było to oczywiście bzdurą, ale premier słuchał takich uwag i upewniał się, że niemal każdy piłsudczyk to zło wcielone. W efekcie zwodził Wieniawę – w październiku odpisał, że być może będzie mógł mu zaproponować stanowisko dowódcze w Wielkiej Brytanii.
Droga do samobójstwa
Mijały kolejne miesiące, przydziału brak i naszego bohatera ogarniała coraz większa depresja. Świadectwem tych nastrojów jest list do Rajchmana z sierpnia 1941: „Nie pozwolono mi w tych ciężkich czasach być żołnierzem. Uważałem się zawsze i uważam do końca za żołnierza […]. Bliski jestem obłąkania”. Frustracja Długoszowskiego była tym większa, że zaakceptowałby nawet podrzędne wojskowe stanowisko, Sikorskiego prosił o „przyjęcie do armii niezależnie od rangi i funkcji”. Spotkał się nie tyle z odmową, co z milczeniem i jego jedyny epizod żołnierski w Stanach to członkostwo w waszyngtońskim kole kawalerzystów (utworzonym przez zastępcę polskiego attaché wojskowego).
Skoro plan powrotu do armii nie wypalił, z czego utrzymywali się Długoszowscy? Bolesław nie miał wyjścia i pracował na czarno (wiza, którą posiadał, nie uprawniała do podjęcia legalnej pracy), podobnie jak wielu jego kolegów z Pierwszej Kompanii Kadrowej, którzy po wybuchu wojny trafili do USA. Początkowo znalazł angaż w Detroit, w redakcji „Dziennika Polskiego”, gdzie zatrudnił się przy przeglądzie prasy polskiej i wycinaniu najciekawszych artykułów do przedruku. Dla tak temperamentnej osoby, jak Wieniawa, tego typu zajęcie musiało być męczące, ale zaciskał zęby i pracował tam do lata 1941.
Wtedy wrócił do Nowego Jorku i zainteresował się introligatorstwem artystycznym. Okazało się, że wykazuje pewne uzdolnienia w tym kierunku, więc oprawianie książek stało się kolejnym źródłem dochodu Długoszowskich.
Wreszcie nadeszła wiosna 1942 roku i nieoczekiwanie Sikorski, akurat goszczący w USA, zaprosił Wieniawę na spotkanie. Rozmowa trwała około godziny i zaowocowała propozycją objęcia przez Bolesława posady posła na Kubie. Ze strony premiera był to cyniczny ruch, obliczony na pozorowanie zgody narodowej, a zarazem skłócenie piłsudczyków w Ameryce.
Tak zresztą się stało: gdy Wieniawa zgodził się zostać posłem, został obwołany przez resztę środowiska zdrajcą. „On […], ten jego [Piłsudskiego] ukochany «Bolek», jego powiernik, zdradził swojego Wodza. Porozumiał się, pogodził się z największym wrogiem Komendanta!” – wspominał Rajchman.
A przecież Wieniawie zależało głównie na zapewnieniu stabilizacji finansowej rodzinie. Dokonał tego, choć nie przepracował w roli dyplomaty ani jednego dnia. Zaszczuty przez kolegów i załamany okupacją Polski, 1 lipca 1942 popełnił samobójstwo, skacząc z okna swojego nowojorskiego domu. Był już jednak oficjalnie posłem, dzięki czemu Bronisława Długoszowska otrzymała emeryturę.
Ostatnie lata Paderewskiego
Również stojący po drugiej stronie politycznej barykady Ignacy Jan Paderewski odnalazł swą ostatnią przystań w Stanach Zjednoczonych. W przeciwieństwie do Wieniawy, były premier nie musiał martwić się o byt – gdy miał trudności z przedostaniem się ze Szwajcarii do Portugalii (stamtąd wyruszał statkiem do USA), zainterweniował sam prezydent Franklin Delano Roosevelt. W końcu Paderewski był najsłynniejszym Polakiem w Stanach. Dość powiedzieć, że na jego ostatni przedwojenny koncert w Nowym Jorku (ostatecznie nie odbył się, bo pianista doznał zawału serca) sprzedano ponad 16 tysięcy biletów!
Stając 6 listopada 1940 na nowojorskim brzegu, mistrz fortepianu mógł poczuć déjà vu. W Szwajcarii był względnie bezpieczny, ale podobnie, jak podczas I wojny światowej, ruszył za ocean, aby apelować o pomoc Polsce. Adresatami tych apeli była z jednej strony Polonia, z drugiej – całe amerykańskie społeczeństwo, zwłaszcza elity. Paradoksalnie Paderewski miał większe problemy z przekonaniem Polonusów. Dziwne? Nie, jeśli poznamy kontekst, który wymaga cofnięcia się do czasów I wojny światowej.
Wówczas to w szeregi Armii Polskiej we Francji (tzw. Błękitnej Armii) wstąpiły tysiące ochotników z Ameryki. Nad Sekwaną nie zdążyli zbytnio się nawalczyć, ale liczyli, że w kraju zostaną docenieni i włączeni w bój o granice Rzeczpospolitej. Niestety, ojczyzna, jak przyznał doktor Janusz Osica, „odwdzięczyła się jedynie pięknymi słowami”. Zamiast frontu, żołnierzy z USA czekała demobilizacja – trafili do obozów, gdzie w rozpadających się barakach wyczekiwali powrotu do Stanów. Władze wojskowe nie przejmowały się specjalnie ich losem, część ochotników nie dostała od państwa nawet grosza. Nic dziwnego, że opuszczali Polskę z niesmakiem, a nawet wstrętem.
Dla MSZ w Warszawie wyrwanie spadku po słynnym pianiście stało się sprawą prestiżową w rozgrywkach z emigracją polską na Zachodzie
zobacz więcej
Sprawa odbiła się w Stanach głośnym echem i nawet po 20 latach pamiętała o niej znaczna część Polonii. Paderewski miał tego świadomość – w październiku 1939 pisał do generała Józefa Hallera (stojącego niegdyś na czele „Błękitnej Armii”), że „Polacy w USA oczekują widomego znaku, iż rząd polski istotnie się zmienił, że dawne błędy w stosunku do kraju i do Wychodźstwa już się nie powtórzą, że praca ich, ofiarność i poświęcenie nie pójdą na marne”. Tonował też optymizm Sikorskiego, liczącego na pozyskanie w Stanach ochotników do służby w Polskich Siłach Zbrojnych.
Niestety, ten sceptycyzm okazał się proroczy – chęć walki pod polskimi sztandarami wyraziło jedynie 700 mężczyzn. Paderewski natomiast, mimo podeszłego wieku (skończył 80 lat), intensywnie lobbował na rzecz Polski: spotykał się z ludźmi, wygłaszał przemówienia radiowe, pisał memoriały etc. Zdążył jeszcze doczekać ataku III Rzeszy na ZSRR. Stwierdził wówczas, że „kogo bogowie chcą zniszczyć, najpierw zsyłają na niego szaleństwo”. Zmarł na zapalenie płuc 29 czerwca 1941 roku.
Wojenna tułaczka Tuwima
Od miłości do nienawiści – tak swoje uczucia wobec Stanów Zjednoczonych mógłby opisać Julian Tuwim. Początkowo zachwycony, wręcz zaczadzony amerykańską wolnością, pod koniec pobytu niecierpliwie przebierał nogami, aby znaleźć się w komunistycznej Polsce. Pragnienie to miało jednak swoją cenę – przyjaźń z Tuwimem zerwali Jan Lechoń i Kazimierz Wierzyński, a większość tamtejszej polskiej emigracji uznała go za persona non grata. Wychodzący w Nowym Jorku „Tygodnik Polski” pisał, że „to zaślepiony pychą szaleniec, przystępujący do Nowej Targowicy”.
Droga pisarza do USA wiodła przez Francję, Portugalię i Brazylię – gdy po klęsce wrześniowej udał się nad Sekwanę, miał nadzieję, że niebawem wojna się skończy i wróci do kraju. Czekał na ten moment w doborowym towarzystwie, bo wraz z nim do Paryżu dotarli inni skamandryci (Jan Lechoń, Kazimierz Wierzyński i Antoni Słonimski) oraz dziesiątki polskich inteligentów. Nie mógł też narzekać na brak pieniędzy – rząd Sikorskiego zapewnił jemu i kolegom stypendia, a w razie potrzeby mógł liczyć na pomoc starej emigracji. Wskutek agresji Wehrmachtu nowa codzienność – wieczory poetyckie w Bibliotece Polskiej i spotkania towarzyskie w Café de la Régence – rozpadła się jednak jak domek z kart.
Władysław Broniewski i Julian Tuwim to poeci z życiorysami połamanymi i tragicznymi, a zarazem wzniosłymi i bohaterskimi.
zobacz więcej
Kolejnymi przystankami Tuwima były Porto, Rio de Janeiro i São Paulo. Trudy podróży za ocean (wieloosobowa kajuta trzeciej klasy oraz wszechobecne wszy) umilały mu obecność Lechonia i „Pan Tadeusz”. Z pokładu statku dwaj skamandryci zeszli 5 sierpnia 1940 roku i choć pisarz zachwycił się stolicą karnawału („Rio lśniące, połyskliwe, błyskające, olśniewające, lakierowane […], pół New York, pół Paryż”), szybko zmienił zdanie. Wkrótce żalił się Wierzyńskiemu, że „jak się człowiek napatrzy do syta – rzygać się chce” i wobec tego chciałby zamieszkać w USA.
Nie było to takie proste – konsulat polski w Rio de Janeiro obowiązywały limity wiz, a przeciętny czas oczekiwania na dokument wynosił pół roku. W związku z tym Tuwim uruchomił swoje znajomości: skontaktował się z amerykańskim slawistą Arthurem Colemanem, prosząc o wstawiennictwo u konsula. Próbował też dotrzeć do kuzyna ze Stanów, multimilionera Clarence’a Dillona. Nie zapomniał napisać do ambasadora w Waszyngtonie, Jana Ciechanowskiego. Wszystkie te starania przynoszą wreszcie efekt i mimo problemów finansowych (na podróż musieli wyłożyć przyjaciele), wraz z żoną płynie do Stanów. Kierunek? Nowy Jork, gdzie Tuwimowie wysiadają 19 maja 1941.
Jak zostać pożytecznym idiotą komunistów?
W pierwszych tygodniach Ameryka wydawała się autorowi „Lokomotywy” ziemią obiecaną. Jego ówczesne listy, m.in. do siostry Ireny i Antoniego Słonimskiego pełne są peanów na temat amerykańskiego społeczeństwa. Wspólnoty, jak stwierdzał Tuwim, respektującej prawa człowieka i realizującej ideały demokracji, która powinna być wzorcem dla Europejczyków. Ten zachwyt trwał jeszcze parę miesięcy – na początku 1942 roku pisał do Colemana: „pokochałem i tę ziemię, i tych ludzi, i tego ducha” – ale Tuwim nie był stały w uczuciach. Znalazł bowiem nowy obiekt westchnień – Związek Radziecki.
Przełomową datą w jego spojrzeniu na ZSRR miał być 22 czerwca 1941. Po napaści Wehrmachtu na Sowietów Tuwim uznał, że Polacy nie mają wyjścia i są skazani na braterstwo broni z Armią Czerwoną. Apelował przy tym, aby oddzielić grubą kreską dotychczasowe relacje polsko-radzieckie – liczyła się teraźniejszość i wspólna walka z Niemcami („złamie im się stos pacierzowy, ukręci łby, wypruje bebechy, zmiażdży kości, ogniem tej wojny spali się ich na popiół, żeby gadziny nie mogły się odrodzić”). Tylko ramię w ramię z czerwonoarmistami możemy pokonać hitlerowską bestię – przekonywał.