Kliniki aborcyjne nie przypadkiem stanęły na obrzeżach murzyńskich gett
piątek,
8 lipca 2022
To mężczyźni od tysięcy lat marzyli o wolnym i nieskrępowanym seksie bez zobowiązań i konsekwencji, a konstytucyjne prawo do przerywania ciąży wychodziło naprzeciw tym marzeniom – mówi Andrzej Bryk, profesor nauk prawnych, wykładowca na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego.
TYGODNIK TVP: Z końcem czerwca 2022 Amerykanki utraciły konstytucyjne prawo do aborcji. Sąd Najwyższy USA uchylił orzeczenie w sprawie Roe przeciwko Wade z 1973 roku. Jak to się mogło stać?
ANDRZEJ BRYK: Prawo aborcyjne było w tym kraju skrajnie liberalne. W praktyce dopuszczało możliwość usunięcia płodu na każdym etapie ciąży, co tłumaczono koniecznością ochrony zdrowia psychicznego kobiety. Sędzia Maryanne Trump Barry uzasadniając w jednym z sądów apelacyjnych wyrok dotyczący aborcji wykonanej w trakcie porodu w 2000 roku, stwierdziła, że nie rodziło się wtedy dziecko, gdyż kobieta dążąca do aborcji, nie chciała go urodzić. Innymi słowy, Sąd Najwyższy dając Amerykankom w 1973 roku konstytucyjne prawo do aborcji, uczynił przerywanie ciąży absolutnym prawem kobiety.
Nie było ograniczeń związanych z trymestrem ciąży czy obowiązku oceny interesu kobiety i dziecka?
Okazały się iluzoryczne. W rzeczywistości tylko wola i samodzielna decyzja ciężarnej decydowały o statusie płodu. Nawet w trakcie porodu to kobieta decydowała o tym, czy dziecko znajdujące się w kanale rodnym jest człowiekiem czy nie, stąd istnienie w Stanach Zjednoczonych szczególnie barbarzyńskiej praktyki, o której już wspomniałem. Mam na myśl tzw. partial birth abortions, czyli aborcję w czasie porodu. Bywały też sytuacje, gdy przez błąd lekarski czy inne okoliczności, aborcja kończyła się urodzeniem żywego dziecka.
Co wtedy?
Obowiązujące prawo dopuszczało sytuację, gdy płód, który przeżył aborcję, nie miał w teorii prawa do życia, bo kobieta nie chciała go urodzić. Po 1973 roku, po raz pierwszy w historii USA, ochrona płodu przestała być wartością nadrzędną. Nigdy wcześniej decyzja kobiety nie była bowiem jedynym kryterium stanowiącym o prawie do życia poczętego dziecka. Dlatego wbrew słowom propagandystów przyznanie kobietom konstytucyjnego prawa do aborcji decyzją w procesie Roe przeciw Wade w 1973 nie było decyzją powszechnie uznaną i popieraną społecznie, ale poddawaną masowej krytyce z wielu różnych względów.
O kobietach, które walczyły wtedy o prawo do aborcji i dramatycznych kulisach tego sądowego procesu opowiada film Beckerman i Loeba z 2021 roku pt. „Wyrok na niewinnych”.
Prawem do aborcji zachwyciły się wtedy dwie grupy kobiet. Pierwszą była część świetnie wykształconych, młodych osób zachłyśniętych zdobyczami rewolucji seksualnej, która rozpoczęła się w 1962 roku wynalezieniem pigułki antykoncepcyjnej. Oszołomionych także atrakcyjnością liberalno-lewicowej antropologii i absolutną decyzyjnością w kwestii „regulacji poczęć”.
A druga grupa kobiet zadowolonych z legalnej aborcji?
Drugą grupę kobiet stanowiła liczna rzesza tych rozumiejących, że wolność obyczajowa będąca konsekwencją rewolucji seksualnej nie dotyczyła kobiet, ale… mężczyzn. Tak, to mężczyźni od tysięcy lat marzyli o wolnym i nieskrępowanym seksie bez zobowiązań i konsekwencji, a konstytucyjne prawo do aborcji wychodziło naprzeciw tym marzeniom. Rewolucja seksualna nie okazała się bowiem równa dla obu płci. Rozmontowano wtedy instytucję małżeństwa, wprowadzając rozwód bez orzekania o winie. Każde z małżonków mogło więc opuścić rodzinę w dowolnym momencie życia. W praktyce jednak pozbawiało to bezpieczeństwa bytowego głównie kobiety i dzieci.
Porzucone bez orzekania o winie kobiety nie miały zapewnionych alimentów?
Wtedy jeszcze nie. Szybko stworzony program zasiłków okazał się źle skonstruowany. Państwo opiekuńcze było w powijakach. A nieplanowane dziecko groziło utratą pracy zarobkowej w przypadku gorzej wykształconych kobiet, ciężarne bowiem zazwyczaj zwalniano. Pozostawała więc aborcja. Co więcej, czyniąc kobietę jedynym decydentem we wspólnej tak naprawdę kwestii życia nienarodzonego dziecka zwolniono mentalnie mężczyznę z konsekwencji wzajemnych działań.
Początkowo wydawało się jednak, że obie wspomniane grupy kobiet (i mężczyzn) bombardowane feministycznym przekazem o samorealizacji zakorzenią prawo do aborcji jako trwały element kultury. Tak się jednak nie stało. Decyzja ta spowodowała bowiem radykalne pęknięcie w amerykańskim społeczeństwie.
Podzieliło się na „obrońców życia” i „zwolenników aborcji”?
Nie tylko. Część społeczeństwa protestowała, będąc z zasady przeciwna terminacji ciąży, ze względów moralnych czy religijnych.
Druga grupa, przerażona była brutalizacją aborcji, która stała się jedną z form antykoncepcji. Także drastycznymi przypadkami „przerwania ciąży” w trakcie narodzin.
Trzecia grupa sprzeciwiała się zaś nie tyle samej aborcji, ile tak arbitralnemu sposobowi stanowienia prawa przez zespół kilku sędziów. Oburzało ich, że sędziowie ci mając tak gigantyczną władzę, mogli uczynić z konstytucji narzędzie tworzenia swojej wizji porządku społecznego i systemu obowiązujących wartości. Zdaniem tej grupy, prawo do aborcji mogłoby być uznane, ale w drodze klasycznych, prawnych regulacji. W tamtym czasie toczyła się bowiem w amerykańskiej przestrzeni publicznej szeroka demokratyczna dyskusja na temat liberalizacji prawa do aborcji.
Wyrok w sprawie Roe przeciw Wade był zatem radykalnym zastopowaniem gorącej, społecznej dyskusji?
Oczywiście. Pewne środowiska były wręcz zszokowane uzurpacją Sądu Najwyższego do arbitralnego wywiedzenia z konstytucji jakiegokolwiek prawa. Była to w istocie władza absolutna. Jeden z sędziów sprzeciwiających się tej decyzji, zauważył wtedy, że oto sąd uzurpował sobie prawo absolutne do unieważniania wszelkich decyzji ciał demokratycznych w kwestii ochrony dziecka w łonie matki. Dodał też, że żadna interpretacja konstytucji nie może wiązać się z zakazem osądów moralnych. Gdyby bowiem okazało się, że wspólnota nie ma możliwości debaty na temat osądów moralnych, a decyduje o nich kilku sędziów kierujących się wyznawanym światopoglądem, to tak naprawdę społeczność ta traci kontrolę nad fundamentalnymi zasadami życia wspólnotowego.
Dlaczego?
Bo konsekwencje obowiązującego prawa są niezwykle szerokie. Za prawem podąża przecież odpowiedni przekaz kulturowy, obyczajowy, edukacyjny czy też poprawność polityczna gwarantująca hegemonię danej doktryny w przestrzeni publicznej. Także nacisk na odpowiednie wychowanie rodzicielskie. Proszę pomyśleć o dziecku religijnych rodziców, wychowanym w poszanowaniu życia jako świętości. W brutalnej konfrontacji z oficjalnym przekazem jego pogląd uznany zostanie za reakcyjny i nieakceptowalny. A nawet nielegitymowany na gruncie prawa.
Tak dzieje się obecnie na przykład z osobami uważającymi za właściwą formę małżeństwa tylko związek mężczyzny i kobiety. A ludzie wspierający organizacje chroniące rodzinę są ośmieszani, wyrzucani z pracy lub brutalnie karani niszczącymi procesami sądowymi.
Pan uznaje za małżeństwo tylko związek kobiety i mężczyzny?
Z mojego punktu widzenia, także jako historyka idei, we wszystkich kulturach i religiach małżeństwo ma jednak strukturę komplementarną i społeczny cel. Tymczasem definicja małżeństwa jako podstawowej struktury społecznej została dziś radykalnie zmieniona. Przestało ono być instytucją gwarantującą nierozerwalność i trwałość. Jest jedynie kontraktem dwóch osób zawartym dla spełnienia emocjonalnych i seksualnych potrzeb. Możliwym przy tym do rozwiązania w dowolnym momencie.
Małżeństwo stało się tym samym instytucją bez znaczenia, poza indywidualnym spełnieniem. Dającym za to liczne, społeczne przywileje, co skłoniło pewne środowiska do tego, by żądać małżeństwa osób tej samej płci. Jest to dramat o wielorakich konsekwencjach. Francuski politolog Pierre Manent mówi tu o naśladowaniu instytucji w nowym układzie, niemożliwym do naśladowania. Opartym bowiem na zupełnie innej strukturze.
W USA doszło do głosu pokolenie, które bez żadnych kompleksów i kalkulacji chce odwrócić obowiązujące dotąd tendencje i wprowadzić konsekwentną ochronę życia dzieci nienarodzonych.
zobacz więcej
Jasne, tyle że ludzie dążą raczej do poczucia szczęścia i czerpania satysfakcji z życia, nie do realizacji „celów społecznych”, których nie uznają za swoje.
Proszę zastąpić zatem „cele społeczne” ideą poświęcenia własnego „ja” na rzecz wartości czy dobra większego niż własna satysfakcja, tak ostro promowana dzisiaj w kulturze radykalnego indywidualizmu i narcyzmu. Przecież posiadanie domu czy dzieci zamiast nieskrępowanej wolności i nieuporządkowanego życia seksualnego może także być źródłem osobistej satysfakcji.
Tu zaś dochodzimy do ideologii, która legła u podstaw decyzji sędziów o prawie do aborcji w 1973 roku. Jednym z jej założeń jest przekonanie, że nie mogą istnieć jakiekolwiek prawa wspólnotowe, ograniczające przywileje indywidualne. Jeśli zatem jednostka wyrzeka się czegoś osobistego np. dla dobra większego, realizowanego w małżeństwie, to należy tę jednostkę szybko z tak opresyjnej instytucji uwolnić, czyli emancypować. Tak naprawdę to owa idea wyzwolenia z wszelkiego rodzaju relacji jest dzisiejszą liberalno-lewicową definicją wolności.
Definicja wolności zmieniła się?
Tak. Wolność nie jest już realizacją prawdy większej, stawianej ponad nasz egoizm, ale definiowaniem prawdy przez filtr woli (i zachcianek) swego „bardzo ważnego ja”. Może czytała pani autobiografię dr Bernarda Nathansona pod tytułem „Ręka Boga”?
Nathanson to aborcyjny aktywista, który nawrócił się po wynalezieniu aparatu USG. Nakręcił potem dwa wstrząsające filmy dokumentalne pokazujący przebieg aborcji: „Niemy krzyk” i „Zaćmienie umysłu”. W tym drugim zabijany był pięciomiesięczny płód.
Niestety społeczny ruch oporu wobec tak drastycznych przypadków okazał się nieskuteczny. Działania organizacji pro life w tym zakresie były od razu blokowane jako usiłowanie ograniczenia prawa konstytucyjnego. Zwolenników aborcji popierała za to Partia Demokratyczna, która już w 1972 roku wpisała w swój program żądanie aborcji, tracąc przy tym część elektoratu. Obóz pro life, a wraz z nim ruchy pro choice, rozszerzyły zatem działalność na grunt międzynarodowy. Proaborcyjne okazały się jednak potężne korporacje międzynarodowe, mainstream medialny i uniwersytecki…
Koncerny farmaceutyczne?
Oczywiście, to potężna siła finansowa i polityczna. Działacze pro choice zaczęli także wtedy umieszczać prawo do aborcji w dokumentach międzynarodowych. Dzięki ich narracji, aborcja ze „smutnej konieczności”, stała się „rzadkim, bezpiecznym i dostępnym” (według sloganów) dobrem przyrodzonym kobiety, filarem „praw reprodukcyjnych” nie podlegającym negocjacji, bo przynależnych do dziedziny praw człowieka.
Taką postawę przyjęła Amnesty International, organizacje ONZ czy WHO. Po wyroku z 1973 roku w siłę urosła zresztą także główna organizacja proaborcyjna w Stanach Zjednoczonych: Planned Parenthood.
Planned Parenthood otworzyła wielką sieć klinik aborcyjnych.
Owszem, tyle że budowa tych klinik miała też pewien dodatkowy, dyskryminacyjny i rasistowski aspekt. Postępowe elity amerykańskie dostrzegały bowiem, jak szybko rośnie nędza i społeczna patologia wśród czarnoskórej mniejszości. Ktoś wpadł zatem na pomysł, by propagować aborcję wśród grup „zaśmiecających” dobre amerykańskie społeczeństwo. Kliniki aborcyjne nie przypadkiem przecież stanęły na obrzeżach murzyńskich gett.
Wróćmy do teraźniejszości. Dzięki trzem konserwatywnym sędziom nominowanym przez Donalda Trumpa konstytucyjne prawo do aborcji zostało uchylone. Czy to znaczy, że będzie nielegalna?
Nie. Orzeczenie obalające wyrok z 1973 roku nie jest oceną legalności takich zabiegów. Nie jest też wskazaniem, by ich zabronić czy też dopuścić. Jest tylko stwierdzeniem, że aborcja nie ma nic wspólnego z tekstem konstytucji amerykańskiej z 1787 roku. Oznacza to, że decyzje w kwestii dopuszczalności aborcji zostają przekazane „ludowi”, wracając tym samym do poziomu debaty publicznej w poszczególnych stanach.
Jest to zatem powrót do sytuacji przed 1973 rokiem, a nie zwycięstwo ruchu pro life.
Nie można mówić o pełnym zwycięstwie, a jedynie o powrocie do szerszej dyskusji na temat aborcji w sensie nie tylko prawnym, ale też obyczajowym, moralnym i politycznym. W szkolnych podręcznikach amerykańskich aborcja wciąż jest przecież elementarnym prawem poza wszelką dyskusją. Nowe orzeczenie stwarza także większe możliwości wprowadzenia ograniczeń aborcji w poszczególnych stanach czy jej zakazu, co już obserwujemy.
A ruchy pro life, pro choice i… autorzy szkolnych podręczników są teraz w zupełnie innym położeniu. Retoryka i walka polityczna będzie teraz bardzo ostra. Zaś gigantyczne fundusze stojące za biznesem aborcyjnym zostaną uruchomione, by blokować polityków pracujących w procesie legislacyjnym ograniczającym lub zakazującym aborcji w danym stanie.
Czy, wobec pewnej „zmiany kursu”, może nastąpić renesans chrześcijaństwa, który dotarłby do Europy wzorem rewolucji seksualnej z 1968 roku?
Przede wszystkim nie trzeba być wyznawcą żadnej z religii, by uważać aborcję za zło. Niemniej faktem jest, że najmocniejszymi jej przeciwnikami w USA są wspólnoty religijne. Ich siła jest olbrzymia, zakorzeniona w majątkach i instytucjach. Tyle że traktowane są jako anomalia na gruncie postępu, a religijność społeczeństwa amerykańskiego słabnie, więc naprawdę trudno przewidzieć, co teraz nastąpi.
Jeśli zaś chodzi o Europę, to nie mam złudzeń. Europejski konflikt z chrześcijaństwem to starcie wykluczających się nawzajem wizji świata. Chrześcijaństwo będzie tu reliktem przeznaczonym do zamknięcia w gettach. Ewentualnie charytatywnym dodatkiem do państwa opiekuńczego lub instytucją psychoterapii indywidualnych duchowości.
Ironizuje pan.
Skądże, zachodnia Europa jest kulturowo coraz bardziej liberalno-lewicowa. A Unia Europejska stała się projektem nie tylko ekonomicznym czy gospodarczym, ale też ideologicznym. Co istotne, doktryna lewicowo-liberalna uznaje przy tym siłę polityczną za narzędzie do przeprowadzenia programu rozbicia wszelkich struktur typu rodzina czy państwo narodowe i dokonania emancypacji, czyli „totalnego wyzwolenia” na rzecz absolutnej równości i niedyskryminacji.
Wolna, publiczna debata o wartościach spodziewana w Stanach Zjednoczonych może przecież zmienić cokolwiek w tym zakresie.
Owszem, według zasad demokracji, gdy do głosu dochodzi przeciwnik, przyznaje mu się prawo rządów. Tyle że dzieje się tak, gdy alternatywne obozy polityczne poruszają się w obrębie jednej, tej samej antropologicznie wizji świata. Różnice dotyczą wtedy strategii politycznych czy ekonomicznych, nie fundamentalnych kwestii egzystencji ludzkiej, na przykład pytania, „kim jest człowiek?”, jak dzieje się w tym przypadku.
Mówimy o wojnie kultur, w której nie bierze się jeńców. Przeciwnik nie jest konkurentem. Ba, nie jest nawet wrogiem. Przeciwnik jest tu wyłącznie heretykiem. Obie strony poruszają się bowiem w obrębie nie przystających do siebie, zupełnie niekompatybilnych pojęć. Obecnie zaś dominuje obóz liberalnolewicowy.
Jaki będzie ciąg dalszy tej „wojny”?
Przytoczę słowa profesora Harvardu, konstytucjonalisty, Marka Tushnetta. Tuż przed zwycięstwem Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich powiedział on, że gdyby zaistniała groźba zwycięstwa przeciwnika, to należy zdjąć białe rękawiczki i rozpocząć totalną wojnę przeciwko tym, którzy nie uznali zdobyczy postępu. Trzeba im powiedzieć: „Nie szarpcie się! Przegraliście wojnę kultur i albo poddacie się, albo zamkniemy was w gettach.” A jest to pogląd reprezentanta liberalno-lewicowych elit dotyczący połowy amerykańskiego społeczeństwa. Środowiska te odmawiają wręcz drugiej stronie legitymacji do bycia we wspólnym obywatelstwie.
Czy to koniec USA jako federacji?
zobacz więcej
Podobnie jak w Unii Europejskiej. Trzeba mieć świadomość, że dyskusja o sprawach polskich na forum Unii Europejskiej także odbywa się w języku liberalnej lewicy. Stad rządy konserwatywne są „heretyckie” i nielegitymowane. Takie podejście w sferze fundamentalnych wartości niesie jednak ponure konsekwencje dla wolności, będących filarem cywilizacji Zachodu. Mam na myśli wolność religijną czy rodzicielską do wychowywania dzieci. Wolność religijna nie jest przecież wolnością wierzenia, w co się chce w sferze indywidualnej.
A czym jest wolność religijna?
Jest to wolność trwania każdej instytucji, która może ustalać i zakorzeniać w społeczności przekaz religijny. Począwszy od rodziny, poprzez stowarzyszenia religijne, na wolności Kościołów skończywszy. Chodzi przy tym o wolność działania w pełni publicznego. Bowiem jeśli język religii, przełożony na język teologii, praktyki indywidualnej czy społecznej ma nam do przekazania jakąś fundamentalną prawdę o ludzkiej egzystencji, to jego istnienie jest elementem pełni człowieczeństwa.
Tym bardziej, jeśli prawdy tej nie jest nam w stanie przekazać ani żaden z języków nauki, ani ideologii, typu ekologizm, czy inny. Tym samym zaś pozbycie się tego wymiaru ludzkiego życia czy zepchniecie go w sferę getta jest radykalnym ograniczeniem zarówno ludzkiej wolności jak i potencjału ludzkiego działania.
– rozmawiała Ewelina Pietryga