Rozmowy

Jest Bóg, człowiek, skupienie, modlitwa

To był ten moment po śmierci Jana Pawła II, gdy nagle leżący na jego trumnie ewangeliarz zamknął się. Do tamtego czasu byłem katolikiem przeciętnym. Ale wtedy pomyślałem sobie, że papież mówi do mnie: „Ja skończyłem, teraz twoja kolej” – opowiada Jantek Gall, który stworzył w Brzegach Oratorium św. Józefa. Zbiera dewocjonalia oraz modlitewniki, głównie z XIX wieku i na ich podstawie opracowuje własne – wydał m.in. modlitewnik na czas zarazy, niebawem ukaże się nowy na czas głodu.

TYGODNIK TVP: Pseudonim, którym się pan posługuje, przywodzi na myśl Galla Anonima. Czy to dobre skojarzenie?

JANTEK GALL:
Tak naprawdę nazywam się Jarosław Błażusiak, ale pseudonim Jantek Gall towarzyszy mi już dobrych 30 lat. Skąd się wziął? W czasach, kiedy były komputery takie, jak Atari czy Commodore, kiedy używało się przeglądarki AOL, działałem już w internecie i jako swój pierwszy nick przyjąłem właśnie Jantek Gall. To taka trochę spolszczona, ale i ludowa wersja Galla Anonima. Nie zrezygnowałem z niego, bo uważam, że jest dobrze dobrany. Ma takie podwójne znaczenie, symbolikę. Próbowałem w swoim życiu różnych rzeczy z zakresu informatyki czy kronikarstwa, ale ostatecznie ograniczyłem się do kilku: grafiki, fotografii, muzealnictwa i pisania modlitewników.

Komputery zrobiły panu kilka lat temu sporego psikusa, dzięki któremu przekonał się pan, że zapis cyfrowy, mimo swych niewątpliwych zalet, ma i swoje słabe strony.

To prawda. Papierową książkę można przeczytać po 200 i więcej latach. Konia z rzędem temu, kto po 30 latach odtworzy plik internetowy. Owszem, da się za pomocą symulatorów dawnych systemów, ale to skórka za wyprawkę. A to, co zapisane na papierze, wciąż będzie można otworzyć i przeczytać.

Z tym komputerowym psikusem, a właściwie poważną awarią, było tak, że lata temu prowadziłam portal internetowy laudate.pl. To był jeden z pierwszych polskich katolickich portali. Dziś już nie istnieje, bo niestety nie było mnie stać na utrzymywanie go. W pewnym momencie, dosłownie za jednym uderzeniem pioruna poszedł mi cały sprzęt: serwery, komputery, drukarki, dyski. Wszystko, co miałem w domu, poszło – jak to się mówi – z dymem. Straty były dla mnie o tyle ogromne, że na tych dyskach miałem zebranych ponad półtora terabajta unikalnych danych. Samych pieśni było w śpiewniku ponad 3 tysiące, w wersjach oryginalnych z XIX i początków XX wieku. Jeśli któraś pieśń w oryginale miała 120 zwrotek, to w tym śpiewniku też miała.

Przebolałem to jakoś, z trudem, ale jednak. Ta strata przekonała mnie, że internet to fajna rzecz, komputery też, ale to są rzeczy tymczasowe, które nie trwają wiecznie. Wtedy stwierdziłem, że wszystko, co do mnie trafia, lepiej zbierać również, a może przede wszystkim w formie drukowanej. I od tamtej pory tak robię.
Modlitewniki Jarosława Błażusiaka. Fot. JB, facebook.com/jantek.gall
Modlitewniki i tak lepiej ogląda się w wersji papierowej, niż na ekranie komputera.

Ma pani rację. Otwierając taki modlitewnik czujemy zapach papieru, dotykiem wyczuwamy fakturę, wzrokiem ogarniamy piękno sztuki drukarskiej i introligatorskiej, a jednocześnie myślami jesteśmy z jego autorami i poprzednimi użytkownikami tych niezwykłych książek. Uważam, że modlitewniki mają swoją największą moc właśnie w takiej formie. Człowiek się wtedy skupia na tym, co czyta, nie rozprasza go sztuczne światło płynące z ekranu, nie kusi go, żeby gdzieś kliknąć, obejrzeć coś innego. Jest Bóg, człowiek, skupienie, modlitwa.

Jakie modlitewniki by pan polecił?

Oczywiście najbardziej te stare, z czasów, kiedy Polska była pod zaborami. Jednak zdaję sobie sprawę, że nie dla każdego są one dostępne, aby więc chociaż trochę skorzystać z piękna tych starych modlitw pozwolę sobie polecić moje dwa ostatnie. Jeden to może nie do końca modlitewnik, raczej rodzinna książka, która powinna być w każdym domu. Nosi tytuł „Rozmowy z mamą. Modlitwy matki”. Książka, której nie da się opisać w kilku słowach, trzeba ją po prostu wziąć w ręce, zaopatrzyć się w chusteczkę do wycierania załzawionych oczu i czytać, czytać, czytać. Składa się ona jakby z czterech niezależnych części: przepięknych modlitw i wierszy patriotycznych, modlitw potrzebnych matkom, modlitw i tekstów na wypadek śmierci kogoś bardzo bliskiego oraz kolorowej wkładki z jedynym w swoim rodzaju tekstem ks. Józefa Janiszewskiego „Co to jest Ojczyzna”.

Drugi modlitewnik nosi tytuł „W Krzyżu zbawienie”. Niezwykły modlitewnik pasyjny oparty w całości na tekstach księdza Karola Antoniewicza, który za życia był nazywany polskim Hiobem albo księdzem Karolem od krzyża. Po jego śmierci napisano o nim osiem książek, w różnych zaborach, dlatego każda z nich jest pozbawiona jakiejś części jego życiorysu. Dopiero czytając wszystkie razem można zrozumieć, jaki to był człowiek. Ksiądz Antoniewicz był powstańcem listopadowym, uratował się przed zsyłką na Sybir ucieczką do Wiednia. Kiedy sprawa przycichła, wrócił do swojego majątku, bo był szlachcicem ormiańskiego pochodzenia. Po powrocie otworzył w swoim dworze szkołę dla chłopstwa. Gdy wybuchła epidemia, przerobił ją na szpital. W tamtych czasach takie działanie było dla innych wręcz nie do pomyślenia. Ksiądz Antoniewicz miał pięć córek. Wszystkie, rok po roku, zmarły. Kiedy pożegnał ostatnią, razem z żoną postanowili rozdać swój majątek ubogim, a sami wstąpić do zakonu. Żona zmarła dzień po złożeniu ślubów wieczystych.

Ksiądz Karol został jezuitą. I jak to u jezuitów bywa, przełożeni postanowili od razu rzucić go na głęboką wodę. Jak się utopi, to nic z niego nie będzie, a jak pokaże, że po tej „głębokiej wodzie wiary” umie pływać, to może będą z niego ludzie. Wysłano go do uciszania rzezi galicyjskiej. Tak skutecznie głosił tam rekolekcje, że słuchały go jednorazowo dwa tysiące osób. Bez mikrofonu, bez nagłośnienia, w dzisiejszych czasach wręcz niemożliwe. Gdziekolwiek wybuchła zaraza, wysyłano księdza Antoniewicza do głoszenia misji, przygotowywania ludzi na śmierć. Pewnego dnia trafił do kobiety, która była już tak chora, że nie była w stanie przyjąć Pana Jezusa. Co jej włożył komunikant do ust, to ten wypadał. Szedł potem jeszcze do innych chorych, więc nie mógł go z powrotem włożyć do cyborium. Aby uniknąć profanacji, sam go spożył, wiedząc, że się zarazi.
Codziennie przygotowywał na śmierć po 20 chorych, a wówczas sakrament namaszczenia trwał co najmniej pół godziny albo dłużej. Namaszczało się ręce, nogi, uszy, oczy, wszystkie receptory celem przebłagania za grzechy, które popełniły. Kiedyś po takim dniu pełnym pracy poproszono go, by udzielił tego sakramentu jeszcze jednej rodzinie. To była rodzina, która żyła w chlewie. Żaden lekarz ani ksiądz nie chcieli do nich iść. Ksiądz Karol poszedł. Wczołgał się tam na czworaka, wyspowiadał ich, kładąc się przy nich na gnoju, gdyż ze względu na stan zdrowia nie byli w stanie się podnieść. Namaścił ich i przygotował na śmierć, a gdy zmarli, wyprowadził z tego chlewiku ich dzieci. Umył je i polecił gospodarzowi, by się nimi zajął do momentu, aż krewni się nimi nie zaopiekują.

Ksiądz Karol zmarł w wieku 45 lat, ale za życia zdążył stworzyć 70 modlitewników. Ten drugi zbiór, który opracowałem, jest oparty właśnie na jego tekstach.

Jak w ogóle zaczęła się pana przygoda z odkrywaniem modlitw z dawnych lat i zbieraniem modlitewników?

To może wydać się komuś śmieszne, ale to był ten moment po śmierci Jana Pawła II, gdy nagle leżący na jego trumnie ewangeliarz zamknął się. Do tamtego czasu byłem katolikiem przeciętnym. Owszem, papież był mi bliski, przypominał mi trochę mojego wujka. Gdy przyjeżdżał do Polski na pielgrzymki, jeździłem na te spotkania. Czułem się przy nim bezpiecznie, ale dopiero ten symboliczny moment coś we mnie otworzył, zmienił. To wtedy pomyślałem sobie, że papież mówi do mnie: „Ja skończyłem, teraz twoja kolej”. Chodziłem z tym przekonaniem kilka miesięcy i zastanawiałem się, co też ja takiego mogę zrobić. A, że jak coś robię, to nigdy na pół gwizdka i zawsze dodaję do tego odrobinę boskiej przyprawy kuchennej, czyli rozmachu, poszedłem do swojego proboszcza i zaproponowałem, że będę wydawał tygodnik. Zgodził się i stwierdził, że jak mi się uda to robić przez trzy, cztery tygodnie, to już będzie dobrze. Udało się przez sześć lat.

Wydawałem tygodnik bezpłatny, bez reklam, 20 stron, kolorowy, w domowych warunkach. Byłem redaktorem, pisarzem, grafikiem, składałem go, drukowałem i kolportowałem w liczbie 120 tysięcy egzemplarzy na tydzień. Z racji tego, że tygodnik zaczął ukazywać się w innych parafiach, zacząłem szukać tekstów, bo mi ich brakowało. Po babci, która była tercjarzem franciszkańskim, dostałem siedem modlitewników, a wśród nich m.in. Brewiarz Tercjański, „Polka przed Bogiem” z 1910 roku. Zacząłem je przeglądać i kopiować modlitwy. Spodobały mi się, a jak mi się coś podoba, to nie zostawiam tego, by leżało odłogiem. Zacząłem, więc szukać innych i tak zebrało się ich tyle, że uruchomiłem wspomniany już portal laudate.pl.
Jantek Gall podczas krucjaty w obronie krzyża, 2010 rok. Fot. archiwum Jarosława Błażusiaka, facebook.com/jantek.gall
W czasie, gdy prowadziłem ten portal, w Strasburgu wydano decyzję w sprawie symboli religijnych w przestrzeni publicznej. Trafiło mnie to jak młotkiem między oczy. Pomyślałem, że coś z tym trzeba zrobić. Nim stało się to modne, zrobiliśmy krucjatę w obronie krzyża – od krzyża na Giewoncie, po Bałtyk. Szliśmy od parafii do parafii, tłumacząc, co się może stać, jeśli przystosujemy się do takiego wyroku. Rozdaliśmy ponad 12 tysięcy różańców, a wręczając je, prosiliśmy każdego o modlitwę za Ojczyznę dopóki farbka się z koralików nie zedrze. Zedrzeć się nie miała prawa, bo to były różańce plastikowe (śmiech). (Chodzi o pierwszy wyrok w sprawie Lautsi przeciw Włochom, z 2009 roku; dwa lata później Trybunał w Strasburgu uznał, że wieszanie krzyży w szkołach publicznych nie narusza jednak Europejskiej Konwencji Praw Człowieka – przyp. red.)

Skończył się portal, skończył tygodnik, a tych modlitewników starych trochę w domu zostało. Obecnie jest ich około 3 tysięcy. Zacząłem organizować obwoźne wystawy z wykładami na temat modlitewników. Powoli zbiory rozrastały się, więc zacząłem działać na Facebooku, a po pewnym czasie były już tak ogromne, że trzeba było zrobić wystawę stacjonarną, która przerodziła się w nieduże muzeum, a dziś – oratorium.

Sam pan to wszystko zrobił, czy ktoś panu pomagał?

Zaprosiłem do działania świętego Józefa i jak widać, skutecznie to zrobiliśmy (śmiech). W międzyczasie pojawił się pierwszy modlitewnik dla rodzin w trudnej sytuacji pod tytułem „Święta Moniko ratuj nasze rodziny i dzieci”. To była bardziej broszurka niż modlitewnik. Ludzie zaczęli go kupować, zaczęło im się to podobać. W całości oparty był na tekstach dziewiętnastowiecznych. Zaproponowano mi stworzenie kolejnego do świętego Józefa. A że byłem z nim bardzo zaprzyjaźniony, to z przyjemnością ten modlitewnik zrobiłem. Miałem na to tylko cztery doby i udało się. Potem powstał kolejny do świętego Antoniego i jeszcze parę innych. Muszę przyznać, że wszystkie modlitewniki były przygotowywane z myślą o tym, co się może dziać. Czasem widzę więcej niż przeciętni ludzie i tak na przykład przeczuwając, że będzie pandemia – choć jeszcze się to wówczas tak nie nazywało – opracowałem modlitewnik „Zachowaj nas, Panie. Modlitwy w czasie zarazy i epidemii”. Ukazał się drukiem i był dostępny w księgarniach nim ogłoszono stan epidemii w Polsce. Już niebawem ukaże się modlitewnik z modlitwami Andrzeja Boboli na trudne czasy, m.in. na czas głodu. Kto by pomyślał jeszcze kilka miesięcy temu, że będą potrzebne takie modlitwy. Moim zdaniem w niedługim czasie będą potrzebne.

Buntował oazową młodzież przeciwko „życiu żaby”. Teolog wyzwolenia od reżimu i pokus

W Auschwitrz miesiąc przeżył w bunkrze, w którym potem zginął o. Kolbe. Komuniści zamknęli go w celi, w której „za Niemca” przeżył nawrócenie, czekając na wykonanie wyroku śmierci. Ks. Jerzy Blachnicki, ofiara SB.

zobacz więcej
Wspomniał pan o Andrzeju Boboli. Czy to nie jest modny ostatnio święty, podobnie jak modlitwa ojca Dolindo Ruotolo „Jezu, Ty się tym zajmij”?

Bobola to dla Kościoła niewygodny święty, podobnie zresztą, jak wielu innych świętych. Wielu z nich bowiem ustawiało za wysoko poprzeczkę, przy nich ci zrobieni świętymi na siłę mogliby oczami świecić. Bobola do czasów Bitwy Warszawskiej był zapomniany. Oprócz aktu zawierzenia Maryi i paru innych zrywów modlitewnych, to właśnie modlitwa za wstawiennictwem Boboli przyczyniła się do zwycięstwa w Bitwie Warszawskiej. Większość tych modlitw, aktów modlitewnych zostało delikatnie zamiecione pod dywan. Po objawieniach w 1928 roku sprowadzono relikwie Boboli z Rzymu do Polski. Przy tej okazji na nowo odżył jego kult. Po wojnie znowu komuniści próbowali zamieść go pod ten dywan.

Komuniści i władze PRL nie przepadały za Kościołem, to wiemy, ale czy modlitewniki również podlegały cenzurze, jak książki?

Oczywiście, że tak. Większość tych spustoszeń w modlitewnikach katolickich, którą przypisuje się soborowi watykańskiemu, miała miejsce tak naprawdę z pobudek politycznych i przeprowadzona była przez UB, czego dowody mam w swoich zbiorach. Modlitewniki z lat 40. i 50. XX wieku, egzemplarze cenzorskie, w których wykreślone jest wszystko, co się władzy nie podobało i zostało opatrzone po wykreśleniu odpowiednią pieczęcią.

To co się nie podobało? Co cenzura wykreślała?

Wszystko, co dotyczyło dawnej Polski, panowania Chrystusa Króla. Wykreślane były dosłownie całe fragmenty modlitw. Cenzorzy wykreślali też fragmenty modlitw za Polskę oraz te, które dotyczyły patronów Polski, np. św. Stanisława Kostki, św. Wojciecha. Nie podobało się też to, co dotyczyło piekła, czyśćca, potępienia oraz diabła.

Jakie modlitewniki dominują w pana zbiorach?

Swoje zbiory staram się ograniczać do okresu XIX i początków XX wieku, ze szczególnym uwzględnieniem wieku XIX, kiedy Polska była pod zaborami. To był czas „jak trwoga, to do Boga”, a więc wspaniały wykwit modlitw, pięknych, głębokich, takich, przy których można zużyć tony chusteczek. To, co wydane zostało po wojnie też mam, ale w niedużej liczbie i raczej z tych modlitewników, gdy opracowuję swoje, nie korzystam.

Co w tych modlitewnikach jest pięknego, magicznego, że chce je pan zbierać, zachowywać dla kolejnych pokoleń?

Nie ma nic magicznego. To tradycja 2000 lat chrześcijaństwa. Wszystko w tych modlitewnikach jest dopracowane, zrobione według konkretnych standardów. Przykładem niech będzie „Magazyn duchowny modlitwy i pieśni” z 1889 roku. Mówię o nim, bo nie został napisany przez jakiegoś biskupa, księdza, czy świętego, ale przez zwykłego człowieka – nadsztygara Mateusza, a więc człowieka ciężkiej pracy, którzy widział, że jest potrzeba takiego modlitewnika. Ułożył go tak pięknie, że tylko się od niego uczyć, moje przy tym, co stworzył, są rozcapierzone. Ten ma 500 stron, jest pięknie wydany. No po prostu czapki z głów.
Okolice Brzegów. Fot. Jarosław Błażusiak, facebook.com/jantek.gall
Jak zmieniał się język modlitewników?

Ja sam podświadomie przechodzę obecnie na ten XIX-wieczny język. Jest dla mnie bardziej wyrazisty, rozbudowany. Łatwiej można przekazać nim te treści, które się chce przekazać. Nie ma owijania w bawełnę, jak coś ma zagrzmieć, to zagrzmi. Z upływem czasu obserwuję, że współczesny Kościół robi się coraz bardziej ugodowy, poddany opinii. Według mnie właściwa droga to trzymanie się prawdy, objawień w Piśmie Świętym, tradycji.

A wezwania w litaniach? Odnoszę wrażenie, że niektóre, takie jak „Królowo świata” czy „Królowo Polski”, nie pojawiają się w każdym modlitewniku?

Gdyby wzięła pani do ręki modlitewnik konfederatów barskich, to w litanii te wezwania już są zawarte. Niektóre z nich w kolejnych latach zostały potraktowane przez cenzurę po macoszemu i wykreślone. „Królowa Polski” nie miała prawa pojawiać się w czasach zaborów. To wezwanie było umieszczone pod koniec XVIII wieku. Litania to w ogóle prosta modlitwa, mantra wywodząca się z XII wieku ze śpiewów procesyjnych, bo przecież na procesji nie dało się trzymać modlitewnika przed nosem. Zatwierdzonych oficjalnie jest raptem pięć: loretańska, do Serca Pana Jezusa, do Imienia, do świętego Józefa, do Wszystkich Świętych. Wszystkich, jakie się pojawiły, jest więcej niż tysiąc. Każde sanktuarium miało swoją litanię, niektóre miały też swoje godzinki. Każdy święty miał swoją litanię, a przecież było i jest ich wielu. Nie wszystkie były tłumaczone na język polski, wiele z nich istnieje w łacinie albo swoich rodzimych językach.

Ma pan swoją ulubioną modlitwę?

Zacząłbym od prostego aktu, który nauczył mnie w ogóle modlitwy. Ja go nazywam „Egzorcyzmem świętego Piotra”, ale to moja prywatna nazwa. Jedno krótkie zdanie, które każdego dnia odmawiam z rana na klęczniku i w ciągu dnia przy każdej nadarzającej się okazji: „Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham”. To ustawia mi praktycznie cały dzień, zabezpiecza.

Druga modlitwa, którą bardzo lubię i której nauczyła mnie babcia, a znajduje się w tym modlitewniku „Polka przed Bogiem” z 1910 roku, brzmi tak: „Prowadź mnie Jezu przez życia drogę, bo łatwo zbłądzić lub upaść mogę. Twojej opieki, pomocy trzeba, by żyć cnotliwie i dojść do nieba. Prowadź mnie Jezu, bo droga daleka, a obowiązków mnie wiele czeka. Ja Ciebie, bliźnich miłować muszę, by służyć Bogu i zbawić duszę. W szczęściu, w pracy, zabawie myśl mą i serce przed Tobą stawię. Niech wszystko będzie na cześć Twą i chwałę. Tobie oddaję me życie całe. Niech cicha praca Polskę wspomoże. Prowadź mnie Jezu, wiekuisty Boże”.

Te stare modlitwy są naprawdę niebanalne, a poza tym stawiają człowieka w odpowiednim odniesieniu do Boga. On jest na pierwszym miejscu, człowiek na którymś tam kolejnym. Nie traktują Boga jak hipermarket, w którym kupuje się to, czy tamto.

Bestseller numer jeden

To jest zarzewie „cywilizacji miłosierdzia” – orędzie na dzisiejsze czasy.

zobacz więcej
A taka perełka w pana zbiorach?

Nie ma praktycznie tygodnia, żeby mnie coś nie zaskoczyło. Moje zbiory są dosyć bogate i bardzo lubię w nich grzebać. Zawsze znajdę coś, o czym nie miałem pojęcia, czy to o litanii na czas siewów, czy nie tak dawno znalezionej modlitwy przy zapalaniu lampy górniczej. Niby drobne, niepotrzebne rzeczy, ale stawiające każdy problem, każdą czynność człowieka przed Bogiem. Perełką, która wzbudza zainteresowanie w mediach społecznościowych jest też „Modlitwa ubogiej rodziny”, która pojawi się w tym modlitewniku na trudne czasy, poświęconym Andrzejowi Boboli.

Jaki jest najstarszy modlitewnik w pana zbiorach?

Siekiera mi się w kieszeni otwiera, kiedy ktoś pyta o najstarszy modlitewnik.

Dlaczego?

Te najstarsze książki to są z reguły modlitewniki, których współcześni w ogóle by nie zrozumieli, pisane takim językiem, że naprawdę nic z nich nie da się wyczytać. Dla mnie nie jest istotne, czy modlitewnik jest oprawiony w kość słoniową, srebro, choć i takie są w tych moich zbiorach, ale najbardziej wartościowe są te, w których zdarta jest okładka, których kartki są osobno, bo wiem, że ktoś z nich korzystał, znajdywał potrzebne mu treści. Trzeba pamiętać, że dawniej, przed zaborami, modlitewniki były raczej na wyposażeniu szlachty, niż przeciętnego szarego człowieka. Niektóre, co bardziej ozdobne, kosztowały dwie, trzy wsie.

W pana zbiorach poza modlitewnikami, znajdują się również dewocjonalia.

To prawda, przy czym zdziwiłaby się pani, jakiego typu to są dewocjonalia. Nie szukam ich, one przychodzą do mnie same z siebie, przy okazji modlitewników. Bardzo lubię te zrobione ręcznie, których wykonanie wymagało czasu, poświęcenia oraz chęci. Dlatego tak bardzo podobają mi się kapliczki zrobione w czasach przed II wojną światową, niektóre XIX-wieczne. Żadna z nich nie była robiona maszyną elektryczną, komputerowo, tylko właśnie ręcznie. Najpierw narysowane, potem wycinane piłką włosową, misternie zrobione. Gdyby mi przyszło rzeźbić w kamieniu albo piance morskiej, bo i taka kapliczka jest w moich zbiorach, z taką dokładnością, to nie miałbym cierpliwości.

A jakie było najdziwniejsze miejsce, w którym pan znalazł kapliczkę?

Kurnik. Ktoś ją musiał tam zanieść, bo w chałupie może zawadzała, a może w nowym domu by nie wyglądała dobrze? Kiedy rozbierają stare chałupy, staram się być tam pierwszy, bo zawsze coś by trafiło do śmietnika, a ja potrafię dostrzec w tym piękno i wartość. Po odmyciu, oczyszczeniu, dany przedmiot znajduje swoje miejsce w oratorium. To nie są dewocjonalia z najwyższej półki, dzieła Leonarda da Vinci, bo często kupowane były podczas odpustów, przy sanktuariach, ale służyły do modlitwy i są w tym swoim niedoskonałym wydaniu piękne. Jeśli weźmiemy pod uwagę to, że modliła się przy nich cała rodzina, stała w miejscu, które było domowym ołtarzykiem, to ta wartość dodatkowo rośnie. Dziś tę rolę ołtarzyków przejęły telewizory, smartfony, komputery. Ludzie odeszli od szukania piękna w szczegółach, przyjmują to, co gotowe. Odbiło się to bardzo, moim zdaniem, na naszym sposobie myślenia i postępowania.
Oratorium św. Józefa w Brzegach. Fot. Jarosław Błażusiak, facebook.com/jantek.gall
Ma pan też w zbiorach przedmioty z historią, jak chociażby modlitewnik księdza Sybiraka Wiktora Woydaka.

To jest modlitewnik ręcznie pisany, odtworzony z pamięci. Ksiądz Sybirak Wojciech Woydak napisał go właśnie podczas zesłania na Syberię. Wrócił stamtąd i razem z nim wrócił ten oryginalny modlitewnik. Dostałem go od rodziny księdza Woydaka. Poza modlitwami są w nim również obrazki z niemieckiego modlitewnika powklejane między kartki z modlitwami. Jest ręcznie napisany, a wygląda, jakby był fabrycznie zrobiony.

Drugi taki przedmiot z historią, choć jest ich oczywiście bardzo dużo, to cyborium zrobione z tabakiery. Pochodzi z czasów komuny, gdy Kościół był prześladowany a liturgiczne paramenty nie były łatwe do zdobycia. Ksiądz wykorzystał jako cyborium właśnie tę srebrną tabakierę. Nie była wyściełana złotem, więc ksiądz, który też pieniędzy nie miał, wymościł ją złotkiem z opakowania po kawie.

Często ludzie proszą mnie o modlitwę. Kiedyś przyszedł do mnie jeden gość z taką prośbą o modlitwę w sprawie, której nie za bardzo chciałem się podjąć, ale w końcu się zgodziłem. Po pewnym czasie zapomniałem o tym, ale on kilka lat temu odwiedził mnie i przyniósł w prezencie krzyżyk. Taki ośmiocentymetrowy, mosiężny. Okazało się, że po odkręceniu go w środku znajdowało się 12 relikwii świętych. To był dla mnie znak, że czasem warto się podjąć modlitw nie do końca wygodnych.

Powiedział pan, że modlitewniki dawniej były dosyć drogie i stać na nie było tylko szlachtę. To oznacza, że przez lata, a nawet wieki, te modlitwy, pieśni przekazywane były kolejnym pokoleniom werbalnie?

Dokładnie tak. Takim przykładem są pieśni pielgrzymkowe i pieśni dziadowskie. To drugie określenie wzięło się stąd, że przekazywali je inwalidzi wojenni, rycerze, którzy zarabiali pod kościołem, sanktuarium, opowiadając historie bitew, objawień w formie pieśni właśnie, by łatwiej było zapamiętać ich treść. Ta treść uczyła pewnych wzorców, zachowań. Często te pieśni liczyły po kilkadziesiąt, a nawet kilkaset zwrotek. Pojawiały się w nich zabawne wstawki, jak chociażby ta w pieśni o zwycięstwie pod Chocimiem, gdzie Matka Boska rzucała kamieniami z nieba do muzułmanów, by nie zdobyli przewagi.

Pieśni pielgrzymkowe też liczyły wiele zwrotek. „Szczęśliwy ludu francuskiej ziemi” powstały po objawieniach w Lourdes, to pieśń „Po górach, dolinach”, którą w Polsce znamy w okrojonej wersji. Mamy też sporo pieśni mszalnych, jako przekazy i modlitwę. Prosty lud nie wszystko rozumiał, gdy msza odbywała się po łacinie, więc miał modlitewniki na każdą część mszy świętej opisujące, co się działo przy ołtarzu. Pieśni mszalne zawierały odpowiednią liczbę zwrotek do poszczególnych części mszy świętej trydenckiej. Przykładowo pieśń-kolęda „Wśród nocnej ciszy” zaczyna się antyfoną, a kolejne zwrotki mówią o spowiedzi powszechnej, czytaniach Pisma Świętego, ofiarowaniu, podniesieniu.

Bezpośredni kontakt z niebem

Modlą się do świętego, który jest dla nich kimś bliskim: prababką, stryjem, bratem czy synem.

zobacz więcej
Jakie modlitwy poleciłby pan na ten trudny czas, w którym przyszło nam żyć? Wojny na Ukrainie, pandemii, która zapewne powróci, ubóstwa?

Uważam, że przede wszystkim trzeba zaufać Bogu. Jeśli będziemy klepać modlitwy, to nic nie dadzą. Modlitwa musi być jak wektor w matematyce – posiadać punkt przyłożenia, kierunek, wartość i być zwrócona na Boga. Trzeba w niej dać coś z siebie, zaangażować się w nią. W modlitewnikach, które opracowuję każdy znajdzie coś dla siebie, na tu i teraz. Nawet takie „Vademecum dla uczniów i nauczycieli”, choć może z pozoru wydać się niewielkie, to proszę mi wierzyć, że są w nim takie modlitwy, że czapki z głów.

To na koniec zapytam, czy oratorium to pana pasja, powinność, a może misja?

Robię to, co powinienem, co podpowiedział mi ten zamykający się ewangeliarz. Kiedy wpadłem na pomysł założenia portalu katolickiego, udałem się po błogosławieństwo do znajomego proboszcza. Podczas rozmowy z nim zapomnieliśmy o błogosławieństwie, ale na odchodnym dostałem od niego modlitewnik. Gdy wracałem do domu, wypadł z niego obrazek podpisany odręcznie: „Z serca błogosławię. Kard. Karol Wojtyła”. Nie mogłem iść inną drogą.

– rozmawiała Marta Kawczyńska

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

PRZYPIS:

Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu wydał dwa wyroki w sprawie Soile Lautsi przeciwko Włochom. Skarżącą była mieszkająca we Włoszech Finka, matka dwóch chłopców w wieku 11 i 13 lat, którzy chodzili do szkoły publicznej. Zauważyła, że w każdej sali szkolnej wisiał krucyfiks – obecność tego symbolu nakazywało krajowe ustawodawstwo. Uznała, że to narusza prawo jej i jej dzieci do wolności myśli, sumienia i religii, a tym samym godzi w zasadę laickości, zgodnie z którą chciała wychowywać potomstwo.

W 2009 r. Trybunał, obradujący jako siedmioosobowa izba uznał, że doszło do naruszenia Europejskiej Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności. Ta konkluzja nie dotyczyła jednak wolności myśli, sumienia i wyznania (art. 9), lecz prawa rodziców do wychowania dzieci w zgodzie z własnymi przekonaniami (art. 2 protokołu nr 1 do konwencji w związku z art. 9). Sędziowie odrzucili argument włoskiego rządu, że krzyż to „bierny znak”, odnoszący się do narodowej kultury i historii. Wielu obawiało się, że to orzeczenie posłuży do czyszczenia przestrzeni publicznej z symboli religijnych.

Po odwołaniu włoskiego rządu, w 2011 roku Trybunał obradujący jako Wielka Izba (17 sędziów) orzekł olbrzymią większością głosów (15 do dwóch), że nie doszło do naruszenia art. 2 protokołu nr 1 do konwencji. Uznał bowiem, że krzyż wiszący na ścianie to „pasywny symbol religijny”, którego oddziaływanie na ucznia nie jest równoznaczne z edukacją zawierającą treści religijne. Jego obecność nie wiąże się z przymusowym nauczaniem o chrześcijaństwie, ani nie świadczy o braku tolerancji dla uczniów innego wyznania czy niewierzących. Na dodatek w szkole synów Lautsi – co wykazał rząd – były też obecne niekatolickie treści religijne i światopoglądowe, np. uczennice mogły nosić muzułmańskie chusty, a uczniowie żydowską kipę.

Trybunał uznał tym samym, że obecność krzyża we włoskich szkołach nie narusza ani niczyjej wolności myśli, sumienia i religii, ani prawa rodziców do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami. Potwierdził też, że państwa mają margines swobody do określania w swoim prawie obecności symboli religijnych w szkołach publicznych.
WRÓĆ

ODWIEDŹ I POLUB NAS
Zobacz więcej
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Zarzucał Polakom, że miast dobić wroga, są mu w stanie przebaczyć
On nie ryzykował, tylko kalkulował. Nie kapitulował, choć ponosił klęski.
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
W większości kultur rok zaczynał się na wiosnę
Tradycji chrześcijańskiej świat zawdzięcza system tygodniowy i dzień święty co siedem dni.
Rozmowy wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Japończycy świętują Wigilię jak walentynki
Znają dobrze i lubią jedną polską kolędę: „Lulajże Jezuniu”.
Rozmowy wydanie 15.12.2023 – 22.12.2023
Beton w kolorze czerwonym
Gomułka cieszył się, gdy gdy ktoś napisał na murze: „PPR - ch..e”. Bo dotąd pisano „PPR - Płatne Pachołki Rosji”.
Rozmowy wydanie 8.12.2023 – 15.12.2023
Człowiek cienia: Wystarcza mi stać pod Mount Everestem i patrzeć
Czy mój krzyk zostanie wysłuchany? – pyta Janusz Kukuła, dyrektor Teatru Polskiego Radia.