Jest to jedyne w oeuvre Wenecjanina dzieło jawnie propagandowe, sugerujące – na przekór faktom – że wybór kandydata wyznaczonego przez carycę był narodowym świętem jedności. Malowane 12 i 14 lat po fakcie, musiało zdumieć ludzi obdarzonych dobrą pamięcią. Na pierwszym planie Bellotto umieścił bowiem aktualnych stronników i ulubieńców Poniatowskiego, którzy we wrześniu 1764 roku znajdowali się zgoła gdzie indziej, zaczynając od własnej rodziny. W historycznym kadrze zabrakło też miejsca dla wojsk rosyjskich, czuwających nad bezpieczeństwem skorumpowanych lub zastraszonych elektorów.
Przepustką do pośmiertnej sławy malarza w Polsce okazały się jednak weduty. Kosztowały go wiele trudu, żalił się że musi ślęczeć cały rok nad jednym płótnem. Jak to Włoch, przesadzał, jednak cyzelowanie każdego detalu z pewnością było zajęciem czasochłonnym. Od czasów weneckich Bellotto nieco skorygował swój styl, ale wciąż najważniejsza była architektura. To dla niej rezerwował promienie słoneczne, ludzi często umieszczając w cieniu. Liczył się efekt, a ten był zniewalający.
Pod pędzlem mistrza nawet plebejskie Powiśle nabrało dostojeństwa.
Niemal wszyscy komentujący podkreślają dokumentacyjne walory tej sztuki, porównując ją wręcz do fotografii. No cóż, realizm ma różne oblicza. Siostrzeniec Canaletta był bystrym obserwatorem, perfekcyjnie operował perspektywą i – jak na Wenecjanina przystało – kolorem. Jego obrazów nie należy jednak traktować jako stuprocentowo wiarygodnych świadectw. W głębi duszy, w zgodzie z rodzinną tradycją, pozostał dekoratorem. Dążył do ideału, który jak wiadomo w przyrodzie nie istnieje. Bez skrupułów modyfikował krajobraz, przesuwał budowle i zmieniał ich rozmiary.
Uderzające, że na płótnach Bellotta nawet najbardziej oddalone przedmioty widać wyraźnie. Barwy też nie tracą intensywności, a to przeczy prawom optyki. Mistrz zapominał o redukowaniu intensywności światła i cienia w zależności od miejsca. W jego Warszawie panuje wieczne lato, zawsze świeci słońce. Zabawne, że weduty Wenecjanina uznano za koronny dowód rozkwitu stolicy w „epoce stanisławowskiej”. Tymczasem tak naprawdę oglądamy metropolię saską.
Sposób na nieśmiertelność
Korona długo chwiała się na głowie Poniatowskiego, naród szlachecki chciał go zdetronizować. Dopiero po zdławieniu przez Rosjan konfederacji barskiej i pierwszym rozbiorze ruszyły inwestycje, które miały zmienić oblicze stolicy. Ich ukończenia malarz nie doczekał. Zmarł nagle, w listopadzie 1780 roku. Król długo jeszcze wypłacał pensję wdowie i dwóm niezamężnym córkom. Z katalogu kolekcji Stanisława Augusta wynika, że posiadał on 60 obrazów siostrzeńca Canaletta.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Varsavianiści ubolewają, że mistrz nie raczył unieśmiertelnić swym pędzlem pałacu Saskiego, Starego Miasta, Marywilu, Leszna, czy ulicy Nowy Świat, które wyglądała wówczas zgoła inaczej niż po XX-wiecznej „rekonstrukcji”. Pozostawił nam jednak w spadku coś o wiele cenniejszego – legendę rozkwitającej stolicy upadającego państwa.
Odwiedzający Warszawę cudzoziemcy opisywali ją jako miasto kontrastów, gdzie wspaniałe pałace i kościoły sąsiadują z ruderami, tudzież nędznymi chałupami. Geniusz Bellotta sprawił, że wzrok zatrzymuje się na tych pierwszych.
Bóg okazał się dlań łaskawy. Oszczędził świadkowania ostatecznej kompromitacji mecenasa, zagładzie Rzeczpospolitej, przebudowie Warszawy w duchu klasycystycznym oraz upadkowi republiki św. Marka, najstarszego państwa w Europie. Grobowiec w stołecznym kościele Kapucynów nie przetrwał. Siostrzeniec Canaletta pokonał jednak czas w stopniu niedostępnym dla konkurentów. Jego weduty posłużyły jako wzór rekonstruktorom historycznych dzielnic Drezna i Warszawy. Rzeczywistość dostosowała się do fantazji artysty.
– Wiesław Chełminiak
TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy
Wystawa „Bernardo Bellotto. W 300. rocznicę urodzin malarza” w Zamku Królewskim w Warszawie jest czynna do 8 stycznia 2023 roku