Rozmowy

Seryjni zabójcy w PRL. Sprawy nie do końca wyjaśnione

Rzeczywistość po przyjeździe na Śląsk nie była tak bajkowa, jak snute przez werbowników wizje. Rozrywkami była wódka, parę godzin snu i kolejna szychta. Gwałty były naprawdę dość dużą plagą. Było brudno, szaro i ponuro, a co za tym idzie – podziemie kryminalne też było okropne. Stąd pewnie wzięło się takie nasilenie zabójstw właśnie w tamtym regionie. Statystyki mówią o blisko dwustu rocznie, tylko na Śląsku! – mówi Przemysław Semczuk, publicysta i autor książek poświęconych tematyce kryminalnej.

27 października TVP Historia rozpoczęła emisję programu „Polscy. Seryjni”, który opowiada o głośnych zabójcach z czasów PRL. Odcinek 1. Karol Kot, kolejne na antenie TVP Historia w czwartki o godz. 21. WIĘCEJ

TYGODNIK TVP: Co chwila słyszymy o zabójstwach, powstają o nich książki, seriale, podcasty. Dlaczego akurat te z czasów PRL-u tak bardzo ludzi interesują?

PRZEMYSŁAW SEMCZUK:
Nie zgodziłbym się z tym, że mamy aż tak dużo zabójstw. To mit, który rodzi się właśnie wraz z rosnącą liczbą filmów, seriali czy książek poruszających tę tematykę. Jak spojrzymy na literaturę kryminalną, to właśnie w tym gatunku w ponad połowie książek mamy seryjnych zabójców. Odbiorcy ich w pewnym sensie pożądają, a twórcom łatwo się o nich pisze, bo co 30 stron mamy trupa. Akcja idzie do przodu i wszyscy są zadowoleni. W rzeczywistości takich sprawców było i jest niezmiernie mało.

A dlaczego te zbrodnie z czasów PRL-u cieszą się takim zainteresowaniem? Z bardzo prostej przyczyny: to sprawy nie do końca wyjaśnione. W tamtych czasach o niektórych z nich było bardzo głośno, jak chociażby sprawa Wampira z Zagłębia, czyli Zdzisława Marchwickiego, który został skazany za zabicie 14 kobiet i usiłowanie zabójstwa kolejnych siedmiu. W tej sprawie akurat można mówić nie tyle o wątpliwości, co wręcz pewności, że nie została rozwiązana. Wiele wskazuje na to, że to nie był ten człowiek, który powinien zostać skazany i powieszony. Kiedy pochylam się nad tymi sprawami, badam akta, to okazuje się, że często materiał w nich zawarty jest niebywale wątły.
Na te peerelowskie procesy przychodziły tłumy ludzi. Niektórzy brali urlop, zwalniali się z pracy i zdobywali wejściówki na te najgłośniejsze procesy. Na zdjęciu proces Wampira z Zagłębia, który toczył się w 1974 r. w sali widowiskowej przy Zakładach Cynkowych Silesia w Katowicach. Zdzisława Marchwickiego skazano na karę śmierci za zabójstwa 14 kobiet i usiłowanie zabójstwa kolejnych 7. Fot. PAP/Kazimierz Seko
Wskazał pan Wampira z Zagłębia, a czy jeszcze jakaś ze spraw wyglądała podobnie? Były wątpliwości, czy to ta osoba powinna zostać skazana i ponieść karę?

Dobrym przykładem będzie też Bogdan Arnold, który zamordował w Katowicach cztery kobiety, a ich ciała przechowywał w swoim mieszkaniu. Podczas śledztwa przyznał się do jeszcze jednego usiłowania zabójstwa i torturowania ofiar. Być może je popełnił, ale w całym śledztwie zebrano niespełna 30 tomów akt. Gdybyśmy dzisiaj sądzili takiego sprawcę, byłoby ich z pewnością 300, jeśli nie tysiąc. Mam wrażenie, że w tamtych czasach odbywało się to trochę na zasadzie: skoro mamy dowody winy, na dodatek sprawca nam się przyznał, to nie drążmy, po co będziemy się zastanawiać i zadawać sobie zbyt trudne i pewnie pozostające bez odpowiedzi pytania. Załatwmy proces, powiesimy faceta. Zwłaszcza, że mamy z tyłu głowy to, że opinia publiczna żąda kary śmierci, bo to zwyrodnialec. Skoro ona już w pewnym sensie wydała wyrok i postrzega go jako zwyrodnialca, to my też nie zastanawiajmy się co powodowało, że to on zabijał. Tak to się moim zdaniem wówczas w wielu przypadkach odbywało.

Czyli te sprawy interesują nas głównie dlatego, że jest w nich tak wiele znaków zapytania?

Owszem, to są takie terra incognita – ziemia, a właściwie czas niezbadany, gdzie działo się mnóstwo rzeczy. Dopiero dziś możemy zajrzeć do archiwów. Mamy IPN, możemy dotrzeć do dokumentów, zajrzeć do nich i poznać często to drugie dno. Warto przy tym zaznaczyć, że SB prowadziło w tamtych czasach mnóstwo spraw kryminalnych, w których dopatrywano się podtekstu politycznego. Często to, co wiemy na temat tamtych głośnych spraw, wiemy z mediów, z opisów, przekazów ówczesnej prasy. A musimy pamiętać, że prasa wówczas bardziej kreowała rzeczywistość i o wielu rzeczach nie pisała, ale i podczas samych procesów się pewne kwestie pomijało. Zwłaszcza jeśli proces był otwarty i można było na niego przyjść. Docierając do dokumentów, mamy możliwość zobaczyć np., co się działo w danej sprawie – jakie były wątki badane, kto był zatrzymywany.

Jakiś przykład?

Akta dotyczące sprawy Stanisława Modzelewskiego, czyli Wampira z Gałkówka. Do każdego dokonanego hipotetycznie przez niego zabójstwa był jeden lub kilku podejrzanych. Ci ludzie trafiali do więzienia, byli przesłuchiwani itd. Utkwiło mi w pamięci, jak jeden ze świadków mówił, że ten podejrzany mężczyzna był zatrzymany, ale po wyjściu z aresztu stał się „jakiś taki nieswój”. To były lata 50. XX wieku – epoka stalinowska, więc gdy zatrzymali mężczyznę podejrzanego o napad i morderstwo kobiety, to dostał podczas tego śledztwa taki łomot, że trudno żeby nie wyszedł z niego „nieswój”, prawda? Oczywiście te poboczne materiały nie były wykorzystywane podczas procesu i nie trafiały do akt głównych, ale z jakiegoś powodu były badane i odnotowywane. W jakim celu? Tego nie wiadomo.

Morderca oswaja zło

Co roku w USA kilkudziesięciu zabójców przebywających w celi śmierci zawiera związek małżeński. Czyny wielokrotnych morderców piętnują media. Jednak wstręt i odraza wobec nich mieszają się z pewną fascynacją, gdy te same zbrodnie oglądamy na kinowym ekranie.

zobacz więcej
Co wówczas najbardziej elektryzowało opinię publiczną? Czy tylko te sprawy dotyczące seryjnych zabójców?

Kiedy prowadzę wykłady, często zadaję pytanie: kto z państwa chodzi do sądu na rozprawy? Okazuje się, że nikt. Można sobie włączyć telewizor, internet i dowiedzieć się, jak przebiegała rozprawa w głośnej sprawie. W czasach PRL-u sale sądowe były pełne. Przychodziło mnóstwo ludzi, którzy oglądali, przysłuchiwali się. Każda większa sprawa kryminalna budziła ogromne zainteresowanie.

Czasy stalinowskie to były głośne procesy polityczne. Tu publiczność też się pojawiała. Potem głównie podczas spraw kryminalnych, ale było też mnóstwo procesów gospodarczych. Zaczęło się od głośnej afery mięsnej, w której na śmierć skazano Stanisława Wawrzeckiego. Sala była nabita do pełna, ale takich afer i procesów było zdecydowanie więcej: w Radomiu skórzana, w Szczecinie cukrowa. Kolejne mięsne przewaliły się przez całą Polskę. Kiedy połapano się, że tak działano w Warszawie, to kombinowano też w innych miastach: Łodzi, Szczecinie, Zielonej Górze czy Sosnowcu. Skazywani w aferach mięsnych nie otrzymywali już takich drakońskich wyroków jak Wawrzecki, zazwyczaj po 15 lat więzienia.

Była jakaś sprawa, która pana zaskoczyła?

Owszem. Trafiłem na akta dotyczące procesu krakowskiego. To był rok 1966. Proces kierownictwa i obsługi baru „Smok”, zlokalizowanego przy dworcu PKP Kraków Główny. Sprawa dotyczyła oszukiwania klientów, a więc w świetle nie tyle nawet prawa, ile państwa, było to przestępstwo na szkodę interesu społecznego. Poszkodowanymi byli zwykli ludzie, a państwo wystąpiło w ich obronie. Sprawcy – bufetowe, kelnerki i kierownictwo – nie dolewali piwa do pełna, nie doważali porcji bigosu i tak dalej. Niby z naszej, dzisiejszej perspektywy nic takiego, ale ten proceder spowodował około miliona złotych strat w kieszeniach obywateli. Wyroki, jakie zapadły w tym procesie, to też były kary wieloletniego więzienia. Władza broniąc zwykłego obywatela, ukarała oszustów. Ludzie byli zadowoleni z faktu, że działa w ich interesie, i pokazywało to skuteczność rządzących.

Ludzie tłumnie śledzili procesy już w czasie międzywojnia. Wtedy by zasiąść na sądowej widowni, trzeba było kupić bilet! Największą popularnością cieszyły się procesy obyczajowe, gdy przykładowo żona zabiła męża, bo podejrzewała go o zdradę.

To był chyba znak czasów. Nie dotyczyło to tylko Polski, bo za granicą też działało to bardzo podobnie. Na te peerelowskie procesy chodzili nie tylko emeryci, ale wszyscy. Niektórzy brali urlop, zwalniali się z pracy i zdobywali wejściówki na te najgłośniejsze procesy. Wystarczyło, że prasa podała informację i ludzie przychodzili. Wśród najbardziej obleganych był rzecz jasna proces Wampira z Zagłębia, ale i Władysława Baczyńskiego, który na terenie Wrocławia i Bytomia zamordował cztery osoby. Tutaj sąd zadbał o pełną organizację, by nikt się nie tłoczył, nie przepychał. Co ciekawe, ta sprawa jest zupełnie zapomniana. Przypomnimy ją w ósmym odcinku serialu „Polscy. Seryjni”.
Kraków, 1967 rok. Karol Kot na ławie oskarżonych. Zstał uznany za winnego dwóch morderstw oraz usiłowania dziesięciu i skazany na karę śmierci wyrokiem z 14 lipca 1967 r., który wykonano 16 maja 1968 r. w Mysłowicach. Fot. PAP/Stanisław Piotrowski
Od czego zależało, ile rozdawano wejściówek na proces?

Od wielkości sali. W przypadku chociażby procesu Karola Kota, który został oskarżony o zabicie dwóch osób, próbę zabójstwa 10 oraz cztery podpalenia, było ich niewiele, bo proces odbywał się w sali Sądu Wojewódzkiego – choć w tej największej, to i tak nie było wiele miejsca dla publiki. Warto zaznaczyć, że w tamtych czasach biegli byli obecni przez cały proces, a nie tak jak dziś przychodzą tylko na jedną rozprawę. Dlatego też miejsc dla zwykłych ludzi zostawało niewiele, zwłaszcza gdy sala była bardzo mała.

Widziałem archiwalne zdjęcia z procesu Kota, na których widać, jak wielkie było zainteresowanie publiki. Ulice wokół sądu pełne były ludzi, którzy nie dostali się do środka. Wystawali przed sądem przez całą rozprawę, wiele godzin. Nie wiem, czy rozstawione zostały głośniki, by ludzie słyszeli, co dzieje się w środku, ale co chwila ktoś wychodził i powtarzał, co się dzieje na sali. Przede wszystkim jednak ludzie chcieli zobaczyć zabójcę. Na zdjęciach z momentu wprowadzania Kota na salę sądową widać, że policjanci mają strach w oczach – nie mieli przy sobie broni, było ich zaledwie kilkunastu, a wokoło parę tysięcy osób, więc ten tłum bez problemu mógłby ich pokonać i rozszarpać oskarżonego.

Wróćmy do tego, jak były prowadzone dochodzenia. Dzisiaj mamy różne techniki, które zapewne ułatwiają złapanie sprawcy. A jak to wyglądało wtedy? Czy były jakiekolwiek metody badania DNA czy inne metody laboratoryjne badania dowodów?

Porównuję to trochę do wizyty u lekarza podstawowej opieki zdrowotnej. Dzisiaj mamy techniki diagnostyki obrazowej. Robimy tomografię, USG i możemy zobaczyć, co człowiek ma w środku. Kiedyś lekarz dysponował jedynie wywiadem i ten wywiad był świetnym narzędziem, bo po objawach mógł on wywnioskować, co pacjentowi dolega. Podobnie jest w kryminalistyce. W PRL-u nie było badań DNA. Z plam krwi, które znaleziono na miejscu zbrodni, czasem udawało się wyłuskać jakiś materiał, ale też nie zawsze, bo wszystko zależało od tego, w jakim stopniu jest zachowany. Jeśli udawało się stwierdzić, jaka to grupa krwi, to było już bardzo dużo. Trudno było jednak określić, czy to grupa krwi ofiary, czy sprawcy, a może jeszcze kogoś innego. Tu śledczy mieli do dyspozycji jedynie poszlaki. Te techniki były bardzo ubogie, więc śledczy musieli bazować głównie na wywiadzie. I to jest w tym wszystkim zaskakujące, że wtedy ta najprostsza metoda, wydawałoby się prymitywna, przynosiła zaskakująco dobre skutki.

Jak to można wytłumaczyć?

Ludzie albo więcej widzieli, albo bardziej interesowali się wszystkim, co działo się wokół i chętniej o tym mówili. Gdy dochodziło do zabójstwa, milicja była w stanie ustalić, że pięć na dziesięć osób widziało kogoś przechodzącego tu czy tam. Ludzie byli w stanie powiedzieć, jak ten ktoś był ubrany, czy był kobietą czy mężczyzną, jak wyglądał. Milicja zbierała te informacje i udawało jej się na tej podstawie stworzyć portret pamięciowy podejrzanego.

Dzisiaj mam wrażenie, że policjanci mają z tym większy problem. Może nie potrafią zadawać pytań, może w dawnych czasach na plus działał respekt wobec władzy, a może dziś mniej się rozglądamy, obserwujemy, bo wciąż siedzimy z nosami w smartfonach. Jeden z techników kryminalnych powiedział mi, że dawniej żeby zabezpieczyć miejsce zdarzenia, wystarczyło, że podszedł milicjant i powiedział: „Proszę stąd odejść”. I ludzie karnie odchodzili. A dziś tłum się pcha, wyciąga telefony, robi zdjęcia, babcia podnosi wnuczka i mówi: „Patrz, patrz wnusiu”. Na uwagi, by tak nie robić, ludzie reagują agresją i pretensjami, że policja nie ma prawa ich ograniczać.

Życie przestępców staje się coraz trudniejsze

W rzędzie szeregowców tylko na jednym dachu roztopił się śnieg. Okazało się, że na strychu była emitująca ciepło hodowla marihuany.

zobacz więcej
A skąd się wziął termin „wampir”?

Nie było wtedy terminu „seryjny zabójca”. Słowa „wampir” po raz pierwszy użyto w przypadku Stanisława Modzelewskiego. To ludzie stwierdzili, że „wampir grasuje” – tak go nazwali. Terminem fachowym, którym określano sprawców seryjnych na tle seksualnym, był „zabójca z lubieżności”. Było to sformułowanie trochę niepraktyczne, nie za bardzo zrozumiałe. Nie wiadomo było, jak do tego podejść i „wampir” z języka potocznego wszedł do języka urzędowego. Nawet w milicyjnych raportach „poszukiwano wampira”.

Czy zabijali tylko mężczyźni?

Tak, jeśli chodzi o seryjnych sprawców, to wszyscy byli mężczyznami. Kobiety też mordowały, ale najczęściej mężów. Pamiętam taką sprawę, w której żona poszła z dzieckiem na zakupy, ale przed wyjściem zamknęła komin. Wydobywający się czad zabił męża, udusił się we śnie. Były też przypadki zemsty, jak ten, gdy siostra zakonna miała już tak dość swojej przełożonej, że zaserwowała jej w jedzeniu środek ochrony roślin i zabiła. Takich przypadków było sporo. Kobiety wykazywały się dużą pomysłowością w mordowaniu. W przypadku zabójców seryjnych mamy najczęściej do czynienia z morderstwem na tle seksualnym. To była zagadka dla śledczych, bo nie potrafili zrozumieć, dlaczego sprawca morduje, ale nie gwałci.

Więc dlaczego zabijali na tle seksualnym, ale rzadko dokonywali gwałtu?

To zapewne wynikało z ich zaburzeń. Wyjątkiem był Joachim Knychała, czyli Wampir z Bytomia, który najpierw znęcał się nad ofiarą tak, by pozbawić ją życia, a aktu seksualnego dokonywał w końcowej fazie funkcji przeżyciowych, gdy kobieta konała. Normalny człowiek byłby przerażony, a jego podniecało to, że gwałci kobietę z roztrzaskaną czaszką. W innych przypadkach morderca doznawał zadowolenia seksualnego samym aktem zabijania, pastwienia się nad ciałem. To skrajna forma sadyzmu.

Jeszcze innym wyjątkiem był Bogdan Arnold, który zwabiał swoje ofiary do domu, krępował im ręce drutem, potem gwałcił i przez trzy dni bił, a na końcu mordował. Każdy z nich był sadystą. Jak już wspomniałem, samo pozbawienie życia, znęcanie się, dawało im zadowolenie seksualne. Jeśli chodzi o Modzelewskiego, ciekawy może być fakt, że on nigdy nie współżył ze swoją żoną. Wychowywał z nią dziecko, ale okazało się, że nie było jego. Mordował te kobiety nie tylko dlatego, że dawało mu to satysfakcję, ale w pewnym sensie był to akt zemsty za to, że nie radził sobie seksualnie. Był impotentem.

Mordami ci przestępcy coś sobie kompensowali: trudne dzieciństwo, problemy natury seksualnej, ale i psychicznej...

Nawet jeśli są w ich sprawach opinie biegłych, raporty, protokoły, to w świetle dzisiejszej nauki niczego nie wyjaśniają. To był inny poziom wiedzy z zakresu psychiatrii. Do lat 60. XX wieku jednostki chorobowe sprowadzały się do trzech: debil, kretyn, idiota. O psychice człowieka nie wiedzieliśmy zbyt wiele, biegli nie odpowiadali na pytania, co siedzi w głowach zabójców. Dziś z pewnością dokładnie określilibyśmy, z jaką jednostką chorobową mamy do czynienia w danym przypadku, czy zabójca był poczytalny, czy nie. Wówczas tę poczytalność stwierdzano w zasadzie u wszystkich i to była podstawa do skazania.
Łódź, 1969 rok. Proces Stanisława Modzelewskiego, Wampira z Gałkówka. Fot. PAP/Witold Rozmysłowicz
Kara, jaką ponosili seryjni mordercy, była jedna: śmierć przez powieszenie.

Tak, wyłącznie kara śmierci. Każdy z bohaterów serialu skończył na szubienicy. Nie było żadnej taryfy ulgowej. Takie było też oczekiwanie społeczne. Gdyby sąd wydał wyrok skazujący na karę dożywotniego czy długoletniego więzienia, to reakcja społeczna byłaby zapewne bardzo impulsywna.

Mam wrażenie, że Śląsk był zagłębiem także seryjnych morderców.

Też odnoszę takie wrażenie. To był tygiel, do którego zjeżdżali bardzo różni ludzie – zagłębie górniczo-przemysłowo-hutnicze. Po całej Polsce jeździli tzw. werbusi, trafiali na małorolne wsie i zachęcali młodych chłopaków do przeniesienia się na Śląsk. Obiecywali im, że pójdą do pracy na kopalnię, dostaną mieszkanie, talony na meble, może na samochód. Młodzi ludzie dawali się skusić wizją dobrobytu i jechali. Nie trzeba było kończyć szkoły górniczej, wystarczyła chęć szczera, jak w propagandowym haśle PRL, tyle że tam chęć szczera robiła oficera.

Niestety świadomość techniczna była na bardzo niskim poziomie, wypadków w kopalniach było mnóstwo. Rzeczywistość po przyjeździe na Śląsk nie była tak bajkowa jak snute przez werbowników wizje. Zanim dostawało się to wymarzone mieszkanie, był hotel robotniczy, w którym jeden szedł na szychtę, a drugi się kładł w to samo łóżko. Polska Kronika Filmowa pokazywała piękne obrazki z biblioteką, czytelnią, klubem dyskusyjnym, a prawdziwymi rozrywkami była wódka, parę godzin snu i kolejna szychta. Po drodze pojawiały się wszelkie inne potrzeby natury ludzkiej, więc gwałty były naprawdę dość dużą plagą. Prostytucja też była obecna i to na ogromną skalę. Było brudno, szaro i ponuro, a co za tym idzie – podziemie kryminalne też było okropne. Stąd pewnie wzięło się takie nasilenie zabójstw właśnie w tamtym regionie. Statystyki mówią o blisko dwustu rocznie, tylko na Śląsku!

Czy analizując przez tyle lat akta spraw i przyglądając się seryjnym zabójcom, odkrył pan coś nowego, dowiedział się o nich czegoś, czego do tej pory opinia publiczna nie wiedziała?

Jedna z tych spraw, a dokładnie ta dotycząca Zdzisława Marchwickiego, czyli Wampira z Zagłębia, niebawem ponownie trafi do sądu. Liczyliśmy, że będzie to listopad, ale najprawdopodobniej dopiero wiosną uda się skompletować materiał na tyle, by rozpocząć proces podważenia ówczesnego wyroku. Wszystko na to wskazuje, że Zdzisław Marchwicki nie był wampirem.

Do naszych działań włączyła się profilerka, która tworzy na podstawie akt i protokołów profil zabójcy. Na tym etapie mogę zdradzić, że prawdopodobnie nie był to jeden zabójca. Już z dokumentów wynika, że sprawców było kilku. Marchwicki po prostu pasował do modus operandi na tyle dobrze, że udało się do niego dopasować dowody i skończył na szubienicy. Dlatego też będziemy próbowali udowodnić, że wampir nie był wampirem. To ważne z jeszcze jednego powodu: towarzysz prokurator, który go oskarżał, jeszcze żyje. Wtedy był członkiem egzekutywy partii i prokuratorem generalnym. Dzisiaj twierdzi, że był w AK. Chciałbym, aby usłyszał ten wyrok.

Pół wieku domniemanego Wampira z Zagłębia

Został skazany na śmierć mimo braku dowodów, negatywnych ekspertyz, odcisków palców i profilu psychologicznego.

zobacz więcej
Czy o pozostałych seryjnych mordercach też się pan dowiedział takich rewelacji?

Jeśli chodzi o Modzelewskiego, czyli Wampira z Gałkowa, wiemy, że nie gwałcił, że miał pewne luki w pamięci. Nie wiadomo, skąd się wzięły, jak wyglądało jego życie i co mogło spowodować tę dysfunkcję. W końcu zaczął zabijać. Jest to o tyle ciekawe, że w pewnym momencie miał bardzo długą przerwę. Modzelewski zabijał do 1956 roku, a kolejny raz zaatakował w 1967 roku. W przypadku Marchwickiego biegli twierdzili, że mordował wtedy, kiedy rozstawał się z żoną i nie mógł zaspokajać swoich popędów. Wiemy jednak, że Modzelewski nie współżył z żoną, więc to nie była ta motywacja. Nie wiemy za to, dlaczego przestał zabijać. Co działo się w jego psychice? Tu wracamy do początku: śledczy mieli dowody, sprawca się przyznał i nikomu nie zależało na wyjaśnieniu przyczyn.

Czy w PRL był funkcjonariusz albo funkcjonariusze, których uważano za superśledczych, którzy prędzej czy później dojdą do sedna sprawy? Istniał taki realny porucznik Sławomir Borewicz z serialu „07 zgłoś się”?

Fantastyczne pytanie. Tak jak mamy do czynienia z mitem seryjnego mordercy, po drugiej stronie mamy mit porucznika Borewicza, który i w dzisiejszej literaturze kryminalnej jest często powielany. Milicyjna i policyjna rzeczywistość jest niestety mniej kolorowa. Pisząc powieść, wykorzystałem prawdziwy przypadek, prawdziwą ofiarę, świadków, okoliczności. Tylko postacie policjantów musiałem stworzyć, bo ci, którzy pracowali przy sprawie, odbiegali od oczekiwań odbiorcy.

Skoro nie było w milicji Borewiczów, to jak udawało się rozwiązywać te sprawy? Kto i jak nad nimi pracował?

W praktyce w czasach PRL przy sprawach kryminalnych pracowało sporo ludzi, przy tych największych nawet kilkadziesiąt osób. Tworzono strukturę grupy, działano bardzo metodycznie. Panował niezwykły porządek. Wbrew pozorom władzom bardzo zależało na schwytaniu przestępcy. Przykładem może być sprawa Karola Kota, do której powołano grupę śledczą, bardzo w to śledztwo zaangażowaną i ambicjonalnie podchodzącą do sprawy. Druga strona medalu była jednak taka, że nikt z pracujących oficerów nie miał doświadczenia, bo takich spraw było niewiele, i nie było wymiany informacji. Nawet wewnątrz resortu utrzymywano tajemnicę służbową, a i w wewnętrznych publikacjach szkoleniowych nie ujawniano wszystkich informacji i okoliczności. Śledczy pracujący przy sprawie Frankensteina nie korzystali z doświadczenia i wiedzy kolegów z grupy operacyjnej Anna, którzy ścigali Wampira z Zagłębia. Jedyną osobą, która pracowała przy obydwu sprawach, był technik kryminalistyki. Cała reszta oficerów została przeniesiona do innych jednostek. Zastanawia, dlaczego nie wykorzystano ich doświadczenia. Odpowiedź nasuwa się sama: nie było doświadczenia, bo Marchwicki nie był wampirem.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Jeśli niektóre sprawy kończyły się sukcesem, to chyba głównie przez łut szczęścia?

Tak. Prof. Zbigniew Lew-Starowicz wyjaśnia, że mordujący prędzej czy później popełni jakiś błąd, na który śledczy wpadną. To jest w pewnym sensie gra. Gra w popełnianie błędów. Te zdarzały się zarówno po jednej, jak i drugiej stronie. Przykładowo w przypadku Karola Kota pod uwagę brano niewłaściwy portret pamięciowy sprawcy. Były dwa, a milicjanci posługiwali się tym błędnym. Czy możemy mieć do nich o to pretensje? Nie do końca.

Baczyńskiego zatrzymano przypadkiem. Miał przy sobie broń i wtedy milicjanci skojarzyli, że mają w areszcie człowieka, który zamordował już cztery osoby. Modzelewski wpadł, bo zamordował sąsiadkę i podczas przesłuchania skojarzono, że przebywał koło Łodzi, w okolicy, gdzie przed laty doszło do całej serii zabójstw i brutalnych napadów. Krzysztof Plewa, seryjny gwałciciel został zatrzymany do rutynowej kontroli. Milicjant skojarzył cyfry jego tablic rejestracyjnych i markę wozu, który widziano w okolicy ostatniego napadu. To były szczęśliwe przypadki.

Jeszcze na chwilę wracając do mitu porucznika Borewicza, w jednym z odcinków milicja posługuje się różnymi nowinkami technologicznymi, chcąc złapać podejrzanych. Czy w czasach PRL-u taki sprzęt był dostępny i wykorzystywany?

To kolejna fabularno-kryminalna wizja przyszłości. Kiedy oglądam „07 zgłoś się”, trochę się z tego śmieję, z tych radiostacji w zegarku czy nagrań z kamer na ulicach miasta, które milicja w kilka minut dostaje w formie czarno-białych zdjęć. Wtedy służby w ogóle nie dysponowały takimi nowinkami. W latach 70. pojawiły się pierwsze telefaksy, ale dosyć prymitywne i było ich niewiele. Depesze wysyłano teleksami, choć dziś muszę wielu osobom tłumaczyć, co to takiego, jak to urządzenie działało. Wspomniane już badania DNA pojawiły się w latach 90.

Trzeba jednak przyznać, że toksykologia już w tamtych czasach była na niezłym poziomie, podobnie jak badania mechanoskopijne. Ta dziedzina sprawdziła się w śledztwie Stanisława Jarosa, który dokonał zamachu na przywódców PRL Władysława Gomułkę i ZSRR Nikitę Chruszczowa w 1959 roku. Kombinerki, jak każde narzędzie, zostawiają ślady podobne do naszych linii papilarnych. Sprawca przeciął nimi drut i milicja znalazła je w jego domu.

Badania nagrań dźwiękowych, zapisu głosów czy grafologia miały się wówczas już bardzo dobrze. Z tej ostatniej dziedziny nie korzystano jednak zbyt często. W większym stopniu uznawana była w dwudziestoleciu międzywojennym, potem zaniechano jej przy prowadzeniu śledztw, a szkoda, bo przy anonimowych listach sprawdzała się świetnie. Służba Bezpieczeństwa posiadała za to zbiór próbek pisma z każdej maszyny do pisania. Każda maszyna jest unikatowa, już po samym kroju czcionki i odstępach można ustalić jej typ i rok produkcji, a porównując z próbką w archiwum – ustalić, kto jest właścicielem maszyny. Biegli potrafili nawet ustalić, która fabryka wyprodukowała papier i koperty i dokąd trafiła określona ich partia.

Gdy już złapano podejrzanego, podczas wizji lokalnych robiono głównie fotografie. Później dokumentowano również na taśmie, choć zazwyczaj bez dźwięku. Na przełomie lat 70. i 80. weszły do użycia pierwsze prymitywne kamery VHS, gdzie magnetowid noszono osobno, za nagrywającym. Na szczęście sporo takich materiałów zachowało się w archiwach i mogliśmy je wykorzystać w serialu.

Po kubku do mordercy. Jak genealogia wyręczyła agentów FBI

Żaden z przestępców od lat unikających kary nie może już czuć się pewnie.

zobacz więcej
Gdy patrzy pan z perspektywy czasu na wszystkie te sprawy seryjnych zabójców, procesy, kary, jakie otrzymali, to jakie wnioski się panu nasuwają?

Właściwie każda sprawa była inna. Inna motywacja sprawców, inne podejście aparatu władzy. Jedne były tajne, inne wprost przeciwnie – traktowano je jako przykład, że każda zbrodnia prędzej czy później zostanie wykryta, a sprawcy trafią za kraty lub na szubienicę. Najciekawsze są przypadki nieznane, te tajne, albo te, których znamy tylko oficjalną wersję.

Mam zebranych kilkadziesiąt spraw, na które natknąłem się w archiwach. Są wśród nich nawet takie, które znamy ze współczesnych publikacji w internecie czy podcastów. Właściwie na jedno wychodzi, bo w podcastach jest to, co da się znaleźć w internecie. Wciąż powtarzam słowa Indiany Jones’a, że prawdziwych odkryć dokonuje się w bibliotekach. I nagle trafiam na ogromny materiał, który pokazuje dotąd nieznane fakty. Zadziwia wręcz, że ówczesna propagandowa wersja jest wciąż powielana przez autorytety spraw kryminalnych, czerpiące wiedzę z Googla. Dzięki nim komunistyczna władza wciąż ma wpływ na kształtowanie kolejnego pokolenia w opinii publicznej. Są też materiały niedostępne w archiwach. Niedawno zgłosił się do mnie człowiek, oferując prywatne zapiski oficera milicji, który pracował przy wielu sprawach. Szkoda, że cena, której zażądał, była zbyt wysoka. Jestem jednak pewien, że prędzej czy później i ten materiał poznamy.

– rozmawiała Marta Kawczyńska

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy


Przemysław Semczuk
, dziennikarz, publicysta, autor książek z gatunku literatura faktu. Specjalizuje się w tematyce kryminalnej i historii Polski okresu PRL. W 2007 r. jako autor scenariuszy współtworzył w Telewizji Polskiej program Bronisława Wildsteina „Cienie PRLu”. Autor reportaży historycznych „Czarna Wołga, kryminalna historia PRL”, „Wampir z Zagłębia” (nagrodzona Kryształową Kartą Polskiego Reportażu podczas Festiwalu Reportażu w Lublinie 2017), „Kryptonim Frankenstein” (Nagroda Publiczności Festiwalu Reportażu w Lublinie 2018) oraz „M jak morderca”. Napisał także biografię małego fiata pt. „Maluch”. Wydał opartą na faktach powieść kryminalną „Tak będzie prościej” („Srebrny kluczyk”, nagroda w plebiscycie Tygodnika Nowiny Jeleniogórskie i Prezydenta Miasta Jeleniej Góry 2018) i jako kontynuację „To nie przypadek”. Dwukrotny Stypendysta Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
wróć

Jest współautorem programu „Polscy. Seryjni”, który od 27 października 2022 emitowany jest na antenie TVP Historia w czwartki o godz. 21. To opowieść o historii polskiej kryminalistyki, medycyny sądowej, a także obyczajowości okresu PRL. W każdym odcinku omawiane są zbrodnie i procesy przestępców, którzy w PRL budzili strach i byli obiektem zainteresowania mediów. Autorzy serii będą szukać odpowiedzi na pytania, co popychało ich do zła i jak ich zdemaskowano. W programach wykorzystane zostały unikatowe materiały archiwalne TVP, IPN, Polskiego Radia, archiwów państwowych oraz sądów powszechnych, gdzie odbywały się procesy sprawców.
wróć
Zdjęcie główne: Katowice, 18 września 1974. Proces poszlakowy ws. Wampira z Zagłębia toczył się w sali widowiskowej przy Zakładach Cynkowych Silesia w Katowicach. Na ławie oskarżonych zasiadło sześć osób – główny oskarżony o zabójstwa Zdzisław Marchwicki (stoi), a za pomoc w ukrywaniu przestępstw jego młodsi bracia Jan (L) i Henryk, siostra Halina Flak, siostrzeniec Zdzisław Flak (w drugim rzędzie) oraz Józef Klimczak (4L). Marchwicki został skazany na karę śmierci. Fot. PAP/Kazimierz Seko
Zobacz więcej
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Zarzucał Polakom, że miast dobić wroga, są mu w stanie przebaczyć
On nie ryzykował, tylko kalkulował. Nie kapitulował, choć ponosił klęski.
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
W większości kultur rok zaczynał się na wiosnę
Tradycji chrześcijańskiej świat zawdzięcza system tygodniowy i dzień święty co siedem dni.
Rozmowy wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Japończycy świętują Wigilię jak walentynki
Znają dobrze i lubią jedną polską kolędę: „Lulajże Jezuniu”.
Rozmowy wydanie 15.12.2023 – 22.12.2023
Beton w kolorze czerwonym
Gomułka cieszył się, gdy gdy ktoś napisał na murze: „PPR - ch..e”. Bo dotąd pisano „PPR - Płatne Pachołki Rosji”.
Rozmowy wydanie 8.12.2023 – 15.12.2023
Człowiek cienia: Wystarcza mi stać pod Mount Everestem i patrzeć
Czy mój krzyk zostanie wysłuchany? – pyta Janusz Kukuła, dyrektor Teatru Polskiego Radia.