A jednak tak bardzo liczy się podjęcie tego wysiłku, przezwyciężenie nirwanicznej pokusy, przekonania, że „najpiękniejszy jest przedmiot / którego nie ma”! Dzieje malarstwa sakralnego (przynajmniej w wersji rzymskiej, zachodniej – inaczej mają się sprawy z ikonami) były przecież przez zapominane dziś milenia dziejami zmagań: z konwencją, lenistwem, bezradnością. To agon: nie maczugą odprawiany, lecz pędzlem. O tym znów świetnie Karłowicz: „Blask i nędza wielkiej tradycji zachodniego malarstwa sakralnego (…) polega na odwadze wspinaczki za pomocą tego, co dane – rozumu, wiary, talentu, wyobraźni, nagromadzonych doświadczeń oraz łaski, Objawienia i Tradycji oczywiście – zawsze jednak na własne ryzyko. (…) Nie ma gotowych stopni, łańcuchów, poręczy, nie ma szkółek uczących zasad”.
Jarosław Modzelewski, Ignacy Czwartos, Beata Stankiewicz, Bogna Podbielska, Jacek Dłużewski, Wojciech Głogowski, Krzysztof Klimek, Jacek Hajnos OP, Wincenty Czwartos i Artur Wąsowski – spróbowali tej wspinaczki. Dziesięć obrazów Jezusa Miłosiernego stanęło w krużganku konwentu w dwóch rzędach naprzeciw siebie: duże – dwu, czasem niemal trzymetrowej wysokości płótna, w niszach jak stalle. U ich stóp – scenografia Michała Strachowskiego, grafika związanego ze środowiskiem „Teologii…”, zasługiwałaby na osobne wyróżnienie! – został po odsłonięciu kłąb czarnego materiału; rzekłbyś, całun w negatywie.
Potężna, bardzo uproszczona, niemal jak w malunkach katakumbowych sylwetka u Jarosława Modzelewskiego jest niczym wielka woskowa świeca. Niezwykłe (choć w pełni zgodne z kanonem – „czerwony jak krew od strony ręki błogosławiącej, blady jak woda od strony ręki na sercu”!) jest rozwiązanie kwestii promieni na obrazie Beaty Stankiewicz. Czy dobrze odczytuję, że do promieni wybiegających z dłoni Boga Ojca na „Stworzeniu Świata” Williama Blake’a? (Ale ten wąski granat, jak z Edwarda Krasińskiego?).
„Jezus Miłosierny” Jacka Dłużewskiego – największy rozmiarami, z najmniej ortodoksyjnie rozwiązaną kwestią promieni i z poruszającym każdego, kto je dostrzeże, odwołaniem do Chusty z Manopello. Jezus Ignacego Czwartosa – bardzo „czwartosowy”, hieratyczny, trochę steatralizowany barokowo, z niezwykłym konturem rany na dłoni (rany na tych dziesięciu obrazach zasługują na osobną uwagę, osobną książkę, kiedyś) i promieniami niemal jak kiść sopli, nieznane narzędzia Męki, szklane strugi. Jezus Wojciecha Głogowskiego – cichy, pokornego serca, tajemniczy, skromny, migdałowooki. Jezus Krzysztofa Klimka - w moich oczach zbyt wypiękniały, tej gry malarskiej nie umiem zrozumieć (ale i na tym płótnie rana, drobna jak skapnięcie krwi, natychmiast przykuwa uwagę, odciąga na szczęście od zbyt utrefionych włosów).
Rama w pruskim błękicie
Jezus ojca Jacka Hajnosa – jedyny akryl, efektowny (czy nie zbyt efektowny?), w ramie z pruskiego błękitu, z niezwykłą intuicją artysty w kwestii źródła jasności, światła. Światła, z którym zmagała się też Bogna Podbielska, jej Jezus opalizuje, jest niemal prześwietlony, widać plamki światła nawet w źrenicach – chciałbym zapamiętać tę wizję, jak i obraz Wincentego Czwartosa: odrealniony, w kwietnej ramie jak z siedemnastowiecznych niderlandzkich martwych natur; siwe lilie i pudrowy róż peonii osypują się wokół płótna jak na procesji. I mandorla, rezonująca mandorla niczym drgania dzwonu na płótnie Wąsowskiego.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Te projekt jest jak światło skupione w soczewce. Obrazy zrodziły się z inicjatywy środowiska Teologii Politycznej, z odwagi artystów. Przywołują, odnawiają ideę Miłosierdzia Bożego – może najważniejszą prawdę wiary, jaką podzielili się ze światem mistyczka z Wilna i papież z Krakowa. Ale można mówić również o odwadze środowiska, które podejmuje – z dysproporcją sił podobną do tej, jaką widać u towarzyszy Dawida, u garstki rybaków, u kilku uczniów Franciszka czy Alberta w wystrzępionym habicie – wielką inicjatywę: renesansu katolickiego malarstwa sakralnego.
Renesans? Renesans malarstwa? Renesans malarstwa sakralnego? Dzisiaj??
Trudno o przedsięwzięcie bardziej idące pod prąd czasu. Mniejsza już o wszelkie malarstwo figuratywne, które, dawno ustąpiwszy pola poststrukturalnym instalacjom perfomatywnym, dożywa swoich dni w antykwariatach, w najmniej uczęszczanych pracowniach ASP, u garstki wariatów, co lubią być anachroniczni na siłę, u barbakanowych pacykarzy. Znacznie istotniejsza jest defensywa, w której wydaje się być sama sakralność i wszelkie instytucje, które chciałyby jej strzec, budować ją i krzewić: wyśmiewane, atakowane, marginalizowane.