Proszę nie chichotać. Nadchodzi feministyczna polityka zagraniczna
piątek,
23 grudnia 2022
To co „patriarchalne” jest złe. I nawet Putin nie jest zły, bo odtwarza Związek Radziecki i odbudowuje imperium, ale jest zły, bo jego reżim jest „patriarchalny”.
Annalena Baerbock mówi, żeby się nie śmiać. A właściwie, żeby nie chichotać. To bardzo zręczne postawienie sprawy. Śmianie się z jakiejś idei może ją naruszyć. Śmiech jest bowiem rzeczą zdrową i naturalną. Skoro jakaś idea wywołuje śmiech, to może z nią być coś nie tak. Wybuch śmiechu pogrążył przecież niejednego polityka.
Co innego chichot. Chichot jest mimowolny i nieco wstydliwy. W dawnych czasach, gdy jeszcze istniały, chichotały pensjonarki, istoty z natury płoche i niewiele wiedzące o świecie. Pensjonarek już nie ma, ale konotacja chichotu jako czynności świadczącej źle raczej o samym chichoczącym, a nie o przedmiocie jego chichotania, pozostała. Dlatego Annalena Baerbock mówi nam, żeby nie chichotać. I patrzy poważnie z ekranu, z którego wygłasza przemówienie. Bo feministyczna polityka zagraniczna (FPZ), do której przyjęcia przymierzają się właśnie Niemcy jest sprawą poważną.
Jest połowa września, wojna na Ukrainie trwa już 200 dni, właśnie Rosjanie ostrzelali własnych jeńców, żeby oskarżyć Ukrainę o zbrodnie wojenne. Kanclerz Niemiec nadal nie chce dostarczać czołgów, wszyscy mówią o solidarności, a w Berlinie trwa międzynarodowa konferencja poświęcona Feministycznej Polityce Międzynarodowej.
Co to jest? Mówiąc w największym skrócie, to nowe podejście do polityki zagranicznej, które – jak wolno sądzić – w najbliższych dekadach ogarnie cały liberalno-demokratyczny świat, więc choćby z tego powodu powinniśmy coś o nim wiedzieć. Nazwa brzmi nieco dziwacznie dla ucha nieprzyzwyczajonego do łączenia odległych od siebie pojęć. Ale ogarniający nas niepowstrzymanie postęp każe się przyzwyczajać.
Najprościej oczywiście jest zawsze powiedzieć, czym feministyczna polityka zagraniczna nie jest. Choćby po to, aby przestać się śmiać – pardon! – chichotać. Otóż nie jest ona – jak twierdzą jej zwolennicy – realizacją przekonania, że całe zło w polityce to domena mężczyzn, zaś tylko kobiety zaprowadzają ład i pokój.
Tak napisała trójka autorów zajmujących się analizą polityczną w niemieckim think tanku DGAP, który szczyci się niezależnością, ale ponieważ jest w dużej mierze finansowany przez kilka ministerstw, więc można przypuszczać z dużą dozą pewności, że poglądy zamieszczane w jego publikacjach nie są tak całkiem poglądami prywatnymi.
Owa trójka ubrała swój tekst w interesujący kostium projektu przemówienia dla Annaleny Baerbock odpowiadającego na wystąpienie Emmanuela Macrona na zamknięciu słynnej Konferencji o Przyszłości Europy, która miała w założeniu dać mocny impuls do federalizacji Unii. Nie słyszałem, aby ktokolwiek zaprzeczył oficjalnie tezom zawartym w tym tekście, jest on nadal dostępny na stronie DGAP, więc wolno sądzić, że nie zawiera niczego, co by było sprzeczne z oficjalnym niemieckim podejściem do sprawy.
Stwierdzeniem, że w FPZ nie chodzi o wyniesienie kobiet autorzy tekstu starali się wytrącić z ręki ewentualnym przeciwnikom zdroworozsądkowy argument, który mógłby sprowadzać się do wymienienia zajmujących w przeszłości wysokie stanowiska kobiet, które – delikatnie mówiąc – nie wykazały się pokojowym nastawieniem do świata, niezależnie od tego, czy był to świat kobiet, czy mężczyzn. To dość łatwe i nie trzeba nawet sięgać do Elżbiety I, choć można.
Oczywiście słowo „feminizm” w nazwie musi oznaczać, że kraje przyjmujące taką politykę za swoją busolę muszą się opowiadać za równością płci. Ale czy spotkał kto współcześnie demokratycznego polityka, który by się nie opowiadał za równouprawnieniem? I za równością?
Nie mówimy o politykach w Iranie, ale w krajach Zachodu. Nawet Donald Trump, skądinąd ciężko pracujący na miano „męskiej szowinistycznej świni” kierował administracją, która miała na sztandarach równość kobiet i mężczyzn. W czym więc rzecz? O co chodzi z tym feminizmem w polityce zagranicznej?
Wiemy już, że nawiązywanie do tradycji Elżbiety Bathory, skądinąd znakomitej administratorki, nam nie grozi, możemy skupić się więc na tym, czym owa polityka jest. Aha, jeszcze zanim zaczniemy, należy wspomnieć o tym, że nie chodzi o całkowite odżegnanie się od użycia siły militarnej, choć nie można się na niej opierać wyłącznie. Bardzo słusznie! Nie sposób się nie zgodzić! Na poziomie komunałów jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani.
Celem naszym jest człowiek
Dość jednak określeń negatywnych, skupmy się na pozytywach. I oddajmy głos niemieckiej minister spraw zagranicznych przedstawionej przez trójkę jej samozwańczych ghostwriterów: „Feministyczna polityka zagraniczna to zaangażowanie w budowę sprawiedliwych, inkluzywnych i trwałych struktur politycznych i wspomagania w społeczeństwach odporności w celu uzyskania trwałego pokoju. Oznacza ona reformowanie struktur, które do tej pory ulegały najgłośniejszym i najsilniejszym.”
Czytelnik przemówienia jest znowu nieco zdezorientowany. Wszak sprawiedliwość, inkluzywność, trwałość, czy pokój to jest wszystko chleb powszedni politycznych wystąpień. To rodzaj nowomowy, lub może ładniej byłoby powiedzieć, kostiumu, którego noszenie jest obowiązkiem współczesnych europejskich polityków. Chyba nikt z nas nie spotkał w życiu polityka, który by się nie opowiadał za pokojem, prawda? Nie wspominając o tak oczywistej rzeczy, jak „inkluzywność”, cokolwiek by ona znaczyła. Zatem: w czym rzecz?
Być może odpowiedź na nurtujące nas pytanie przynosi druga część wykreowanej wypowiedzi niemieckiej minister spraw zagranicznych, gdy powiada ona, że chodzi o „Kierowanie uwagi z bezpieczeństwa aparatu państwowego na bezpieczeństwo ludzi, którym państwa mają służyć. I rozważanie kosztu działania i zaniechania działania z odmiennej perspektywy.”
Chodzi więc, jak to można przeczytać w innym tekście, o skoncentrowanie się na bezpieczeństwie ludzi raczej niż państw. W jaki sposób udało się niemieckim teoretykom rozdzielić bezpieczeństwo państwa i obywatela?
W tekście, mającym nieco bardziej teoretyczny i systematyczny charakter, pomyślanym jako wkład w tworzenie niemieckiej Narodowej Strategii Bezpieczeństwa, jego autorki piszą o tym, że feministyczna polityka zagraniczna polega na „zapobieganiu zagrożeniu ludzi”, „przywracaniu bezpieczeństwa ludzi” i wreszcie na „zapewnianiu bezpieczeństwa ludziom”. Czyli na wszystkim tym, czym ma się zajmować państwo.
Wszystko byłoby w porządku i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby chodziło o politykę wewnętrzną. Niechby i feministyczną. Tu jednak feministyczna jest polityka zagraniczna i to ona ma się koncentrować na ludziach, a nie na państwach.
Proste? Niezupełnie. Wszystko zależy bowiem od tego, kto działa, a kto jest tego działania przedmiotem. Działającym podmiotem, musi być przecież państwo, bo w końcu tylko państwo może prowadzić politykę zagraniczną. W tym przypadku jest to państwo niemieckie.
Natomiast przedmiotem, czyli celem oddziaływania tegoż państwa, mają być ludzie. Mówiąc precyzyjnie: ludzie, czyli obywatele państw obcych. Mówiąc jeszcze bardziej precyzyjnie: obywatele państw obcych, na których państwo prowadzące FPP będzie oddziaływało z pominięciem ich własnego państwa.
Czy będzie to czyniło wbrew ich państwu, to nie jest jasno określone, ale umówmy się, że w teoretycznych dokumentach takie dopowiedzenia nie mają racji bytu, a nawet nie powinny jej mieć. Teoretycy powinni zostawić to praktykom. Nie trzeba chyba dodawać, że Niemcy posiadają wytrawnych praktyków. Co najmniej tak wytrawnych, jak teoretycy… Czy teoretyczki.
A te ostatnie we wspomnianym już tekście tak piszą o odbudowie Ukrainy: „Rząd niemiecki musi sporządzić efektywne scenariusze zakończenia konfliktu i późniejszego wspierania odbudowy (…) opartej na wyczulonej na dyskryminację i całościowej analizie, która włączy przedstawicieli społeczeństwa obywatelskiego”.
Filip Memches: Maria Nurowska zrobiła laleczkę polityka i wbija w nią szpilki. Agnieszka Holland przyznała, że w ten sposób w młodości „uśmierciła” dwie osoby. Magdalena Środa i Kinga Dunin wspominają, że brały udział w wykładach prowadzonych przez czarownicę... Czyżby oświeceniowy projekt zbankrutował?
zobacz więcej
Oznacza to mniej więcej tyle, że za odbudowę zniszczonego kraju weźmie się rząd niemiecki, który będzie cele tej odbudowy ustalał na podstawie swojej oceny tego, co jest potrzebne ukraińskiemu społeczeństwu, czyli wspomnianym wyżej znajdującym się w zagrożeniu ludziom, zaś wszystko będzie się działo we współpracy ze społeczeństwem obywatelskim, nie zaś z rządem czy samorządem. Nie trzeba chyba dodawać, że o tym, kto jest „społeczeństwem obywatelskim” będzie decydował rząd. I to bynajmniej nie rząd ukraiński.
Resocjalizacja krajów, które źle wybrały
W tym samym tekście mowa jest też o tym, że udzielający pomocy będą się koncentrowali na ocenie, jak konflikt wpływa na „zagrożone grupy” i na potrzebę ich ochrony, oraz wzmacniali wpływ tychże grup na podejmowanie decyzji ich dotyczących. Można odnieść wrażenie, że ten sposób działania został skrojony na potrzeby pomocy w rejonach rozdartych przez wojny domowe, czy w tak zwanych „państwach upadłych”, gdzie istotnie pomoc powinna być kierowana do ludzi, którzy są zagrożeni przez lokalnych watażków. Ten tekst dotyczy jednak Ukrainy – kraju, który niebawem ma zostać członkiem Unii Europejskiej.
O ile w krajach upadłych ten sposób pomagania byłby jedynym sensownym, o tyle w kraju należącym do wspólnoty zachodniej (w szerokim sensie), ta metoda może po prostu służyć do arbitralnego kierowania pieniędzy na cele nieuznawane przez lokalny rząd, ale wspierane przez donatorów, którzy zawsze będą w stanie znaleźć jakichś przedstawicieli „społeczeństwa obywatelskiego”, którzy usprawiedliwią ich decyzje.
W ten sposób kraje aspirujące do Unii takie, jak Mołdowa czy Gruzja, staną się przedmiotem inżynierii społecznej ubranej we wzniosłe hasła inkluzywności i wspierania najsłabszych. Nie można też wykluczyć, że podobnie może się stać w krajach będących już formalnie członkami Wspólnoty, które – jak Polska, czy Węgry – miały nieszczęście dokonać niewłaściwych wyborów politycznych.
Pod hasłem feministycznej polityki zagranicznej może się odbywać swoista resocjalizacja tych krajów. Nikt nie wątpi, że znajdą się w nich liczni przedstawiciele „społeczeństwa obywatelskiego”, którzy chętnie zastąpią przedstawicieli tegoż społeczeństwa wyłonionych w wyniku wyborów, aby wyjść naprzeciw rządowi, który zechce wzmocnić „bezpieczeństwo ludzi” w ich własnym kraju, którego bezpieczeństwo zejdzie automatycznie na drugi plan.
Wróćmy na chwilę do wymyślonego przemówienia, od jakiego zaczęliśmy: „W ciągu ostatniej dekady pozwoliliśmy autokracjom zapuścić korzenie wewnątrz Unii Europejskiej – na Węgrzech, i prawdopodobnie także nawet w Polsce.” Inny autor pisze, że „dyplomatyczna kultura szacunku” (rzecz jasna chodzi tu o dyplomację w starym stylu, nie-feministyczną) może prowadzić do tego, że w kraju partnerskim będzie się pracować wyłącznie z lokalnymi elitami, co może prowadzić do „legitymizowania przemocy, represji i marginalizacji dokonywanych przez te elity”. Podobnie, jak w przypadku społeczeństwa obywatelskiego może się tu okazać, że o tym, kto jest przedstawicielem „autokratycznej elity” decydujemy my.
Aktywistka w kreacji Armaniego
No właśnie. My, czyli kto? Przyjrzyjmy się najwybitniejszej przedstawicielce prądu intelektualnego, który przenika obecnie liberalne elity zajmujące się sprawami międzynarodowymi. Szefowa międzynarodowego centrum promującego FPZ, które z jakichś przyczyn znajduje się w Berlinie, Kristina Lunz, jest dobrze wyglądającą, szczupłą 40-latką. Znakomicie prezentuje się na międzynarodowych kongresach, na których niestrudzenie rozpowszechnia swój przekaz, choć rzecz jasna najlepiej zaprezentowała się w kreacjach od Armaniego, gdy jego fundacja zaprosiła ją by opowiedziała o swojej idei.
Przy tej okazji fundacja ubrała panią Lunz w kilka świetnie skrojonych ubrań z najlepszych materiałów. W ten sposób mogła się zareklamować w opiniotwórczych środowiskach (w końcu Armaniego nie nosi byle kto), a firma mogła pokazać, że w jej ubraniach nie chodzą wyłącznie ludzie obrzydliwie bogaci, ale także aktywistki zatroskane o los kobiet z najodleglejszych regionów świata. Taka wymiana.
Postanowiłem sprawdzić, co Kristina Lunz pisała od lutego tego roku o Ukrainie. Nie byłem zaskoczony, że niewiele, bo to jest kwestia dość trudna do ujęcia w taki sposób, aby promować FPZ. Owszem, próbowano zrobić sprawę z tego, że kobiety uciekające przed wojną do takich krajów jak Polska nie będą mogły swobodnie dokonywać aborcji, ale to jakoś nie poszło, bo przy najlepszych chęciach aktywistów trudno było to przedstawić jako coś poważniejszego, niż rosyjskie zbrodnie wojenne.
Kristina Lunz jest jednak dobra w promocji. Nie na darmo szefuje międzynarodowej organizacji, która za sponsorów ma Fundację BMW i Open Society. Pod hasztagiem #Bucha zamieściła wstrząsający wątek, który zaczęła i zakończyła stwierdzeniem, że „jej serce krwawi”, ale w środku zajęła się już wyłącznie tym, że organizacje feministyczne na świecie są niedofinansowane, zaś rząd niemiecki chce przeznaczyć astronomiczną kwotę 100 mld euro na broń, gdy tymczasem należałoby te pieniądze dać aktywistom społecznym, bo to oni uczynią świat bardziej bezpiecznym. A w dłuższym terminie „więcej broni nikogo nie uczyni bezpieczniejszym”.
Było to jedyne bezpośrednie nawiązanie do wojny na Ukrainie. Na siłę można się jeszcze doszukiwać jakichś nawiązań w postach odnoszących się do rozbrojenia nuklearnego, ale i tam autorka koncentrowała się na tym, że „broń nuklearna to najobrzydliwsza forma patriarchalnego przymusu państwowego”.
Generalnie jest tak, że co „patriarchalne”, to złe i nawet Putin nie tyle jest zły, że odtwarza Związek Radziecki i odbudowuje imperium, ale jest zły, bo jego reżim jest „patriarchalny”, a celem FPZ jest aby „patriarchalne reżimy takie, jak Putina nie mogły istnieć, także w Rosji. Polityka ta musi więc popierać tych, którzy chcą zlikwidować takie systemy, także w Rosji”. Czyli rosyjska dyktatura zła, ale można sobie doskonale wyobrazić, że jakiś inny rząd – niekoniecznie dyktatorski – będzie też zły, bo patriarchalny.
Pani Lunz jest przedstawicielką radykalnego nurtu walczącego o wprowadzenie FPZ. Nurtu radykalnie pacyfistycznego, który walczy z patriarchalizmem i chciałby zakończyć wojnę Ukrainy z Rosją pozbawiając Ukraińców uzbrojenia, chciałby także całkowitego rozbrojenia nuklearnego bez względu na konsekwencje. I najlepiej czuje się w krajach Trzeciego Świata – pardon! – Globalnego Południa, gdzie może realizować swobodnie, niejako na surowym korzeniu, plany przemiany społeczeństw w społeczeństwa postępowe, gdzie patriarchat byłby wyrugowany, a kobiety całkowicie wyemancypowane, co wyrażałoby się głównie w dowolnym dostępie do aborcji.
Niemcy zamiast Szwedów
Mniej więcej w miesiąc po tym, jak Annalena Baerbock przestrzegała przed chichotaniem, a uczestnicy berlińskiego zgromadzenia zajmowali się budowaniem Nowego Wspaniałego Świata, międzynarodowa konstrukcja FPZ doznała poważnego wstrząsu. Szwecja, od której wszystko zaczęło się w roku 2014, kiedy minister Margot Wallstrom ogłosiła, że jej kraj wchodzi na drogę budowania FPZ, za sprawą nowego konserwatywnego rządu z drogi postępu zeszła.
Nowy minister spraw zagranicznych Tobias Billstrom oznajmił kostycznie, że Szwedzi oczywiście jak zawsze będą popierali równość płci i równe traktowanie, ale nie chce tego nazywać w specjalny sposób, bo „etykiety mają tendencje do przesłaniania zawartości”.
Zwolennicy wprowadzenia FPZ w Niemczech odebrali to trochę tak, jakby Krzysztof Kolumb zawrócił swój statek w połowie drogi do Ameryki i postanowił wstąpić do hiszpańskiego klasztoru, postanowili jednak odkryć nowy kontynent samodzielnie i w pewnym sensie poczuli się zadowoleni, że tak oto Niemcy mogą w sposób naturalny objąć przewodnictwo w szpicy krajów przewodzących innym postępowym krajom.
Panie Julia Gantner i Leonie Stamm napisały obszerny tekst, w którym oprócz zwracania uwagi na konieczność zakomunikowania idei FPZ społeczeństwu (60% Niemców nie wie co to jest!) z satysfakcją stwierdziły, że, gdy reakcyjny szwedzki rząd zszedł z feministycznej sceny zagranicznej, świat patrzy teraz na kogo? Na Niemcy oczywiście!