Z innych jego ról wyróżniłbym Jasia Mincla z serialowej „Lalki” Ryszarda Bera. Dopiero po wielu latach, oglądając ten obraz razem z dziećmi, odkryłem, że Bareja w nim gra. Jest w nim prawdziwym wcieleniem witalności, tak jak jego bohater. Pozostałe role to raczej epizody albo komiczne etiudy. Warto zwrócić uwagę, że Bareja grał głównie w filmach swoich przyjaciół ze studiów. Dzięki temu natkniemy się na niego w serialu „Dom” Jana Łomnickiego, w „Eroice” Andrzeja Munka czy w „Gangsterach i filantropach” Jerzego Hoffmana i Edwarda Skórzewskiego. To był rodzaj samopomocy. Kiedy któryś z kolegów nie miał pracy i był na cenzurowanym, a to w tamtych czasach zdarzało się całkiem często, zatrudniano go, żeby zarobił cokolwiek. U Barei w „Nie ma róży bez ognia” gra, zresztą świetnie, Henryk Kluba – epizod sąsiada nazwiskiem Poganek, planującego organizację orgii.
Na ekranie oglądamy również rodzinę Stanisława Barei, z wyjątkiem jego małżonki…
To konsekwencja pomysłu, żeby traktować swoje filmy niczym rodzaj pamiętnika. Reżyser kilkukrotnie zatrudniał w epizodach swoje dzieci i matkę. Dla mnie najzabawniejszy jest epizod Jana Barei w „Misiu” – chłopca liczącego ludzi w kolejce do apteki. To on mówi Suwale (Bronisław Pawlik): „Proszę pana, ja już policzyłem, w kolejce stoi 126 osób. Czuwaj!”. Żona, pani Hanna Kotkowska-Bareja, mimo kilku propozycji nie chciała się pojawiać w filmach męża. To paradoksalne, bo poznali się na planie „Szkiców węglem” Antoniego Bohdziewicza, gdzie była statystką. Dziś mówi, że żałuje tej decyzji, ale w tamtym czasie uważała, że się po prostu nie nadaje.
Bareja był wierny swym aktorom, czy też poszukiwał nowych twarzy?
I tak, i nie. Z Bareją, o którym dziś myślimy jako kultowym reżyserze, było zupełnie inaczej niż z młodym filmowcem po szkole. Początkowo, jak każdy artysta, poszukiwał swojej drogi i wtedy próbował różnych gatunków. To ważne słowo: „gatunek”. Bareja uprawiał kino gatunkowe w czasach, kiedy w Polsce nim pogardzano. Nakręcił czarny kryminał, komedię, komedię muzyczną, typowy musical, a także pierwszy polski serial sensacyjny
„Kapitan Sowa na tropie”. W tym okresie dobierał wykonawców stosownie do gatunku, choć i tu są wyjątki. Bo Bronisława Pawlika zatrudniał od swojej pierwszej fabuły do końca kariery. I z pewnością można powiedzieć, że to był „aktor Barei”. Kiedy jednak w latach 70. XX w. wyrobił sobie własny charakter „pisma”, co datuje się od premiery filmu „Poszukiwany, poszukiwana”, wybrał grupę wykonawców o podobnym poczuciu humoru i trzymał się jej do końca. Najważniejsi byli jego współscenarzyści i aktorzy jednocześnie, najpierw Jacek Fedorowicz, później Stanisław Tym, ale tych artystów było dużo więcej. Choćby Bożena Dykiel, Stanisława Celińska, Halina Kowalska, Janina Traczykówna, Andrzej Fedorowicz, Jerzy Dobrowolski, Wojciech Pokora, Wiesław Gołas, Jan Kobuszewski, Mieczysław Czechowicz, Tadeusz Pluciński, Kazimierz Kaczor, Wojciech Siemion, Marian Łącz czy Krzysztof Kowalewski.
Pozwalał wykonawcom improwizować?