Dlaczego mamy z realistami tak poważny problem? Zaryzykuję tezę, że nawet ci, którzy wcześniej czytali z ciekawością „Tragizm polityki mocarstw” Johna Mearsheimera („The Tragedy of Great Power Politics”, książka wydana w USA w 2001 roku, w Polsce w 2019, uważana za jedną z najważniejszych prac politologicznych obok „Końca historii” Francisa Fukuyamy i „Zderzenia cywilizacji” Samuela P. Huntingtona – red.), unosili brwi ze zdumieniem, gdy czytali jego publicystykę w roku 2022 i widzieli zastosowanie tez autora do praktycznej analizy bieżących wydarzeń.
Niechęć do realistów stała się do tego stopnia powszechna, że niedawno czołowy amerykański autor reprezentujący ten sam nurt refleksji na temat stosunków międzynarodowych, Stephen Walt, dał wyraz swojej frustracji tym, jak są traktowani myśliciele o poglądach podobnych do niego. Napisał:
„Jeżeli masz czelność zasugerować, że poszerzenie NATO (i polityki pokrewne) pomogły otworzyć drogę do wojny, jeżeli sądzisz, że najprawdopodobniejszym jej zakończeniem jest wynegocjowanie porozumienia i wcześniej czy później do tego dojdzie, i jeśli wspierasz Ukrainę, ale jesteś zdania, że wsparcie dla niej powinno być względne wobec innych interesów, nieomal na pewno zostaniesz ogłoszony proputinowską marionetką, ugłaskiwaczem, izolacjonistą lub jeszcze gorzej”.
Walt uzupełnił swój wybuch całkowicie zdroworozsądkowym stwierdzeniem, że „moralne oburzenie nie jest polityką”, a złość na Władimira Putina i Rosję „nie podpowie nam, jakie podejście jest najlepsze dla Ukrainy lub dla świata”. Wracamy więc do pierwotnego pytania i pierwotnej sprzeczności, bo jest to zdanie, z którym doprawdy trudno się nie zgodzić. Jak to się więc dzieje, że realiści wypowiadają się tak słusznie, a jednocześnie obok stawiają tezy wręcz odpychające?
Państwa jako kule bilardowe
Zacznijmy od teorii. Zasadniczą tezą Mearsheimera, którą wyłożył w swojej sztandarowej wspomnianej wyżej książce jest to, że niebezpieczeństwo wojny między mocarstwami jest największe, gdy w świecie mamy do czynienia z układem wielu mocarstw, z których jedno aspiruje do hegemonii. Taki układ, który John Mearsheimer określa mianem „zachwianej wielobiegunowości” jest wysoce niestabilny i prawdopodobieństwo, że doprowadzi do wojny jest wysokie. Tak było przed obiema wojnami światowymi i tak – według niego – jest obecnie.
Paradoksalnie w okresie zimnej wojny, gdy żyliśmy w świecie zdominowanym przez dwa wielkie bloki, niebezpieczeństwo wielkiej wojny było jego zdaniem stosunkowo niewielkie. Zarówno Związek Radziecki, jak USA dysponowały wielkimi armiami i przede wszystkim arsenałami jądrowymi, co stawiało próg wojny między nimi na bardzo wysokim poziomie.
Toczyły się rzecz jasna starcia, w których po jednej i drugiej stronie występowali stronnicy obu mocarstw i same mocarstwa, ale nigdy ich wojska nie stanęły bezpośrednio naprzeciwko siebie. ZSSR wspierał Wietnam, gdy wojska amerykańskie toczyły w nim wojnę, zaś USA wspierały afgańskich mudżahedinów po inwazji radzieckiej. Najbliżej starcia bezpośredniego było w Berlinie, gdy Stalin zarządził blokadę, i na Kubie, gdy Chruszczow chciał tam rozmieścić rakiety, ale za każdym razem strony osiągały porozumienie zanim doszło do bezpośredniego konfliktu.
Świat był bezpieczny od wielkiej wojny, choć ludzie ginęli na wojnach małych. Ginęli też obywatele mordowani lub głodzeni przez wielkich dyktatorów, ale to jest czynnik, na jaki Mearsheimer nie zwraca uwagi. Wypadnie jeszcze do tego powrócić.
Prawdopodobieństwo wielkiej wojny było też małe, gdy świat znajdował się pod hegemonią jednego mocarstwa. W trzydziestoleciu po upadku ZSSR w 1991 roku, Stany Zjednoczone jako hegemon toczyły jedynie lokalne wojny o charakterze „policyjnym”, ale starcie na większą skalę było nie do pomyślenia.
Tymczasem obecnie mamy do czynienia ze światem, w którym występują co najmniej trzy duże mocarstwa. Mearsheimer zalicza do nich na pewno USA i Chiny, a Rosję dołącza ze względu na jej możliwości nuklearne. Jest to być może mocarstwo drugiej kategorii jeżeli chodzi o siłę ogólną, ale na pewno pierwszej, gdy wziąć pod uwagę głowice jądrowe.
Układ ten daje teoretycznie możliwość zaistnienia trzech tak zwanych „par konfliktu”, realnie zaś konflikt może wybuchnąć na dwu osiach: USA – Rosja i USA – Chiny. Ponieważ Chiny są mocarstwem rosnącym, a jego celem będzie zapewne uzyskanie hegemonii w regionie, konflikt z nimi jest bardzo prawdopodobny. Krajów europejskich, Indii i Japonii Mearsheimer nie zalicza do grona mocarstw, ale ich obecność i ich siła też mogą przyczynić się do wzrostu napięcia. Krótko mówiąc: nasza sytuacja jest dalece bardziej niebezpieczna niż jeszcze 10 lat temu i – paradoksalnie – niż 40 lat temu.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Rozważania Mearsheimera są przy tym pozbawione pierwiastka moralnego. Co więcej, jak przystało na przedstawiciela szkoły realistycznej, która krytykuje liberałów za stosowanie pojęć moralnych do świata polityki międzynarodowej, czyni on z tej rezygnacji cnotę. Liberałowie są w jego przekonaniu w istocie zwykłymi hipokrytami, którzy posługują się pięknie brzmiącymi, atrakcyjnymi frazesami o moralności w polityce, natomiast w zaciszu gabinetów podejmują decyzje zgodne z realistycznym poglądem na świat. Realiści patrzą na świat beznamiętnie i realnie wyważają możliwości działania. W jednym z tekstów porównuje on mocarstwa do kul bilardowych.
Wydaje się też, że ma on tendencję do depersonalizacji decyzji o wojnie i pokoju. Zastanawiając się nad przyczynami wojen pisze: „Zasadnicze przyczyny wojen tkwią w strukturze systemu międzynarodowego”. Skoro tkwią w strukturze, to ludzie decydujący o wojnie są niejako jej niewolnikami i gdy sytuacja dojrzeje, po prostu wchodzą w stan wojny.
Oczywiście nie chcę oskarżać chicagowskiego politologa o wyznawanie automatyzmu, to nie jest tak, aby sądził on, że po przekroczeniu jakichś parametrów wojna wybucha niejako sama z siebie, zaś politycy działają niczym zombie zaprogramowane na jeden cel. Jednak jego zdaniem struktura systemu zdecydowanie zawęża możliwości działania polityków podejmujących decyzje i niejako pcha ich kierunku wojny lub pokoju.
Dziesięć lat temu mieszkający w Wielkiej Brytanii australijski historyk Christopher Clark wydał słynną książkę o wybuchu I wojny światowej, którą zatytułował „Lunatycy. Jak Europa poszła na wojnę w 1914 roku”. Analizował w niej przyczyny, dla jakich elity krajów europejskich zdecydowały się na starcie, które zakończyło się niespotykaną w dziejach rzezią i zasugerował, że byli oni niczym lunatycy, którzy wkroczyli w stan wojny jakby nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co robią, a na pewno nie przewidując straszliwych jej konsekwencji. Można sądzić, że jest to dobra ilustracja tez Mearsheimera.
Realizm w praktyce
Zarówno John Mearsheimer, jak i Stephen Walt, sporo pisali o problemach międzynarodowych w ubiegłym roku, jednak dla pokazania poglądów najnowszych, wypowiadając które ich autor dysponował jak największą wiedzą, chciałbym odwołać się do tzw. debaty holbergowskiej organizowanej raz do roku na uniwersytecie w Bergen, dla uczczenia pamięci urodzonego tamże w roku 1684 pisarza i uczonego Ludwiga Holberga, który dla krajów skandynawskich jest kimś w rodzaju Moliere’a wzbogaconego o elementy lingwistyczne i naukowe.
To postać ważna także dlatego, że łączy Danię i Norwegię, bo Holberg językowo i naukowo był Duńczykiem. W grudniu 2022 roku do debaty tej zaproszono byłego premiera Szwecji Carla Bildta i Johna Mearsheimera, a jej tytuł był znaczący: „Czy strach uczyni nas bezpiecznymi?”
Chicagowski profesor powtórzył w jej trakcie swoje teoretyczne tezy o tym, że obecnie mamy do czynienia z niestabilnym układem wielobiegunowym, co nie jest w najmniejszym stopniu kontrowersyjne, a następnie przeszedł do analizowania przyczyn wojny na Ukrainie i tam kontrowersji pojawiło się wiele.
Po pierwsze Mearsheimer jest zdania, że Putin nie jest wcale imperialistą i nie ma żadnych dowodów na to, że chciałby podbić Ukrainę, a następnymi przystankami na jego drodze mogłyby być państwa bałtyckie, czy nawet Polska. Uważa on, że zaatakowanie Ukrainy nie jest wcale powodem, aby sądzić, że Putin chce ją sobie podporządkować, bo po pierwsze uderzył zbyt małymi siłami, a po drugie nigdzie i nigdy tego nie zapowiedział.