Świat nie dzieli się na dyktatury i demokracje. Nie dzieli się na Północ i Południe. Ani na stronników Stanów Zjednoczonych i Chin, czy Rosji. To znaczy owszem, takie podziały istnieją. I są bardzo istotne dla bieżącej polityki. Bez nich byłoby nam trudno orientować się w gąszczu interesów i konfliktów.
Ale istnieje podział o wiele głębszy i bardziej zasadniczy. Egzystencjalny. Prawdziwy podział świata to ten, w którym po jednej stronie stoją ci, którzy traktują politykę poważnie, co znaczy jako miejsce, w którym w każdej chwili może dojść do ostatecznego starcia, w którym będzie zagrożone życie ich narodu – wojownicy. Po drugiej zaś ci, którym wydaje się, że traktują politykę poważnie, bo prowadzą przecież dalekowzroczne działania gospodarcze, zawierają sojusze i budują systemy bezpieczeństwa, ale nie biorą pod uwagę myśli, że ich partnerzy i adwersarze mogą wyciągnąć broń. W ostatecznym rachunku można ich określić mianem pieczeniarzy.
Żyją oni i prowadzą sprawy swojego kraju tak, jakby zagrożenie miało nigdy nie nadejść. Jakby – mimo trudności i przeszkód – świat zawsze miał być przewidywalny i nie wychodził poza ustalone ramy. Można ich porównać do szachistów (czasami zdolnych i wybitnych), którzy sądzą, że zawsze będą grali w szachy, a walka na śmierć i życie jest od nich odległa. Jest domeną historii, albo dzieje się daleko. Ich nie dotyczy.
Wojownicy zaś wiedzą, że gra w szachy jest tylko jedną z odmian starcia, bo niektórzy szachowi sparingpartnerzy mają w zanadrzu majchry i wyciągną je, jak tylko poczują okazję.
W Europie od wielu dziesięcioleci brała górę ta pierwsza postawa. Powojenni Europejczycy, otoczeni militarną, a z początku także gospodarczą opieką Amerykanów, zachowywali się niczym swawolny Dyzio, który żył w przeświadczeniu, że każde zachowanie ujdzie mu na sucho i żadne zagrożenie nie jest realne. Przeświadczenie to pozwalało Francji de Gaulle’a wycofać kraj ze struktur wojskowych NATO w roku 1966 i żyć w złudzeniu wielkości, wierząc, że własna broń jądrowa wystarczy, aby odstraszyć przeciwników. Takie przeświadczenie było najgłębiej ukrytym powodem niemieckiej polityki zbliżenia ze Związkiem Radzieckim, a potem z Rosją pod hasłem „Wandel durch Handel”. Dostrzec je było można już od lat 70-tych, gdy zaczynało się „odprężenie”, a w pełni ukazało swoją twarz w czasach „końca historii”, po roku 1989.
Prezydent Francji należy do tego drugiego rodzaju polityków, choć z pewnością zdaje mu się, że jest niezwykle przewidujący i potrafi zabezpieczyć nie tylko swój kraj, ale także całą Europę. Wszak w swoją podróż do Chin zabrał szefów największych francuskich firm, patronował wielkiemu kontraktowi Airbusa, kontraktowi powiększającemu znacznie sprzedaż do Chin francuskiej wieprzowiny i innym pomniejszym, które przecież przyczynią się do dobrobytu Francji, Europy i jeszcze bardziej powiążą je z gospodarką chińską, co może mieć wyłącznie dobroczynne skutki dla pokoju. W dodatku Macron po raz kolejny uzyskał zapewnienie Xi Jingpinga, że uważa on użycie broni jądrowej za niedopuszczalne. Zapewnienie, którego hojnie udziale on swoim interlokutorom od czasu rozpoczęcia wojny na Ukrainie, bo wie, że to jedyna rzecz, której naprawdę się boją.
W zamian Macron nie musiał robić nic szczególnego. Ot, po prostu zdystansować się od obrony Tajwanu stosując zasadę równej odległości od Chin i Ameryki. Przewodniczącemu Xi nie przeszkadza bowiem krytyka ze strony europejskich polityków i dystansowanie się od jego zamiarów. Byłoby oczywiście lepiej, gdyby Macron po prostu powiedział, że Tajwan należy się Chinom, ale – jak to pisał Stanisław Barańczak – są pewne realia.
Wystarczyło więc, że z ust gościa padła deklaracja o tym, że to „nie jego” konflikt. A skoro „nie jego”, to może i nie europejski? A wypowiedź o tym, że Europa nie może być „wasalem” Stanów Zjednoczonych, także musiała pieścić ucho Przewodniczącego.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
W ten sposób Macron wpisał się – pewnie nie do końca sobie zdając z tego sprawę – w świat wykreowany przez rysowników chińskiego „Global Times”. Ameryka występuje w nim jako kościsty i fałszywie się uśmiechający „wujek Sam”, zawsze mający w zanadrzu jakieś rakiety, bomby, lub przynajmniej zapałki, którymi wznieca ogień pod niczego się nie spodziewającymi partnerami a w gruncie rzeczy sługami.
Politycy europejscy portretowani są jako nieco zdezorientowani, ale sympatyczni, nieświadomie i chyba niechętnie poddający się manipulacjom „wujaszka”, a w gruncie rzeczy pełni dobrej woli i podatni na gesty przyjaźni i rzeczowej współpracy ze strony Chińczyków.
Ci ostatni są zawsze w porządku, szczerze uśmiechnięci i nie mają nigdy ukrytych intencji, bo po prostu chcą współpracy, w czym przeszkadza demoniczny Jankes. Więc starczy się od niego odciąć, zająć pokojową współpracą z Chinami i świat potoczy się w dobrym kierunku. A że po drodze wydarzy się jakaś „operacja specjalna” na Tajwanie? Przecież kryzysy się zdarzają.
Fałszywe poczucie bezpieczeństwa
Pod koniec lat 90-tych Caspar Weinberger, szef Pentagonu za czasów Reagana, wydał wspólnie z dziennikarzem Peterem Schweitzerem książkę „Następna wojna”, w której kreślił scenariusze możliwych światowych lub regionalnych konfliktów. Najbardziej dramatycznym był ten obejmujący zagrożenie z Rosji, która dzięki szantażowi nuklearnemu możliwemu dzięki wprowadzeniu innowacyjnego systemu antyrakietowego, skutecznie odepchnęła Stany Zjednoczone od Europy i przejęła nad nią kontrolę.
Nie wydaje się, aby w przepełnionych dobrobytem stolicach europejskich przejęto się nadmiernie ponurymi wieszczbami amerykańskiego „jastrzębia”, zwłaszcza, że aprobującą przedmowę do tej książki napisała Margaret Thatcher. Europa nie chciała myśleć o wojnie i szantażu atomowym. Poczucie bezpieczeństwa było wszechobecne i wszechogarniające.
I można spokojnie zaryzykować tezę, że właśnie poczucie bezpieczeństwa jest tym czynnikiem, który nadal dominuje i odróżnia politykę krajów zachodnich od polityki krajów frontowych Unii Europejskiej, oczywiście za wyjątkiem Węgier, które wybrały drogę wasalizacji w drugą stronę.
Mówiąc wprost: Francuzi, ale i Holendrzy, Belgowie, Włosi, Niemcy nie wierzą, że ich krajom grozi realne niebezpieczeństwo. Bucza może się wydarzyć jedynie na wschodzie: na Ukrainie, może w Polsce, czy w Estonii. Paryż i Berlin będą bezpieczne. Zachodni Europejczycy zwyczajnie nie wierzą i nie biorą pod uwagę, że wrogie wojska mogą przyjść także do ich krajów. Przecież nie należą do rosyjskiej „bliskiej zagranicy” i zawsze byli w gruncie rzeczy przyjaźnie nastawieni i wolni od „rusofobii” kształtującej myślenie na wschodzie kontynentu.
Francuski socjalistyczny polityk, który komentując chińską wizytę „wita” prezydenta Macrona w gronie ludzi rozsądnie traktujących politykę międzynarodową jest dokładną egzemplifikacją tego, jak bardzo poczucie zagrożenia jest obce wielu europejskim elitom. Podobnie wypowiedź Charlesa Michela, który powiedział po prostu, że Macron miał rację mówiąc po wizycie w Chinach o europejskiej „autonomii strategicznej” i o tym, że Europa nie powinna angażować się w „nie swoje konflikty”. Takiego samego zdania jest Rolf Muetzenich, szef współrządzącej w Niemczech SPD, który nie chciałby, aby Europa „stała się stroną” w konflikcie amerykańsko-chińskim.
Wolno też sądzić, że takie fałszywe poczucie bezpieczeństwa stało u podstaw niechętnego nastawienia takich krajów jak Francja i Niemcy do pomocy militarnej Ukrainie. Biorąc pod uwagę potęgę ich gospodarek pomoc ta jest niewielka. Według Instytutu Ekonomicznego w Kilonii, który skrupulatnie zestawia wszystkie donacje, Francja przez rok dostarczyła lub przyrzekła dostarczyć uzbrojenia za 650 mln euro. Mniej niż Norwegia, czy Szwecja, nie wspominając o Polsce. Niemcy po wielomiesięcznych wahaniach uruchomiły pomoc na większą skalę, ale nadal pomoc bilateralna (czyli bez wliczania udziału w pomocy unijnej) znajduje się na poziomie 0,07% PKB w przypadku Francji i 0,21% PKB w przypadku Niemiec.