Polemiki z towarzyszką Wandą
Dość, że w roku 1935 Łobodowski dokonuje wielkiego zwrotu w swoim życiu. Na łamach „Wiadomości Literackich” (po odsłużeniu wojska przeniósł się do Warszawy) drukuje esej-manifest „Smutne porachunki”, który jest, przy zachowaniu wszelkich proporcji, należy do tej samej kategorii co „Zniewolony umysł”, wczesne pisma Koestlera czy Orwella: jest próbą rozliczenia się z komunizmem, analizy przyczyn, które prowadziły do „zaczadzenia”, i odrzuceniem „Boa, który zawiódł”. Na tle radykalizowania ówczesnej młodej literatury było posunięcie bezprecedensowe – i Łobodowskiemu cierpko odpowiadała w druku sama Wanda Wasilewska.
Bardzo znamienne, że odrzuciwszy komunizm, a nadal przekonany, „że trzeba porwać się z miejsca, ogromny sztandar rozwinąć” poeta wybierze bardzo konkretne zaangażowania. Wiąże się z poważnymi środowiskami ukraińskimi (przede wszystkim, choć nie tylko, byłych „petlurowców”), które z przekonania, nie z koniunkturalizmu, stawiały na sojusz z RP i odbudowanie niepodległej Ukrainy we współpracy z Polską. Tłumaczy ukraińskich poetów. Ba, publikuje analizy poświęcone operacjom wojskowym oddziałów kozackich w latach 1917-20!
Przez Jerzego Giedroycia wciągnięty zostaje w działalność tzw. Klubu Prometejskiego – najpoważniejszej jawnej ekspozytury inicjatyw „prometejskich”, zmierzających do rozmontowania ZSRS „wzdłuż szwów narodowościowych”. I wreszcie – te lojalności i znajomości często się w tych latach pokrywały – trafia pod skrzydła najwyższego chyba rangą polityka polskiego, działającego na rzecz współpracy polsko-ukraińskiej – Henryka Józewskiego.
Tych zaangażowań było tyle, że zasługiwałyby na osobny artykuł: Łobodowski tłumaczył na potrzeby Ukraińskiego Instytutu Naukowego (jednej z „ekspozytur” petlurowców) poezje Tarasa Szewczenki i publikował na łamach redagowanego przez Giedroycia kwartalnika „Wschód-Orient”. Pisywał w „Biuletynie Polsko-Ukraińskim” i wykładał w „Klubie »Prometeusz«”. Ale najważniejsze była jednak współpraca z Józewskim. W 1937 niespełna 30-letni poeta stanął na czele tygodnika, stanowiącej podstawowe narzędzie propagandowe Józewskiego, narzędzie opisywania „eksperymentu wołyńskiego”.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
O eksperymencie tym, czyli próbie stworzenia nowej formuły relacji polsko-ukraińskich w II RP, nieraz już pisano, ściślej, opłakiwano go. Józewski, filozof, malarz i matematyk, jeden z najbliższych współpracowników komendanta Piłsudskiego jeszcze w latach Legionów, został postawiony na stanowisku wojewody w roku 1929 i utrzymał się na nim przez 10 lat. Zdziałał w tym czasie wiele, mnożąc liczbę szkół dwujęzycznych i ukraińskich, wprowadzając ukraiński do urzędów, wspierając rozwój spółdzielni i przedsiębiorczości ukraińskiej, ale też miejscowych instytucji kultury, Muzeum Krajoznawczego i Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Łobodowski wspierał go przez ostatni rok jego służby.
O której nadaje Radio Madryt?
I po wszystkich sztormach wojny światowej, ucieczkach, więzieniach i internowaniach, znalazłszy względną stabilizację jako redaktor (od 1949 aż po 1975!) polskiej rozgłośni Radia Madryt – wrócił do tej tematyki jako publicysta i poeta. Oczywiście, nie ograniczał się do niej, nie z jego temperamentem – trzeba by wyliczać i jego przekłady (a często „naśladowania”) z poezji hiszpańskiej, i trud tłumaczenia dla „Kultury” paryskiej Sołżenicyna, i codzienną harówkę w rozgłośni.
Tę ostatnią znakomicie zresztą pointuje (i ukazuje zasięg rozgłośni!) zapiska poczyniona przez Marię Dąbrowską w jej „Dziennikach”. Pisarka opowiada w niej o przygodzie Jana Kotta, prawomyślnego jeszcze wówczas aż do bólu pisarza i profesora, który goszcząc z odczytem w małej miejscowości w Polsce został spytany – były to lata powojennego chaosu – czy nie wie, co stało się z poetą Łobodowskim. – Wiem – miał odpowiedzieć przez zaciśnięte zęby Kott. – Jest w Hiszpanii frankistowskiej i przez radio wygłasza paszkwile na Polskę demokratyczną.
Na co, jak dodaje Dąbrowska, aż dwie osoby w sali zapytały: „a o której godzinie?".
TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy
Był więc Sołżenicyn, miłostki i codzienne audycje, młynek, którego skalę pozwala sobie wyobrazić zbiór jego korespondencji z Giedroyciem, wydanej w ubiegłym roku przez Bogumiłę Berdychowską – ale była i Ukraina. Łobodowski był, obok Juliusza Mieroszewskiego i Jerzego Stempowskiego trzecim konstruktorem „idei U L B” (czyli pojednania i bliskich związków z Ukrainą, Litwą i Białorusią), stworzonej i forsowanej na łamach „Kultury”.
Z tych trzech, to prawda, najbardziej miał temperament polemisty, nie „statysty” w sienkiewiczowskim rozumieniu: spalał się w deklaracjach i polemikach, chociaż jego dorobek jest zadziwiająco obfity: zbiór „Przeciw upiorom przeszłości. Myśli o Polsce i Ukrainie” wydany staraniem i pod redakcją Pawła Libery liczy, bagatela, ponad 500 stron.
Ale tam, gdzie Mieroszewski odkładał, znużony i cierpki, rogowe okulary, gdzie Stempowski-Hostowiec wikłał się w swoich ironiach, Łobodowski miał jeszcze jedno: „ogromny sztandar”, łatwość dytyrambu, talent pisania wierszy niedzisiejszych, ale dalekich od patriotycznego banału, porywających rytmem i rozmachem: myślę, że nieźle by się zgadali z Jackiem Kaczmarskim, którego zmarły w 1988 poeta chętnie ponoć słuchał… A może inaczej: myślę, że Kaczmarski, ryczący o Kniaziu Jaremie, aż ciarki idą i w 30 lat po wydaniu „Sarmatii”, nie miałby nic przeciw zaśpiewaniu takiej strofy:
...że przejaśnia się nad Kijowem i Humaniem,
że znów razem w bojowy idą taniec,
że już wspólna trumna w szczęty trzasła,
młody chmiel w dębowych kipi kadziach…
I zapada się pod ziemię Perejasław
i pod niebo
ulatuje
Hadziacz.
(Józef Łobodowski, „Pieśń o Ukrainie”, Instytut Literacki, Paryż, 1959).
– Wojciech Stanisławski