Cywilizacja

Czy Izrael przestanie istnieć? Opuszczony przez sojuszników, osaczony przez wrogów

Świeccy potomkowie syjonistów, którzy wywalczyli żydowskie państwo, są w odwrocie. Dziś, zapytani o to, jak świętują Paschę, odpowiadają, że lubią to święto, bo lubią dobrze zjeść.

Greg Rosshandler to szanowany australijski biznesmen pochodzenia żydowskiego. Na stronach internetowych wielu izraelskich organizacji non-profit można napotkać jego nazwisko i informację o tym, że jest ich sponsorem, a także zdanie, że „Pan Rosshandler jest żarliwym zwolennikiem zachowania państwa Izrael”.

Jednym z think tanków, które wspiera, jest Jerozolimski Instytut Strategii i Bezpieczeństwa (JISS), który przed niewieloma dniami opublikował na swojej stronie baner o niepokojącej treści: „Izrael powinien przygotować się do wojny i politycy powinni się opamiętać. Ostrzeżenie ze strony JISS”. Baner prowadził do krótkiego artykułu kończącego się przywołaniem łacińskiej maksymy „Si vis pacem, para bellum”.

Wolno przypuszczać, że Rosshandler aprobował to dramatyczne wezwanie. A skoro tak, to wolno również sądzić, że u progu 75. rocznicy utworzenia państwa, w umysłach wielu ludzi, potomków tych, którzy je wywalczyli, „zachowanie państwa” nie jest obecnie sprawą tak całkowicie oczywistą. Jak doszło do tego, że stało się to możliwe?

Niech to będzie Arabski terrorysta…

Złożył się na to splot czynników zewnętrznych i wewnętrznych, a z tych ostatnich najważniejszym był trwający nieomal od samego początku istnienia rządu Benjamina Netanjahu konflikt o reformę sądownictwa. Michael Oren, urodzony w Nowym Jorku amerykański Żyd, który przeniósł się do Izraela i doszedł do stanowiska ambasadora w Stanach Zjednoczonych, swój artykuł o tym konflikcie zaczął od ryzykownej figury retorycznej, gdy opisując przebudzenie przez syreny alarmowe, przyznał, że jego pierwszą myślą było: „Boże, niech to będzie terrorysta!”

Do ataków terrorystycznych Izrael przywykł od dziesięcioleci. To, czego najbardziej obawiał się Oren i jego rodzina, to starcie wewnętrzne. Pisał ten tekst w pierwszych dniach marca, gdy napięcie w kraju sięgało zenitu i wielu oczekiwało, że tym razem dojdzie do konfliktu naprawdę ostrego: Izraelczycy zaczną zabijać Izraelczyków.

Nie zamierzam wgłębiać się w szczegóły sporu o reformę sądownictwa w Izraelu, dość powiedzieć, że od mniej więcej trzech dekad tamtejszy sąd najwyższy stopniowo poszerzał swoje kompetencje kosztem świata polityki, a wśród wielu polityków narastało przekonanie, że trzeba temu położyć tamę. Wreszcie, gdy do władzy doszedł ostatni rząd Netanjahu, silnie prawicowi koalicjanci jego partii postawili warunek, aby reformę zmniejszającą samowładztwo prezesa sądu najwyższego przeprowadzić właśnie teraz.

Gwałtowne protesty, jakie potem nastąpiły, były częściowo spowodowane generalną niechęcią do tego rządu i do samego Netanjahu, nie wspominając o jego religijnych i konserwatywnych koalicjantach, którzy budzą nieomal fizyczny wstręt u nastawionych liberalnie wyborców, częściowo autentycznymi obawami o to, że planowana reforma pójdzie za daleko i zamiast postawić rozsądne granice, nałoży sądowi kaganiec i podporządkuje go politykom.

Ważne było też to, że świecka część społeczeństwa, którą można w pewnym uproszczeniu określić mianem duchowych spadkobierców twórców państwa Izrael, postrzegała sąd najwyższy jako sojusznika w starciu z rosnącymi w siłę religijnymi ortodoksami. Do kwestii jego podziału wypadnie jeszcze powrócić.

Wszystko to sprawiło, że spór zdawałoby się możliwy do załatwienia w trakcie rutynowych prac parlamentarnych, przeniósł się na ulice i ujawnił dramatyczny podział społeczny. Netanjahu musiał się wycofać, jeszcze nie wiadomo, czy trwale, czy tymczasowo, w momencie, gdy konflikt doszedł do wojska i zagroził bezpieczeństwu kraju.

Dlatego wyrwany ze snu były ambasador Izraela i człowiek uznany przez „Jerusalem Post” za jednego z dziesięciu najbardziej wpływowych Żydów w świecie, prosił Boga, aby nocny alarm przyniósł jedynie zwyczajny atak ze strony arabskiego terrorysty, nie zaś informację o tym, że Żydzi zaczęli strzelać do Żydów.

Bliski Wschód traci znaczenie

Konflikt ten był z wielkim niepokojem obserwowany w najważniejszym z punktu widzenia Izraela kraju świata, Stanach Zjednoczonych. Oskarżenie o to, że rządzące ugrupowania chcą rozmontować utrwalony system sądowniczy, czyli w domyśle – rozmontować system demokratyczny – zostały w Waszyngtonie potraktowane niezwykle poważnie. Dla administracji Joe Bidena, która ze wspierania demokracji w świecie uczyniła sztandarowy punkt swojej polityki, nie mogło być obojętne, że Izrael, poprzednio uznawany za wyspę demokracji w morzu arabskiej autokracji, nagle zaczął być postrzegany jako dążący do nieomal dyktatury.

Zaniepokojenie elit politycznych jak zwykle było wyrażane w sposób dość powściągliwy i premier Netanjahu został w końcu zaproszony na Światowy Szczyt Demokracji, gdzie uczestniczył nawet w jednym z głównych paneli dyskusyjnych, jednak ze strony amerykańskich analityków padło wiele słów, które będą w przyszłości określać ramy dialogu między oboma państwami.

Nie będzie łatwo powrócić do harmonijnych stosunków, gdy ze strony amerykańskiej padły słowa, że co prawda „stosunki z Izraelem są specjalne, ale mogą ulec zniszczeniu”. Ich autor, Paul Poast, związany z poważnym think tankiem Chicago Council, prowadzonym przez byłego amerykańskiego ambasadora przy NATO Ivo Daaldera, wymienił dwa zasadnicze punkty, które mogą spowodować, że Ameryka może uznać, że stosunki z Izraelem przestają być „specjalne”. Jeden z nich to, sytuacja, gdy „Izrael przestanie być demokracją”.
Premier Benjamin Netanjahu z małżonką Sarą podczas Święta Mimuny (zakończenia Paschy celebrowanego przez Żydów pochodzących z północnej Afryki) 12 kwietnia 2023. Fot. POOL / Reuters / Forum
Było to wyraźne nawiązanie do konfliktu o sądownictwo, gdy część amerykańskich elit przejęła retorykę Izraelczyków protestujących przeciwko reformie sądownictwa, którzy utożsamiali pozycję sądu najwyższego z istnieniem demokracji w tym kraju.

Poast wymieniał także drugi zasadniczy punkt, a mianowicie to, że Izrael nie może sobie pozwolić na podważanie stabilności politycznej w regionie. Ważnym elementem budowania tej stabilności jest osiągnięcie rozwiązania politycznego pozwalającego na utworzenie osobnego i zdolnego do funkcjonowania państwa palestyńskiego.

Poast zwracał uwagę na rosnącą w społeczeństwie amerykańskim, zwłaszcza w młodym pokoleniu, sympatię do Palestyńczyków, a także na to, że wśród wszystkich ankietowanych najwięcej jest zwolenników właśnie takiego, dwu-państwowego rozwiązania. Oznacza to, że w przyszłości coraz więcej Amerykanów nie będzie skłonnych dawać rządom w Jerozolimie carte blanche na każdy rodzaj polityki, a skoro tak, to ewentualny koniec „specjalnych stosunków” może spotkać się ze społeczną aprobatą.

W innych tekstach pojawiły się dalsze argumenty, dlaczego kontynuowanie tych stosunków w dotychczasowej formie może nie mieć sensu. Ich autorzy pisali, że Izrael jest krajem bogatym i finansowe wspieranie go utraciło rację bytu. Ponadto jest krajem posiadającym broń jądrową, a także silną i sprawną armię, więc wsparcie militarne również nie jest mu potrzebne. Zwłaszcza, gdy ewentualny kryzys wokół Tajwanu zaangażowałby amerykańskie siły i środki w stopniu trudnym do wyobrażenia i sensownej oceny.

Dochodzimy zatem do kolejnego powodu, dla jakiego nie będzie łatwo powrócić do harmonijnych stosunków na linii Jerozolima-Waszyngton. Jest nim zasadniczy zwrot w polityce amerykańskiej. Widać coraz wyraźniej, że Bliski Wschód traci pierwszoplanowe znaczenie, jakie miał dla Stanów Zjednoczonych przez wiele dekad. W dużej mierze związane jest to ze stopniową utratą znaczenia przez ropę naftową, która była przez tyle czasu krwią dla światowego obiegu gospodarczego.

Gigantyczne pieniądze, jakie administracja Bidena wpompowuje w transformację energetyczną, zaowocują w ciągu najbliższych dekad tym, że bliskowschodnia ropa przestanie pełnić tak zasadniczą rolę, jaką miała choćby w latach 70. XX wieku, gdy zakręcenie kurka przez OPEC spowodowało światowy kryzys. Teraz odpowiednikiem ropy coraz bardziej stają się minerały niezbędne do produkcji baterii elektrycznych i paneli słonecznych, a te znajdują się zupełnie gdzie indziej i inne kraje kontrolują do nich dostęp.

Być może ten proces sprawił, że Waszyngton tak spokojnie zareagował na sponsorowane przez Chiny porozumienie Iranu z Arabią Saudyjską. Być może dlatego prezydent Biden mógł sobie pozwolić na tak otwarcie wrogi stosunek do saudyjskiego władcy, którego – jeszcze zanim został wybrany na prezydenta – nazywał pariasem.

Dla USA najważniejsze stały się Chiny i co do tego istnieje w Kongresie ponadpartyjny konsens. Elementem rywalizacji z Chinami jest przeciwstawienie się Rosji na Ukrainie, co sprawiło konieczność odnowienia zaangażowania w Europie. ODWIEDŹ I POLUB NAS Zachodzi więc dwutorowy proces: Ameryka z najwierniejszego sojusznika Izraela staje się po prostu jego sojusznikiem, zaś Izrael z niezastąpionego sojusznika Ameryki w kluczowym regionie świata, staje się jedynie ważnym sojusznikiem w regionie, który także przechodzi stopniowo do kategorii regionów po prostu ważnych.

Nie tylko Amerykanie wyrażali swoje zaniepokojenie stanem demokracji w Izraelu. Wezwania do wspierania protestów pojawiały się także w Europie. Szczególny tego przykład stanowi tekst, jaki ukazał się na stronie think tanku European Policy Center, dowodzący w sposób nieco pokrętny, że „wspieranie wartości demokratycznych nie jest mieszaniem się w wewnętrzne sprawy”.

Nie sam apel jednak był najistotniejszy, gdyż w swojej istocie nie różnił się od wielu podobnych apeli o zachowanie demokracji, jakie na początku roku pojawiały się w wielu miejscach, ale słowo użyte w jego zakończeniu. Apel kończył się mianowicie wezwaniem, by Unia nie grała w tym sporze roli widza. Autorki tekstu użyły przy tym słowa „bystander”, które jest powszechnie używane w kontekście badań nad Holokaustem, gdy według jednej ze szkół badawczych uczestników wydarzeń podzielono na trzy kategorie: „perpetrators, victims and bystanders”, czyli „sprawców, ofiary i widzów”.

Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że autorki zamierzały w sposób dorozumiany przydać większego dramatyzmu obecnej sytuacji i popchnąć Europę do działania także poprzez zbudowanie moralnej dźwigni odnoszącej postawę polityków do tego, co działo się w przeszłości. Zabrzmiało to nieco fałszywie, a w każdym razie bardzo niepokojąco.

Liberałowie lubią dobrze zjeść

Największym zagrożeniem dla Izraela jest rzecz jasna Iran. Retoryka jego przywódców, opowiadających od dekad o zniszczeniu Izraela, czyli „psa łańcuchowego Wielkiego Szatana-Ameryki” nabrała ostatnio cech niepokojącej prawdziwości. O ile bowiem politycy irańscy krzyczący o zagładzie Izraela w czasach, gdy dysponowali czołgami i karabinami, wzbudzali raczej uśmiech politowania, o tyle to samo mówiący politycy w czasie, gdy ich kraj realnie zbliża się do momentu uzyskania broni jądrowej, brzmią zupełnie inaczej.

Nie zamierzam bawić się w proroka i oceniać, czy irańskie dążenie do posiadania broni jądrowej jest po prostu dążeniem do zabezpieczenia swojego kraju przed ewentualnym atakiem, jak twierdzi wielu obserwatorów. Dla mnie ważne jest, że to dążenie stało się faktem. Porozumienie nuklearne z 2015 roku jedynie opóźniało proces pozyskiwania materiału rozszczepialnego, a nie uniemożliwiało go. Prędzej czy później Iran uzyska możliwość produkcji głowic, a technologię rakietową już ma. Wówczas Jerozolima i Tel Awiw staną w obliczu zniszczenia.

Tego w istocie dotyczyło wezwanie do „szykowania się do wojny” zacytowane na początku. Izrael już raz, w roku 1981, w sposób udany zastopował program nuklearny we wrogim kraju, atakując reaktor przy pomocy nalotu myśliwców. Wtedy był to Irak. Być może obecnie podobna akcja jest planowana w sztabie sił wojskowych w Tel Awiwie, chociaż dysproporcja technologiczna między armią Izraela a armiami krajów regionu znacznie się od tego czasu zmniejszyła i ryzyko takiej operacji jest znacząco większe.

Głosy wzywające do tego, żeby dokonać ataku, zanim Iran uzyska możliwość uderzenia, są jednak coraz silniejsze i może się okazać, że kierownictwo państwa stanie przed podobnym dylematem, jak przed wojną sześciodniową w roku 1967.

Jednak wtedy, niespełna 20 lat po ustanowieniu państwa, spójność społeczna Izraela i gotowość jego mieszkańców do działania w obronie niepodległości były na zupełnie innym poziomie. Wypada teraz powrócić do zasadniczego podziału, jaki ujawnił konflikt o reformę sądownictwa na początku tego roku. Podziału, jaki cytowany już wcześniej Michael Oren określił mianem „tektonicznego”.

Jego istota polega na tym, że świeccy potomkowie syjonistów, którzy wywalczyli państwo, coraz bardziej są w odwrocie. To ci, którzy zapytani o to, jak świętują Paschę, odpowiadają, że lubią to święto, bo lubią dobrze zjeść.

Takie podejście wzbudza zgrozę wśród Żydów religijnych. Obie strony nazywają się Żydami, mają takie samo pochodzenie i obywatelstwo, ale coraz bardziej traktują się jako obcych. Ci pierwsi służą w armii broniącej całego kraju, zaś ci drudzy są ze służby wojskowej zwolnieni.

Ortodoksi nie walczą

W książce „Jerozolima”, na stronach zawierających opis sytuacji militarnej w miesiącach poprzedzających deklarację powstania Izraela, jej autor, Simon Sebag Montefiore pisze, że „na początku 1948 roku dzielnica żydowska Starego Miasta była oblężona, a obronę utrudniała duża liczba ortodoksyjnych Żydów, którzy nie uczestniczyli w walce”. Miasta Dawida broniło 213 bojowników Hagany, Irgunu i Palmachu. Jak skrupulatnie podaje Montefiore, 39 z nich zginęło, a 134 zostało rannych. Z istniejących tam 27 synagog 22 zostały zburzone.

Żydzi i Arabowie. To nie jest prosta historia

Igor Janke i Piotr Semka rozmawiają o Izraelu.

zobacz więcej
Poza przywołaniem wspomnienia dowódcy Legionu Arabskiego, generała Glubba, który zdobył miasto, że białą flagę przynieśli mu „dwaj starzy rabini o plecach pochylonych wiekiem”, nie pisze, jak zareagowali na klęskę ortodoksi. 19 lat później, po Wojnie Sześciodniowej, Żydzi odzyskali dostęp do Muru Zachodniego i mogli zacząć odbudowywać synagogi wokół placu Hurwa.

Dziś w tradycyjnej Dzielnicy Żydowskiej Starego Miasta znowu napotkać można tradycyjnie ubranych mężczyzn i chłopców spieszących, by studiować Torę, a w czasie szabatu odświętnie ubrane rodziny z mnóstwem dokazujących dzieci. I znowu, jak wtedy, gdy Legion Arabski króla Abdullaha I szturmował Jerozolimę, mężczyźni nie są zainteresowani walką.

W dodatku ich odsetek w społeczeństwie wzrasta i będzie wzrastał. Według danych Centrum Tauba udział uczniów pobierających edukację w prywatnych szkołach religijnych wzrósł z 11% w roku 2000 do 19% w roku 2020, zaś udział uczniów chodzących do szkół świeckich spadł w tym samym czasie z 52 do 43%. Ten trend będzie się pogłębiał, bo Żydzi ortodoksyjni, Haredim, mają o wiele wyższy przyrost naturalny niż pozostałe odłamy społeczeństwa. Przewiduje się, że do roku 2040 będą oni stanowili 25% całości społeczności żydowskiej w kraju.

Jeżeli do tego dodać , że ludność arabska to już mniej więcej ¼ ludności, to może się okazać, że nie tylko potencjalnych obrońców kraju będzie w nim mniejszość, ale też ci, których będą oni bronić, będą w najlepszym razie obojętni lub niechętni.

Oczyścić przedpole

75 lat po ogłoszeniu powstania państwa Izrael kraj wkracza w okres poważnego kryzysu społecznego, demograficznego i międzynarodowego. Konflikt o sądownictwo ujawnił tylko jego ostrość. Wezwanie jerozolimskich analityków do tego, aby szykować się do wojny ma wiele sensu, bo zagrożenie zewnętrzne może być odparte jedynie przez kraj zdolny wystawić sprawną armię, ale opanowanie wszystkich kryzysów wewnętrznych, na czele z ułożeniem spraw z ludnością arabską i ze społecznością Haredim, wymaga o wiele więcej niż tylko sprawności bojowej.

Na marginesie warto zauważyć, że ostatnie porozumienie z Polską o zakończeniu sporu o wycieczki historyczne, można czytać właśnie w tym kluczu. Izrael nie potrzebuje niepotrzebnych frontów. Ten front coraz silniej ukazywał swą absurdalność.

Żyjemy w czasie, w którym konflikt między wielkimi mocarstwami, Chinami a Stanami Zjednoczonymi, może sprawić, że pomniejsi tego świata zechcą załatwić w cieniu wielkiej wojny swoje regionalne sprawy. Może tym zostać dotknięty Izrael. Ale może tego doświadczyć także Polska. A w takiej sytuacji dobrze jest mieć oczyszczone przedpole do ewentualnej głębszej współpracy.

– Robert Bogdański

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy


Źródła:

https://www.pewresearch.org/religion/2022/05/26/modest-warming-in-u-s-views-on-israel-and-palestinians/
SDP 2023
Zdjęcie główne: Dzień Niepodległości w Tel Awiwie 26 kwietnia 2023. Fot. CORINNA KERN / Reuters / Forum
Zobacz więcej
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Legendy o „cichych zabójcach”
Wyróżniający się snajperzy do końca życia są uwielbiani przez rodaków i otrzymują groźby śmierci.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Pamiętny rok 2023: 1:0 dla dyktatur
Podczas gdy Ameryka i Europa były zajęte swoimi wewnętrznymi sprawami, dyktatury szykowały pole do przyszłych starć.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kasta, i wszystko jasne
Indyjczycy nie spoczną, dopóki nie poznają pozycji danej osoby na drabinie społecznej.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Jak Kościół katolicki budował demokrację amerykańską
Tylko uniwersytety i szkoły prowadzone przez Kościół pozostały wierne duchowi i tradycji Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Budynki plomby to plaga polskich miast
Mieszkania w Polsce są jedynymi z najmniejszych w Europie.