Było to wyraźne nawiązanie do konfliktu o sądownictwo, gdy część amerykańskich elit przejęła retorykę Izraelczyków protestujących przeciwko reformie sądownictwa, którzy utożsamiali pozycję sądu najwyższego z istnieniem demokracji w tym kraju.
Poast wymieniał także drugi zasadniczy punkt, a mianowicie to, że Izrael nie może sobie pozwolić na podważanie stabilności politycznej w regionie. Ważnym elementem budowania tej stabilności jest osiągnięcie rozwiązania politycznego pozwalającego na utworzenie osobnego i zdolnego do funkcjonowania państwa palestyńskiego.
Poast zwracał uwagę na rosnącą w społeczeństwie amerykańskim, zwłaszcza w młodym pokoleniu, sympatię do Palestyńczyków, a także na to, że wśród wszystkich ankietowanych najwięcej jest zwolenników właśnie takiego, dwu-państwowego rozwiązania. Oznacza to, że w przyszłości coraz więcej Amerykanów nie będzie skłonnych dawać rządom w Jerozolimie
carte blanche na każdy rodzaj polityki, a skoro tak, to ewentualny koniec „specjalnych stosunków” może spotkać się ze społeczną aprobatą.
W innych tekstach pojawiły się dalsze argumenty, dlaczego kontynuowanie tych stosunków w dotychczasowej formie może nie mieć sensu. Ich autorzy pisali, że Izrael jest krajem bogatym i finansowe wspieranie go utraciło rację bytu. Ponadto jest krajem posiadającym broń jądrową, a także silną i sprawną armię, więc wsparcie militarne również nie jest mu potrzebne. Zwłaszcza, gdy ewentualny kryzys wokół Tajwanu zaangażowałby amerykańskie siły i środki w stopniu trudnym do wyobrażenia i sensownej oceny.
Dochodzimy zatem do kolejnego powodu, dla jakiego nie będzie łatwo powrócić do harmonijnych stosunków na linii Jerozolima-Waszyngton. Jest nim zasadniczy zwrot w polityce amerykańskiej. Widać coraz wyraźniej, że Bliski Wschód traci pierwszoplanowe znaczenie, jakie miał dla Stanów Zjednoczonych przez wiele dekad. W dużej mierze związane jest to ze stopniową utratą znaczenia przez ropę naftową, która była przez tyle czasu krwią dla światowego obiegu gospodarczego.
Gigantyczne pieniądze, jakie administracja Bidena wpompowuje w transformację energetyczną, zaowocują w ciągu najbliższych dekad tym, że bliskowschodnia ropa przestanie pełnić tak zasadniczą rolę, jaką miała choćby w latach 70. XX wieku, gdy zakręcenie kurka przez OPEC spowodowało światowy kryzys. Teraz odpowiednikiem ropy coraz bardziej stają się minerały niezbędne do produkcji baterii elektrycznych i paneli słonecznych, a te znajdują się zupełnie gdzie indziej i inne kraje kontrolują do nich dostęp.
Być może ten proces sprawił, że Waszyngton tak spokojnie zareagował na sponsorowane przez Chiny porozumienie Iranu z Arabią Saudyjską. Być może dlatego prezydent Biden mógł sobie pozwolić na tak otwarcie wrogi stosunek do saudyjskiego władcy, którego – jeszcze zanim został wybrany na prezydenta – nazywał pariasem.
Dla USA najważniejsze stały się Chiny i co do tego istnieje w Kongresie ponadpartyjny konsens. Elementem rywalizacji z Chinami jest przeciwstawienie się Rosji na Ukrainie, co sprawiło konieczność odnowienia zaangażowania w Europie.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Zachodzi więc dwutorowy proces: Ameryka z najwierniejszego sojusznika Izraela staje się po prostu jego sojusznikiem, zaś Izrael z niezastąpionego sojusznika Ameryki w kluczowym regionie świata, staje się jedynie ważnym sojusznikiem w regionie, który także przechodzi stopniowo do kategorii regionów po prostu ważnych.
Nie tylko Amerykanie wyrażali swoje zaniepokojenie stanem demokracji w Izraelu. Wezwania do wspierania protestów pojawiały się także w Europie. Szczególny tego przykład stanowi tekst, jaki ukazał się na stronie think tanku European Policy Center, dowodzący w sposób nieco pokrętny, że „wspieranie wartości demokratycznych nie jest mieszaniem się w wewnętrzne sprawy”.
Nie sam apel jednak był najistotniejszy, gdyż w swojej istocie nie różnił się od wielu podobnych apeli o zachowanie demokracji, jakie na początku roku pojawiały się w wielu miejscach, ale słowo użyte w jego zakończeniu. Apel kończył się mianowicie wezwaniem, by Unia nie grała w tym sporze roli widza. Autorki tekstu użyły przy tym słowa „bystander”, które jest powszechnie używane w kontekście badań nad Holokaustem, gdy według jednej ze szkół badawczych uczestników wydarzeń podzielono na trzy kategorie: „perpetrators, victims and bystanders”, czyli „sprawców, ofiary i widzów”.
Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że autorki zamierzały w sposób dorozumiany przydać większego dramatyzmu obecnej sytuacji i popchnąć Europę do działania także poprzez zbudowanie moralnej dźwigni odnoszącej postawę polityków do tego, co działo się w przeszłości. Zabrzmiało to nieco fałszywie, a w każdym razie bardzo niepokojąco.
Liberałowie lubią dobrze zjeść
Największym zagrożeniem dla Izraela jest rzecz jasna Iran. Retoryka jego przywódców, opowiadających od dekad o zniszczeniu Izraela, czyli „psa łańcuchowego Wielkiego Szatana-Ameryki” nabrała ostatnio cech niepokojącej prawdziwości. O ile bowiem politycy irańscy krzyczący o zagładzie Izraela w czasach, gdy dysponowali czołgami i karabinami, wzbudzali raczej uśmiech politowania, o tyle to samo mówiący politycy w czasie, gdy ich kraj realnie zbliża się do momentu uzyskania broni jądrowej, brzmią zupełnie inaczej.
Nie zamierzam bawić się w proroka i oceniać, czy irańskie dążenie do posiadania broni jądrowej jest po prostu dążeniem do zabezpieczenia swojego kraju przed ewentualnym atakiem, jak twierdzi wielu obserwatorów. Dla mnie ważne jest, że to dążenie stało się faktem. Porozumienie nuklearne z 2015 roku jedynie opóźniało proces pozyskiwania materiału rozszczepialnego, a nie uniemożliwiało go. Prędzej czy później Iran uzyska możliwość produkcji głowic, a technologię rakietową już ma. Wówczas Jerozolima i Tel Awiw staną w obliczu zniszczenia.
Tego w istocie dotyczyło wezwanie do „szykowania się do wojny” zacytowane na początku. Izrael już raz, w roku 1981, w sposób udany zastopował program nuklearny we wrogim kraju, atakując reaktor przy pomocy nalotu myśliwców. Wtedy był to Irak. Być może obecnie podobna akcja jest planowana w sztabie sił wojskowych w Tel Awiwie, chociaż dysproporcja technologiczna między armią Izraela a armiami krajów regionu znacznie się od tego czasu zmniejszyła i ryzyko takiej operacji jest znacząco większe.
Głosy wzywające do tego, żeby dokonać ataku, zanim Iran uzyska możliwość uderzenia, są jednak coraz silniejsze i może się okazać, że kierownictwo państwa stanie przed podobnym dylematem, jak przed wojną sześciodniową w roku 1967.
Jednak wtedy, niespełna 20 lat po ustanowieniu państwa, spójność społeczna Izraela i gotowość jego mieszkańców do działania w obronie niepodległości były na zupełnie innym poziomie. Wypada teraz powrócić do zasadniczego podziału, jaki ujawnił konflikt o reformę sądownictwa na początku tego roku. Podziału, jaki cytowany już wcześniej Michael Oren określił mianem „tektonicznego”.
Jego istota polega na tym, że świeccy potomkowie syjonistów, którzy wywalczyli państwo, coraz bardziej są w odwrocie. To ci, którzy zapytani o to, jak świętują Paschę, odpowiadają, że lubią to święto, bo lubią dobrze zjeść.
Takie podejście wzbudza zgrozę wśród Żydów religijnych. Obie strony nazywają się Żydami, mają takie samo pochodzenie i obywatelstwo, ale coraz bardziej traktują się jako obcych. Ci pierwsi służą w armii broniącej całego kraju, zaś ci drudzy są ze służby wojskowej zwolnieni.
Ortodoksi nie walczą
W książce „Jerozolima”, na stronach zawierających opis sytuacji militarnej w miesiącach poprzedzających deklarację powstania Izraela, jej autor, Simon Sebag Montefiore pisze, że „na początku 1948 roku dzielnica żydowska Starego Miasta była oblężona, a obronę utrudniała duża liczba ortodoksyjnych Żydów, którzy nie uczestniczyli w walce”. Miasta Dawida broniło 213 bojowników Hagany, Irgunu i Palmachu. Jak skrupulatnie podaje Montefiore, 39 z nich zginęło, a 134 zostało rannych. Z istniejących tam 27 synagog 22 zostały zburzone.