Jako człowiek niechętny prostym publicystycznym odczytaniom dyrektor Narodowego nie postawił kropek nad „i”, a wystawiając spektakl piękny, wskrzesił nawet u wielu romantyczne sentymenty. To naturalne, skoro w finale na scenie pojawiał się wiekowy Ignacy Gogolewski, który grał Kordiana w czasach Gomułki. A czy końcowy szpaler młodych ludzi z zakrwawionymi sercami to wyraz sprzeciwu czy tęsknoty? Na pewno to manifestacja reżyserskiej pokory, która oddaje werdykt widzom.
Ale też widzimy romantyzm z perspektywy człowieka starego (stąd kilku Kordianów). Englert pyta, na ile stan duszy młodego człowieka powinien rządzić polską historią. Ale pyta delikatnie. Sygnalizując, że drugą skrajnością jest konformizm rytuałów wokół Cara jako króla Polski.
Ciekawe, mądre przedstawienie, a przecież żal, że Englert zamknął swoje rozrachunki z romantyzmem. Kto, jak nie on, był predestynowany aby się z nim nadal zmagać? Uczyć go nas, jak robił to przez lata. „Dziady” Mickiewicza” zostawił w roku 2017 podziwianemu przez siebie Litwinowi Eimuntasowi Nekrošiusowi. Ten skoncentrował się na literackich zabawach, na relacjach jednostki z własnym dziełem. Historyczny, narodowy wymiar dramatu interesował go mniej.
Samego Englerta dziś bardziej bawią obrzeża polskiej klasyki (Fredro). Przymierza się też od lat do realizacji swego marzenia: teatralnej wersji „Pamiętnika znalezionego w Saragossie” Jana Potockiego.
Narastający minimalizm widać też w jego specjalności: Teatrze Telewizji. Jeszcze w roku 2018 zaproponował nam „Spiskowców”, adaptację powieści Josepha Conrada „W oczach Zachodu”. Zmagania carskiego despotyzmu z rewolucyjnym żywiołem pokazał precyzyjnie, inteligentnie. Potem były mądre teatralne zabawy: „Lato” Rittnera czy „W małym dworku” Witkacego. Na historię przez duże „H” już się jednak nie porywał, a od kilku lat jego spektakli na małym ekranie nie ma.
Sprzedaje swoją ironię
Jest jeszcze kwestia Englerta aktora. Pod własną dyrekcją grywał rzadko. Czasem było to swoiste gaszenie pożarów. Wuja Eugeniusza zagrał w „Tangu” Mrożka-Jarockiego znakomicie, ale jako swoiste zastępstwa za Zbigniewa Zapasiewicza i Andrzeja Łapickiego, którzy już nie podołali zdrowotnie.
Są jednak jego role będące nie tylko perełkami, ale swoistymi manifestami. W roku 2016 Adam Sajnuk obsadził go jako starego aktora, Sira, w „Garderobianym” Ronalda Harwooda. To tradycyjna okazja do aktorskiego popisu: rolę tę grywali: Gustaw Holoubek, Zbigniew Zapasiewicz czy Igor Przegrodzki (a w kinieAlbert Finney i Anthony Hopkins).
Spektakl przyjęto kwaśno, podnoszono, że brak chemii między Englertem i Januszem Gajosem grającym rolę tytułową. Mniej zauważono, że Englert, choć nie szczędził swojemu demenciejącemu bohaterowi cech bez mała groteskowych, to przecież, trochę wbrew intencjom reżysera, starał się go bronic, zrozumieć, uczynić bardziej ludzkim. Nie mógł go nie rozumieć. Sir przymierza się do roli Króla Leara. Englert marzył, aby zagrać go u Nekrošiusa (reżyser zmarł). I rozumie fenomen aktorstwa totalnego, spalającego się, nawet za cenę kabotyństwa.
Jeszcze wyraźniejszym manifestem była niedawna rola barona Münchhausena w sztuce Macieja Wojtyszki „Münchhausen dla dorosłych” (w reżyserii autora). Zagrał blagiera i kpiarza walczącego o swoją godność i wolność w świecie, gdzie zaczynają dominować przemożne ideologie. Miałem wrażenie, że aktor, aktywnie wpływający wcześniej na kształt spektaklu, gra po prostu siebie. Że sprzedaje swoja ironię i swoje życiowe doświadczenie. Przypomniały mi się od razu czasem przesadne, powtarzające się tyrady prywatnego Englerta przeciw współczesnym modom i pozom, przeciw ekshibicjonistycznej kulturze czy może antykulturze internetu. Aktor unika deklaracji politycznych, ale tym dzielił się zawsze chętnie.
Pozostawiam innym roztrząsanie, na ile Englert to tradycjonalista, a na ile wolnościowiec, ile w nim z prawicy, a ile z lewicy. Warto na koniec powiedzieć coś jeszcze. Nie byłoby Englerta reżysera i dyrektora teatru bez jego tytanicznej pracy pedagoga. Dwukrotnie był rektorem najpierw Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej (1987-1993), potem Akademii Teatralnej (1996-2002). W szkole teatralnej wykłada od zawsze do dziś. Sam mówi, że to jego najważniejsza pasja i misja. Że w swoich uczniach odkrywa i utrwala siebie. Podobno, tak twierdzą zastępy absolwentów szkoły warszawskiej, przychodzi mu to z łatwością
Zostawić po sobie uczniów
Powiedział niedawno, że poza najstarszymi rocznikami, właściwie wszyscy otaczający go aktorzy są jego uczniami, wychowankami. Kiedy w roku 2018 oglądałem skromne, ale niezwykle smaczne przedstawienie studenckie „Grając Balladynę” w warszawskiej Akademii Teatralnej , przygotowane na jego zajęciach z wiersza, czułem jego rękę. Także wtedy, kiedy grający w wypisach z „Balladyny” studenci reklamowali w internecie Słowackiego jako autora atrakcyjnego dla młodzieży. Kto będzie rozbudzał tego typu gusta i sentymenty po nim? Kto będzie uczył aktorską młodzież, jak mówić poezję?
Co roku pojawia się na dyplomowych spektaklach aby łowić aktorów do swojego zespołu. Ta ekipa nie ma sobie równych – od weteranów: Janusza Gajosa, Ewy Wiśniewskiej, Anny Seniuk czy Jerzego Radziwiłowicza. Grzegorz Małecki, Marcin Przybylski, Arkadiusz Janiczek, nie grający już w Narodowym fenomenalny Marcin Hycnar, typowany kiedyś na następcę Englerta, także Małgorzata Kożuchowska, Dominika Kluźniak, Danuta Stenka, Wiktoria Gorodeckaja, Ewa Bułhak, Przemysław Stippa, Kacper Matula, Oskar Hamerski, Robert Jarociński, Aleksandra Justa – mam wymieniać dalej?
Są i najmłodsi, ci złowieni przez pana profesora, Znakomita Michalina Łabacz nie przyjechała do Gdyni aby odebrać nagrodę za główną rolę w filmie „Wołyń”, bo grała epizod w Englertowym „Kordianie”. Kiedy ogląda się znakomitą rolę 23-letniego Pawła Brzeszcza w „Dekalogu”, widzi się ciągłość sztuki aktorskiej, inteligentnej i empatycznej. Zawdzięczamy ją jemu, Janowi Englertowi.
Czy brak spójnego programu jest zawsze zaletą? Czasem brak mi w Narodowym otwarcia się pana dyrektora na nową, młodą dramaturgię, na nowe tematy. Brak mi ryzyka, które kazało oddać małą scenę antykomunistycznej „Norymberdze” Wojciecha Tomczyka (reżyseria Agnieszka Glińska – rok 2006). Ale Englert wciąż szuka. „Alicji Kraina Czarów” młodego Sławomira Narlocha, wariacja na temat Lewisa Carrolla, to jeden z ostatnich efektów tych poszukiwań. To spektakl dopiero co wystawiony, pełen poetyckich, teatralnych cudowności. Trzeba było widzieć nonszalanckiego, czasem pozującego na cynika pana profesora, jak się nim zachwycał. Takiego teatru jest coraz mniej. Ale taki teatr wciąż istnieje.
Jan Englert oddał się teatrowi całym sobą. Wiele razy opowiadał, także mnie, o fenomenie wytwarzającej się więzi między aktorami i widownią. Aktorkami były obie jego żony, Beata Ścibakówna to często jego asystentka i artystyczna powiernica. Najmłodsza córka Helena Englert kończy warszawską Akademię Teatralną i grywa już w serialach.
On sam mówi, że nie boi się śmierci, ale boi się stanu umierania. Jest zaprzeczeniem tego stanu. Jego życiorysem i dorobkiem można by obdzielić wielu artystów. Chapeau bas, dzięki Panie Janie.
– Piotr Zaremba
TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy