Stąd podręcznik Eytelweina na kulawym stole zajazdu: Prądzyński douczał się nocami, w dzień jechał, szedł, brnął, płynął i przedzierał się przez olszyny, grądy, starorzecza i rozlewiska pogranicza Podlasia i Suwalszczyzny, Królestwa i Cesarstwa (granica biegła przez kilkadziesiąt kilometrów wzdłuż Bierzy i Netty, dopiero dalej na północ oddalała się, pozostawiając Augustów, Suwałki i Wigry po stronie polskiej), lecz przede wszystkim – zlewisk dwóch wielkich rzek. Zadanie można było sformułować prosto: w którym miejscu przekroczyć wysoki na kilkadziesiąt metrów wododział między Niemnem a Wisłą? Jaki przekop wymagać będzie najmniej wysiłku?
Koterbska śpiewa
Możliwości były trzy: od rzeki Supraśli przebijać się w stronę wpadającej do Niemna Świsłoczy. To byłoby trasa najkrótsza. Albo – od Biebrzy płynąć w górę Tatarki, a następnie przez bagna i podsychające latem cieki, przez Sokołdę i Przerwę dotrzeć do – również należącej do zlewiska Niemna – Łosośny. I kto wie, może Maria Koterbska śpiewałaby, a z nią cała Polska, nie Augustowskie, lecz „Białostockie noce”?
I przespać się chociaż dwie godziny przed świtem. Zadecydowała hydrodynamika (przydał się na coś ten Eytelwein!). Zmorą budowniczych kanałów w epoce przed wynalezieniem parowych pogłębiarek (a dalibóg, i współcześnie!) jest wieczny kłopot z zamulaniem. Tysiące ton ziemi spływa z deszczami i potokami, osiadając na dnie stojącej wody kanałów i już po kilku latach barki zaczynają szorować po dnie. Najprostszym i najtańszym rozwiązaniem tego problemu jest wytyczyć trasę kanału tak, by w jego środkowej części wpadała doń rzeka, za sprawą której pojawi się niewielki choćby nurt.
Druga kwestia to gigantyczne koszty kopania. Sprawę może znacznie ułatwić obecność jezior: najlepiej odpowiednio długich, polodowcowych, rynnowych.
I to właśnie przesądziło: Czarna Hańcza, płynąca z Wigier i Sucha Rzeczka – z Serw, zasilające w wodę najwyżej położony, biegnący przez Puszczę odcinek Kanału, zwany czasem Czarnobrodzkim. I jeziora, których nazw starczyłoby dla tuzina Koterbskich: Necko, Krechowieckie, Studzieniczne, Orle.
Ostatecznego wyboru drogi wodnej łączącej Wisłę z Niemnem dokonał sam car dopiero 22 kwietnia 1824 roku, szczegóły zaś ustalili ze strony polskiej – generał Hauke i rosyjskiej – Pierre Bazaine na naradzie w Łomży w czerwcu 1824. Jedni i drudzy posiłkowali się przy tym mapami, szkicowanymi przez Ignacego Prądzyńskiego przed dwustu laty.
Wody nie lubił
Sam major Prądzyński, choć objął początkowo kierownictwo budowy, niedługo w Augustowie zabawił i „Dworek Prądzyńskiego”, w którym dawniej mieścił się Zarząd Kanału, a dziś – muzeum to taki antykwaryczny żarcik: w początkach 1826 Prądzyńskiego aresztowano w związku ze śledztwem nad Towarzystwem Patriotycznym, a gdy w 1829 został zwolniony – zaraz wybuchło powstanie listopadowe. Wsławił się w nim jako jeden z najzdolniejszych strategów, wygrał bitwę pod Iganiami, przez cztery schyłkowe dni (16-19 sierpnia) był Wodzem Naczelnym, potem zaś – zesłanie w Wiatce i gorzka starość w mająteczku w Górach Świętokrzyskich. Wody szczególnie nie lubił: może przeczucie? Bo zginął, utopiwszy się podczas kąpieli zdrowotnych, których zażywał w uzdrowisku na Helgolandzie.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Ale jego szkice i planty miały taką moc, jakby rysował je Zaczarowanym Ołówkiem: w roku 1825 na placach budowy od Biebrzy do Niemen staje pięć tysięcy ludzi (potem ich liczba wzrośnie do siedmiu). Pracują ramię w ramię: korpus inżynieryjny, sprowadzona do najcięższych prac kompania karna WP aż z Zamościa, miejscowi chłopi i litewscy smolarze, którym trafiła się okazja życia. Rosyjscy starowierzy, którzy trafili na Suwalszczynę w XVII wieku, uchodząc przed prześladowaniami z Rosji, szczególnie cenieni są jako kowale; żydowska biedota ze
sztetłech od Goniądza po Białystok najmuje się do czerpania wody wielkimi kołowrotami.
A największym paradoksem Kanału jest fakt, że już wiosną 1825 roku, na wiadomości o skali podjętych robót Berlin, któremu zależało na trwałości Świętego Przymierza, spuścił z tonu i podjął jednostronną decyzję o obniżce ceł. Cała inwestycja zatem, z punktu widzenia handlu zbożowego, okazała się niepotrzebna i niewykorzystana: Polacy dokończyli swoją część (po powstaniu listopadowym ponownie podjęto prace i zakończono je dopiero w 1840), ale Rosjanie niż nie kwapili się do prac nad Kanałem Windawckim: chociaż i tych kilka odcinków i jazów, które zdążyły powstać, Litwini do dziś pokazują z dumą.
Osiemnaście śluzowań
Koło zamachowe się kręciło: cegielnie od Augustowa po Wólkę Wołłowiczowską, huta i odlewnia żeliwa w dobrach Karola hr. Brzozowskiego, dziś noszących nazwę, nie dziwota, Huty Sztabińskiej. Huczą wielkie piece do wypalania wapna zwykłego i hydraulicznego, źwir kopany jest pod Sejnami, ale granit sciągany jest z Gór Świętokrzyskich, a czerwone klinkry wypalane w Warszawie. Lubecki dwoi się i troi: rozpoczyna tworzenie floty, kontraktuje systematyczną wycinkę drzewa (wówczas to nikogo nie gorszyło), uruchamiania wytwórnie smoły (do uszczelniania stawideł i wrót śluz) na taką skalę, że Kanał Augustowski do dziś wymieniany jest w opracowaniach jako „kolebka polskiego przemysłu bitumicznego”…
Czemu? Oczywiście, może przywołać podniesioną już tezę, że był keynesistą swoich czasów, jak z marzenia redaktora Wosia, i przy pomocy wielkich inwestycji nakręcał koniunkturę. I jest w tym sporo prawdy.
Tyle, że co najmniej równie istotne było dlań (i dla elity Królestwa Kongresowego) silniejsze związanie ziem Kongresówki z Litwą. Skoro car nie kwapi się do spełnienia obietnic z dni Kongresu Wiedeńskiego i nie chce przyłączyć do Polski „północno-zachodnich guberni” – to zwiążmy je przynajmniej gospodarczo!
Jest w tym jakaś racja, choć od drugiej połowy XIX wieku Kanałem płynęły już tylko tratwy, lokalni podróżni i poczta; czasem trochę miodu, żywicy czy sielaw. Ogromna większość towarów szła na wozach, Traktem Kowieńskim, a z czasem – koleją petersburską: kto pchałby się w górę Narwi, Biebrzy i Netty, by potem śluzować się osiemnaście razy? I przespać się chociaż dwie godziny przed świtem.
A jednak. Jakieś szczęśliwe zrządzenie wisiało nad Kanałem Augustowskim, troszczyły się o niego władze sanacyjne i komunistyczne. Oczywiście – na swoją skalę, ze swoimi ograniczeniami: sanatorzy zadbali w pierwszym rzędzie o Yacht Club i Klub Oficerski w Augustowie, Zarząd Dróg Wodnych w Białymstoku lał bez opamiętania beton aż do początku lat 70., kiedy to wreszcie objęto cały system ochroną konserwatorską i zaczęto przywracać do łask drewno, klinkier i faszynę.