TYGODNIK TVP: 18 czerwca 2023 odbył się w Warszawie 18. Marsz dla Życia i Rodziny. Pan jest dziennikarzem sportowym. Skąd decyzja, żeby angażować się w takie ideologiczne akcje?
RAFAŁ PATYRA: Staram się brać w tym marszu udział regularnie. A propozycję bycia ambasadorem przyjąłem z radością. Życie, rodzina, małżeństwo – to wartości dla mnie ważne. Podobnie jak Ojczyzna, bo przypominam, że maszerowaliśmy tym razem pod hasłem „Dzieci przyszłością Polski”. Dostrzegam powagę sytuacji – kryzys demograficzny to realne zagrożenie. Statystyki pokazują, że Polska będzie się mocno wyludniać. Warto myśleć o tym i zapobiegać już dziś. Jutro będzie za późno.
Skąd taki pogląd, że Polska będzie się wyludniać?
To efekt niechęci do podejmowania ambitnych, odważnych wyzwań przez współczesnego człowieka. Stawiamy na komfort swojego życia, ale żeby wziąć odpowiedzialność za drugiego człowieka – ooo, z tym już mamy problem. Współcześni mężczyźni, moim zdaniem, przeżywają kryzys męskości. Przejawia się on właśnie w niechęci do brania na swoje barki ciężaru większego niż swoje własne kilogramy. A skoro my od tego uciekamy, to trudno oczekiwać od kobiet, że będą garnąć się do macierzyństwa. Silny mężczyzna to spokojna kobieta. Gdy takiego faceta brakuje, to i zdrowej rodziny nie zbudujemy. Kobiety słabych mężczyzn raczej szukać nie będą.
Zgadza się pan w taki razie z tym, że niejedna kobieta potrafi i robi o wiele więcej, niż mężczyźni, że przez ten kryzys męskości mamy wokół nas wielu facetów, których można nazwać kolokwialnie, ale łagodnie mówiąc „życiowymi pierdołami”?
Ha, ha... Znam wiele wspaniałych kobiet, które podbijają świat wokół siebie. Robią kapitalne kariery biznesowe, wierzą w swoją wiedzę, siłę, witalność i umiejętności. I świetnie! Natomiast uważam, że często ta kariera jest substytutem czegoś, czego brakuje. Na przykład udanego pożycia małżeńskiego czy rodziny. Łatwiej byłoby założyć rodzinę czy zadbać o dobry, ciepły dom, gdybyśmy mieli do czynienia z dwójką dojrzałych, dorosłych i odpowiedzialnych ludzi – mężczyzną i kobietą. Zbudowanie takiego środowiska jest sukcesem największym. Z tym żaden sukces zawodowy równać się nie może. Moim największym życiowym osiągnięciem jest właśnie zbudowanie i utrzymanie rodziny. A przeszkody piętrzą się dookoła, bo współczesny świat robi wszystko, żeby wykreować nowy model człowieka. Destrukcyjny dla niego.
Dlaczego pana zdaniem tak się dzieje? Co mężczyznom przeszkadza w tym, żeby stanąć na wysokości zadania?
Ludzie poszli w stronę komfortu i wygodnictwa. Rozleniwiły ich czasy dobrobytu. Umówmy się – nigdy w naszej historii nie żyło się na tak wysokim poziomie. Wszystko mamy pod nosem i na wyciągnięcie ręki. A czasy dobrobytu rodzą słabych ludzi. Słabych mężczyzn także. Mocnych ludzi, ludzi z charakterem i zasadami rodzą czasy kryzysu, wojen, niedostatku. Dziś mężczyźni kapitalnie potrafią zadbać o siebie – pięknie się ubrać, ładnie wyglądać, pachnieć, obsługiwać technologiczne zabawki. Ale gdy trzeba trochę się ubrudzić, zakasać rękawy, wziąć się za coś na poważnie, położyć na szali cały swój autorytet, to tu już pojawia się problem.
To jest właśnie ten kryzys, który objawia się brakiem odpowiedzialności za drugiego człowieka, który często jest słabszy, potrzebuje wsparcia, opieki. A my dziś tego uciekamy. Jesteśmy sami we współczesnym świecie. Gdy tracimy zasięg w telefonie, to czujemy się mocno zagubieni. Choć największym paradoksem jest to, że w świecie, który jest globalną wioską i w którym mamy kontakt z człowiekiem na drugiej półkuli, my czujemy się samotni. Człowiek XXI wieku to człowiek samotny. Straszne.
W zaproszeniu na Marsz Życia i Rodziny mówił pan, że „każdy będzie potrafił zaśpiewać Mazurka Dąbrowskiego”. To nawiązanie do marszu, który odbył się 4 czerwca, gdy Borys Budka nawoływał zgromadzonych do wspólnego zaśpiewania hymnu? Taka złośliwość była konieczna? Może trzeba było odpuścić i nie podsycać do hejtu, kolejnych negatywnych komentarzy, czy podziałów?
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Złośliwość? Serio? Przecież to, co widziałem 4 czerwca (bo przecież nie słyszałem...) było szokujące. Warszawa, środek miasta, mówiący po polsku ludzie i gdy przychodzi do zaśpiewania hymnu – cisza. Strasznie mnie to uderzyło. Sorry, jestem przedstawicielem świata sportu. U nas hymn śpiewany jest przed każdym meczem. I nikt, włącznie z dziećmi, nie ma z tym problemu. Przecież pewne rzeczy wysysa się z mlekiem matki. A przynajmniej dotąd tak myślałem. Ja zresztą nawet nie powiedziałem wprost, że chodziło mi o marsz 4 czerwca. Najwidoczniej ci, którzy poczuli się dotknięci, kropki sobie połączyli, czując, że nie do końca się ten – nazwijmy to – artystyczny manewr udał.
Czy dziennikarz sportowy powinien się angażować w ideologię, politykę, epatować tym, że jest katolikiem i osobą wierząca? Nie powinien pozostać neutralny i zachować to wszystko dla siebie?
A czy dziennikarz sportowy to ktoś gorszy innych? Do teatru lub opery też mam nie chodzić, bo moje miejsce jest na stadionie? No bez żartów! Razi kogoś moja wiara? To ciekawe zjawisko. Bo wychodzi na to, że w katolickim kraju szanujemy mahometan, poklepiemy przyjacielsko po plecach buddystów, ale już z wyrozumiałością dla katolików to różnie bywa. Jak pseudoartysta podrze na scenie biblię, to domaga się traktowania tego jako sztuki. A gdy ja założę różaniec, to zdarzają się narzekania. Przecież wiara to indywidualna sprawa każdego z nas. Świadectwa, które głoszę, dotyczą mojej wiary, mojego spotkania z Bogiem, moich przekonań. Nikomu ich nie narzucam. Nikomu prawa do jego poglądów i wyznania nie odbieram. Każdy ma prawo iść swoją ścieżką i samemu ja wytyczać.
Akurat na mojej drodze w pewnym momencie Bóg mocno się objawił i nie widzę żadnego powodu do wstydu, żeby powiedzieć o tym komuś, kto mnie o to pyta. I tyle. Bawi mnie taka tolerancja na pokaz. Chętnie się ją dziś bierze na sztandary, ale gdy ktoś ma inne zdanie, to ta tolerancja gwałtownie się kończy. Toż to kompletne pokręcenie pojęć. Ja innych szanuję, a swoje zdanie z podniesioną głową wypowiadam.
No właśnie. Jakiś czas temu głośno było o wywiadzie dla jednego z tygodników, w którym opowiedział pan o kryzysie w swoim związku, romansie i nieślubnym dziecku oraz walce o pana małżeństwo, która zakończyła się powrotem do domu, żony i dzieci. Warto było głośno o tym mówić? Komentarzy na temat pana wyznań jest wiele i wiele z nich niekoniecznie jest przychylnych. Czyta je pan, zwraca w ogóle na nie uwagę?
Nie wiem zupełnie o którym wywiadzie było głośno i jakoś nieszczególnie mnie to zajmuje. O naszym małżeństwie, które 15 lat temu stanęło nad przepaścią, mówimy z Asią od lat. Głosimy świadectwa, prowadzimy konferencje, bierzemy udział w krucjatach w intencji małżeństw i rodzin. Nasza historia była opisywana w książkach. Wywiadów udzieliliśmy na przestrzeni lat naprawdę wiele. Natomiast udzielamy ich wybranym tytułom. Jeśli ktoś jest poważny, my też traktujemy go poważnie i chętnie rozmawiamy. Ale jeśli dana redakcja w ogóle nie próbuje się z nami kontaktować, za to stara się za wszelką cenę obrzydzić mnie światu, to jest to kompletnie poza mną. Waga takiego, nazwijmy to, „dziennikarstwa” jest mizerna. Ale jeśli to ma być zemsta za publiczne wyznawanie wiary w Boga, to luz, nie mam z tym większego problemu. Hejt był za czasów Jezusa i jest dzisiaj.
Nawet dziękuję nieżyczliwym za ich komentarze, bo pozwalają mi doskonalić się w cnotach cierpliwości i miłości bliźniego. Zresztą każda fala hejtu blednie przy wielu wpisach i kontaktach z osobami, które potrzebują rozmowy o swoim małżeństwie, wsparcia, podzielenia się z nimi swoim doświadczeniem, rady, która mogłaby im pomóc. Takich małżeństw jest mnóstwo. Są gotowe przyjeżdżać nawet zza granicy. Przepotężny kryzys trawi współczesny świat. My z Asią mamy jego świadomość. Nie zamykamy się na tę prawdę, nie udajemy, że wszystko jest ok, nie udajemy, że nie mówimy o takich rzeczach, bo wspominać o nich nie wypada. No właśnie wypada. Poza tym, kto ma o tym mówić, jak nie my, którzy sami byliśmy na skraju rozpadu małżeństwa.