Po prostu ojciec coś mówił, a Pan Bóg to wypełniał
piątek,
30 czerwca 2023
Często w plenerze, nad rzeką albo w sadzie, rozważaliśmy Pismo Święte, uczyliśmy się osobistej modlitwy. Była też tzw. wyprawa otwartych oczu. Wyruszało się w teren, aby się przyjrzeć Dziełu Bożemu: trzeba było usiąść czy położyć się na trawie, popatrzeć na kwiaty, liście, obłoki. Znajomy ksiądz napisał do mnie, że dopiero wtedy zauważył, że trawa jest zielona – mówi Krystyna Szewc, od ponad 40 lat związana z Ruchem Światło-Życie, którego inicjatorem był ksiądz Franciszek Blachnicki.
Założony przez niego ruch oazowy skupiał 2 miliony Polaków. Jego centralą była Kopia Górka w Krościenku nad Dunajcem. Duchowny, który cudem przeżył II wojnę światową (był m.in. więźniem Auschwitz, skazany na śmierć), w PRL był inwigilowany przez SB. Zmarł nagle 27 lutego 1987 roku w wieku 65 lat. W tym roku IPN poinformował, że ksiądz został otruty. Twa jego proces beatyfikacyjny.
TYGODNIK TVP: Ksiądz Franciszek Blachnicki jest widziany głównie jako człowiek nieugięty wobec systemu komunistycznego i odważny w wyznawaniu wiary. A jak pani go zapamiętała?
KRYSTYNA SZEWC: Najbardziej podziwiałam w nim rzeczywiście jego niezłomną wiarę. Na przykład zimową porą ksiądz przyjechał do zakopiańskiego domu przeznaczonego na rekolekcje oazowe i wchodząc zapytał mnie w progu: „Krystyna, dlaczego tutaj jest tak zimno?”. Odpowiedziałam, że kończy się nam koks, a nie mamy za dużo pieniędzy, więc trzeba oszczędnie wrzucać. Ojciec się wtedy wyprostował i oznajmił podniesionym głosem: „Zawsze mówię, że trzeba dawać tyle, ile trzeba, to dopiero wtedy Pan Bóg da. Jak będziecie tak oszczędzać, to nie da”. Wtedy pomyślałam, że już do końca życia nie będę się martwiła o takie rzeczy. I proszę sobie wyobrazić, że następnego dnia słyszę na zewnątrz hałas, zbiegam do drzwi wyjściowych, a tam widzę wjeżdżający samochód pełen koksu. Na początku się przeraziłam, bo nie wiedziałam, ile to będzie kosztować. Panowie się tylko uśmiechnęli i oznajmili, żebym się tym nie przejmowała i że jeszcze dowiozą materiał. Oczywiście zapłaciłam im tyle, ile trzeba. Ale to nie była jednak jakaś duża kwota. Ojciec na pewno nie mógł tego załatwić, bo to była niedziela i wszystko było zamknięte. Po prostu ojciec coś mówił, a Pan Bóg to wypełniał – nagradzał jego głęboką wiarą w Opatrzność Bożą.
Moskwę interesowały układy ukraińskich nacjonalistów z syjonistami, maoistami i innymi „antyradzieckimi elementami”.
zobacz więcej
Przypomniała mi się też inna sytuacja. Pewnego wieczora jedna pani z Instytutu Niepokalanej powiedziała do ojca, że pieniądze się kończą, a on zapytał, czy jest głodna. Odpowiedziała, że nie, więc dodał, że do rana jest jeszcze dużo czasu i na pewno jakieś pieniądze się znajdą. I faktycznie, przyjechał inny ksiądz i zostawił jakąś tam kwotę pod figurką Matki Bożej. Silna wiara to było coś, z czego ojciec był znany w Polsce. Mawiało się, że kupuje domy nie mając pieniędzy. To nie oznacza, że był lekkoduchem. Kiedy było to konieczne, to pożyczał pieniądze, a później je sukcesywnie oddawał. Pomagali mu też ludzie dobrej woli. Ale takie wsparcie nie było systematyczne. On przede wszystkim powierzał to wszystko w modlitwie i ufał, że Pan Bóg go nigdy nie zostawi. I tak rzeczywiście było. Tego trzeba było się od niego uczyć.
Kiedy po raz pierwszy zetknęła się pani z ks. Blachnickim i dlaczego postanowiła pani dołączyć do Ruchu Światło-Życie?
Pierwszy raz spotkałam się z ojcem na Sławinku w Lublinie w 1975 roku. Tam był ośrodek Ruchu Żywego Kościoła. Miałam wtedy 28 lat i pracowałam na Wydziale Historii Sztuki Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Pewnego dnia mój znajomy kapucyn, ojciec Antoni Kawka poprosił mnie, abym mu dostarczyła ze Sławinka materiały do pracy z młodzieżą. Pojechałam, a tam akurat rozpoczynało się seminarium Odnowy w Duchu Świętym. Panie ze Wspólnoty Niepokalanej Matki Kościoła powiedziały, że zanim otrzymam materiały dobrze by było, abym uczestniczyła w oazie. Skończyło się tym, że mój znajomy sam pojechał po te materiały, a ja po kilku tygodniach uczestnictwa w rekolekcjach postanowiłam zostać tutaj na dłużej. Przyznaję, że wtedy czułam się trochę zagubioną owieczką i szukałam przystani w Kościele, który jest bardziej wyraźny i zdecydowany. Miałam przekonanie, że to jest właśnie takie miejsce.
Ojciec przyjeżdżał wtedy z Krościenka do Lublina co dwa tygodnie na wykłady na KUL. Kiedy spotkaliśmy się na Sławinku powiedziałam mu, że chcę wejść do Wspólnoty i tak znalazłam się w Ruchu. Po jakimś czasie zapytał mnie, czy muszę pracować na KUL-u, bowiem tutaj są potrzebni ludzie na stałe. Stwierdziłam, że mogę się zwolnić. Zaskoczyłam się nieco swoją reakcją, bo nie należę do osób lekkomyślnych, zaś studia nie były łatwe i rodzicie też wyłożyli na nie spore pieniądze. A ja to tak wszystko postanowiłam zostawić. Dodam, że we Wspólnocie – która później została przemianowana na Instytut Niepokalanej Matki Kościoła – jesteśmy konsekrowanymi kobietami, które zadeklarowały do końca życia ubóstwo, posłuszeństwo i czystość. Zaryzykowałam i do tej pory nie żałuję. Otrzymałam siłę i łaskę od Pana Boga, aby tam zostać na stałe.
Jakie były pani pierwsze kroki w nowym miejscu?
Po jakimś czasie zostałam skierowana na wakacyjne oazy rekolekcyjne do Krościenka, a niedługo później ojciec wysłał mnie do Dursztyna na Spiszu, gdzie na zupełnym pustkowiu został kupiony dom na rekolekcje. Budynek był do całkowitego remontu. Nie było prądu ani telefonu. Droga była tylko polna. Ale zachwyciły mnie przepiękne widoki na polskie i słowackie Tatry. Obowiązkiem moim i innych osób, które tam mieszkały, było zagospodarowanie tego miejsca na oazy. Pamiętam, że malowaliśmy podłogę na zielono, bo nie można było kupić innej farby. Później ojciec kupił kolejny dom z częścią gospodarczą w Zakopanem, również do remontu, za który byłam odpowiedzialna. Trzeba było też gotować robotnikom, więc po części byłam gospodynią domową. Później zostałam włączona w prowadzenie konferencji na oazach. To były spontaniczne początki.
Dlaczego akurat Krościenko stało się finalnie centralą Ruchu Światło-Życie?
Zaczęło się od likwidacji Krucjaty Wstrzemięźliwości, która powstała z inicjatywy ojca w Katowicach w 1957 roku. Była społeczną akcją przeciwalkoholową, opartą na duchowości o. Maksymiliana Kolbego. 29 sierpnia 1960 roku centrala została zamknięta przez władze państwowe, a rok później aresztowano ks. Blachnickiego. Ponad 4 miesiące przebywał w więzieniu w Katowicach, po czym otrzymał wyrok 13 miesięcy więzienia z zawieszeniem na trzy lata i został zwolniony. Po tym trudnym doświadczeniu ksiądz proboszcz parafii Kościoła pw. Chrystusa Dobrego Pasterza zaprosił go do Krościenka na odpoczynek. Ojciec przyjechał, zobaczył jak tu jest pięknie i postanowił wykorzystać to miejsce do rozwijania rekolekcji oazowych.
Niedługo potem pojawiła się możliwość zakupu domu. Wsparł go finansowo jeden z księży, pochodzący z Krościenka, lecz ówcześnie mieszkający na Ziemiach Zachodnich. Wyłożył jakąś tam kwotę na ten cel, ale zastrzegł, że chce tam się przenieść na starość. Ojciec na to przystał. Potem okazało się, że jest możliwość nabycia kolejnego domu w Krościenku. Ojciec zapytał panie ze Wspólnoty co o tym myślą, a jedna z nich odpowiedziała ze skromnością, że przecież my nie mamy na to pieniędzy. On odrzekł z uśmiechem: „Właściwie po co się was pytam, jak ich nie mamy, to wszystko jedno czy kupimy jeden czy dwa domy”. Finalnie na oba znalazły się środki.
Czyli domy były, wierni przyjeżdżali…
Mieszkałam wtedy na stałe w Zakopanem i tylko dojeżdżałam do Krościenka na oazy. Chętnych na rekolekcje nie brakowało. Pamiętam, jak wyjechałam do Krakowa po dwójkę dzieci z mojej rodziny i nie mogłam ich namierzyć na peronie, bo tak dużo ludzi jechało w tę stronę. Rejestrowanie uczestników trwało cały dzień i nawet noc. Szukaliśmy dla nich noclegów w okolicznych miejscowościach – Ochotnicy czy Tylmanowej. Ojciec miał zasadę, aby nikomu nie odmawiać. Czasem sam szukał dla nich jakiegoś lokum. Wtedy nie było takich warunków noclegowych jakie są dzisiaj, spało się niemal wszędzie, gdzie się dało: na siennikach, materacach, ale nikomu to wtedy nie przeszkadzało. Potem trzeba było znaleźć animatora i księdza dla poszczególnej grupy. Bo księża przyjeżdżali na oazę kapłańską, ale jak brakowało kapłana do młodzieży, ojciec Blachnicki dawał takiemu teczkę, aby też przy okazji poprowadził oazę dla świeckich. Sieci się rwały, bo było wielkie pragnienie strawy duchowej…
I chyba też wielkie pragnienie poczucia wolności. Mówi się, że ks. Blachnicki rozbił monopol władzy na wychowanie młodzieży.
To było oczywiste, ponieważ władza komunistyczna prała mózgi młodych ludzi. Na uczelniach poza KUL mieli wykładaną filozofię marksistowską. Było wiele zakazów i propagandowe pierwszomajowe pochody. A ojciec szedł pod prąd i działał wbrew tym zakazom tłumacząc, że to jest praca w ramach duszpasterstwa. Ówczesne władze twierdziły natomiast, że to są dzikie kolonie, więc nasyłali na nie kontrole. Podczas takich nalotów młodzież uciekała do lasu. UB-ecy przychodzili i widzieli kilkadziesiąt par obuwia, kucharkę robiącą sto pierogów, a nikogo nie było. Machali więc ręką i odchodzili. Taka to była zabawa w ciuciubabkę. Były też kontrole domów górali, którzy wynajmowali pokoje oazowiczom. Wszystkie wsie na Podhalu i w Pieninach były wtedy zarażone oazami. Kontrolerzy zwracali uwagę na przykład na braki w warunkach higienicznych, choć tak się wtedy przecież mieszkało na co dzień. Ojciec się w ogóle tym nie przejmował i odpisywał im w ten sposób: „Ludzie żyją w takich skromnych warunkach przez cały rok, bo nie mogą kupić materiałów budowalnych i wy się nimi w ogóle nie przejmujecie. Teraz wam to przeszkadza, że ktoś mieszka tak przez dwa tygodnie (…). A poza tym to jest praca Kościoła i wy nie macie prawa nas nachodzić czy likwidować, bo takie decyzje podejmuje biskup miejsca”.
Kiedy księża mieli odgórny nakaz rozwiązywania oazy, to miejscowe władze czasami dostarczały go w przeddzień ich zakończenia. W ten sposób próbowano obchodzić bezduszne zarządzenia. Wielu z nich miało też przecież rodziny wierzące. Inny przykład: kiedy budowano na Kopiej Górce w Krościenku Namiot Światła dla celów konferencyjnych, modlitewnych czy luźnych spotkań, to niespodziewanie zapadła decyzja z nadzoru budowlanego o jego rozbiórce. Uważano, że był budowany bez pozwolenia. Niby funkcjonował w papierach jako altana ogrodowa, ale zarzucono tej budowie pewne nieprawidłowości. Ojciec, słysząc wiadomość o ewentualnej rozbiórce, zareagował bardzo spokojnie. Stwierdził, że jeśli Pan Bóg to chce utrzymać, to na pewno to miejsce zostanie, jeśli nie, to mogą go zburzyć. I za jakiś czas przyjechali panowie z nadzoru budowlanego i jednemu z nich projekt się tak spodobał, że ostatecznie zapadła zgoda na jego utrzymanie. Wypisano oczywiście mandat, od którego ojciec się odwołał.
Ksiądz Blachnicki miał nie tylko dystans do ówczesnej władzy, ale też podobno duże poczucie humoru.
Potrafił rozładować trudne sytuacje. Kiedyś w Zakopanem powiedziano mu, że być może został tam zainstalowany podsłuch. Ojciec zareagował dowcipnie, że w takim razie będzie musiał coś powiedzieć na towarzysza Edwarda Gierka to się przekonamy, czy tak jest. Inny przykład: dostałam dwa wezwania do stawienia się na milicję jednocześnie w Nowym Sączu i Lublinie. Zapytałam ojca, co mam robić, a on odparł, że jak mają taki bałagan u siebie, to żebym je wrzuciła do kosza. Tak zrobiłam i nie było żadnych reperkusji. Kiedyś z kolei milicja zatrzymała nas na drodze z Gdańska do Zakopanego i kazała otworzyć bagażnik. A tam zwoje pięknego lnu, który miał być na zasłony do domu w Zakopanem. Zapytali o paragon, więc ojciec odparł z oburzeniem, że paragon to ma prawo wyrzucić do kosza. I ostatecznie nas puszczono wolno. Co ciekawe, pod zwojami lnu były materiały oazowe, a to już było nielegalne i mógł być z tego większy problem. Ale jego stanowczość i odwaga ratowały go w trudnych sytuacjach.
Kiedyś powiedział do mnie: „Co nam mogą zabrać, może życie ziemskie”. Jeszcze jako osoba świecka sam cudem uniknął śmierci podczas II wojny światowej. Trafił do obozu koncentracyjnego Auschwitz. Przebywał tam, z numerem 1201, przez 14 miesięcy, z tego przez 9 miesięcy w karnej kompanii, w bloku 13 oraz przez prawie miesiąc w bunkrze. We wrześniu 1941 roku przewieziono go do więzienia śledczego w Zabrzu, potem w Katowicach. W marcu następnego roku został skazany na karę śmierci przez ścięcie za działalność konspiracyjną przeciw hitlerowskiej Rzeszy. Po kilku miesiącach został ułaskawiony, karę śmierci zamieniono mu na 10 lat więzienia. Po zakończeniu wojny został uwolniony przez armię amerykańską. Dzięki temu, że przeżył, już jako kapłan mógł zainicjować wiele projektów formujących młodych ludzi w duchu Ewangelii, a nie na modłę marksistowską.
Wróćmy do oaz rekolekcyjnych w Krościenku. Jaka była wtedy atmosfera tych spotkań?
Można było poczuć się jak w domu. Na początku rekolekcji śpiewano pieśń oazową „Dobrze, że jesteś, co by to było, gdyby nie było Cię tutaj”. Atmosfera była niezwykła, choć brakowało przecież wielu udogodnień. Zdarzało się, że w domu nie było wody, więc oazowicze kąpali się w rzece. Nie można też było kupić w sklepie zbyt wiele do jedzenia. A potem obowiązywały kartki na żywność. Dostawaliśmy konserwy, z nich robiło się proste kanapki. Raz mi się udało kupić wędlinę, co graniczyło z cudem. Było serwowane tylko jedno gorące danie. Kiedyś okazało się, że kucharka nie przyjechała i musiałam gotować dla młodzieży. Starałam się, aby był domowy i smaczny obiad. Nie pamiętam, by ktoś narzekał. Nikt nie chodził głodny. Duch Święty działał z wielką mocą.
W Auschwitrz miesiąc przeżył w bunkrze, w którym potem zginął o. Kolbe. Komuniści zamknęli go w celi, w której „za Niemca” przeżył nawrócenie, czekając na wykonanie wyroku śmierci. Ks. Jerzy Blachnicki, ofiara SB.
zobacz więcej
Same spotkania z młodzieżą były pełne śmiechu i wzruszeń. Często prowadziliśmy je w plenerze, bo było bardzo gorąco w domu. Odbywały się nad rzeką albo w sadzie. Tam rozważaliśmy Pismo Święte, uczyliśmy się osobistej modlitwy. Była też wyprawa krajoznawczo-turystyczna, tzw. wyprawa otwartych oczu. Wyruszało się w teren, aby się przyjrzeć Dziełu Bożemu: trzeba było usiąść czy położyć się na trawie, popatrzeć na kwiaty, liście czy obłoki. Bo ludzie przyjeżdżali z miast i nie mieli żadnego pojęcia o przyrodzie. Niektórzy nie potrafili nawet odróżnić gatunków drzew. Kiedyś organizowałam wieczór poezji i mówię do jednego chłopaka, aby przyniósł mi gałązki sosny na dekoracje – i przyniósł mi kawałki świerka. Wiele osób potwierdzało, że na oazie odkryło piękno natury. Pewien mój znajomy ksiądz napisał do mnie, że dopiero wtedy zauważył, że trawa jest zielona. Ja do tej pory zachwycam się pięknem świata. Kiedy wieje wiatr czy pada deszcz i widzę jak malutka osa, taka cieniutka w pasie, leci przeźroczystymi skrzydełkami pod prąd tego wiatru, to jest dla mnie dowód na istnienie Pana Boga. Ktoś musiał ją tak skonstruować, że ma tyle siły i energii, aby się poruszać w taki sposób. Lubię też podziwiać jak ptak lotem błyskawicy siada na gałązce, która się chwieje. I potrafi się na niej utrzymać. To dla mnie początek kontemplacji naturalnej.
Dla wielu osób oaza była więc doświadczeniem życiowym. Wielu z nich wracało tylko po to, aby raz jeszcze poczuć tę niezwykłą wspólnotę. Obecnie oazy nie są tak liczne jak kiedyś. Są inne czasy, stąd tez inne potrzeby ludzi. Ale duch jest ten sam, który przekazał nam ksiądz Blachnicki. To przede wszystkim troska o młoda pokolenie. Odnosił się do wszystkich z dużą życzliwością.
Na przykład?
Pozwalał choćby mieszkać oazowiczom w swoim pokoju w Krościenku podczas swojej nieobecności. Pamiętam jak kiedyś ulokowaliśmy tam takiego młodego chłopaka, który miał za sobą trudne przejścia, bo zmarł jego ojciec. To był dla Mietka niełatwy czas. Aby się odwdzięczyć, że może tam mieszkać, pewnego dnia postanowił posprzątać biurko księdza, a tam leżały jego ważne dokumenty. Nie skomentowałyśmy tego, tylko czekałyśmy na reakcję ojca po jego powrocie do Krościenka. Myślałyśmy, że skończy się to jakąś reprymendą, tymczasem ojciec wszedł do pokoju i po jakimś czasie zawołał spokojnie: „Mietek, a gdzie sprzątnąłeś moich rodziców?”. Bo na biurku było ich zdjęcie. Mietek poszedł i pokazał, gdzie to odłożył. Tak z humorem ojciec to wszystko przyjął.
Sama na sobie odczułam jego ojcowskie prowadzenie i życzliwość. Na przykład kiedyś postanowił mnie przenieść z Zakopanego do Lublina. Zabrał mnie wtedy na spacer i powiedział łagodnie, że byłabym potrzebna w tamtym miejscu. Wyraził się w sposób delikatny, bo wiedział, że dziewczętom nie jest łatwo się przenosić. Dzięki temu z większą chęcią podjęłam taką decyzję. Inny przykład. Trwał remont w domu w Zakopanem, a ja pomyślałam, żeby można by było najpierw urządzić pokój gościnny i postawić tam półkę góralską. Kiedy powiedziałam o tym ojcu, nie zrobił zdziwionej miny, tylko odrzekł, że poszuka jakichś zaskórniaków, o których nie wie pani z Instytutu prowadząca kasę. Mimo, że brakowało w tym domu wiele innych, bardziej istotnych rzeczy, to finalnie znalazł pieniądze na tę półkę. Wiedział, że dla kobiety jest też ważna estetyka pomieszczenia.