Co ciekawe, nasz bohater na plan zabicia Hitlera reaguje chłodno i ani myśli pomagać w jego zrealizowaniu. Mimo deklarowanej praworządności („wszystkie skarby muszą trafić do muzeum”) najważniejszym z nich obdarowuje przyjaciela. Nie drgnie mu też powieka, gdy bezcenne zabytki ulegają destrukcji. Chcąc zatarasować drogę ściągającym go agentom, Indy bez wahania przewraca regały wypełnione antyczną ceramiką. No cóż, między innymi za nonszalancję go kochamy.
Mechanizm z Antykithiry liczy sobie 22 wieki. Korzenie filmowej pentalogii aż tak głęboko nie sięgają. Oczywiście, można szukać (i znaleźć) protoplastów Jonesa wśród ludzi, tworzących zręby archeologii. Gdyby ktoś nakręcił serial o życiu Gioveniego Baptisty Belzoniego, wielu widzów miałoby problem z uwierzeniem, że ów awanturnik był zarazem pionierem egiptologii, a gdyby żył dłużej z pewnością dokonałby kolejnych epokowych odkryć. Ale Indiana tak naprawdę jest aniołem zemsty. Pojawił się, by ukarać kalifornijską fabrykę snów za odejście od pierwotnej misji, którą było poprawianie ludziom nastroju.
Potęgę Hollywood zbudowały eskapistyczne widowiska, lecz snobizm i błędna ocena rzeczywistości spowodowały, że w latach 60. minionego wieku takie filmy praktycznie zniknęły z ekranów. Wytwórnie postawiły na „poważne kino dla dorosłych ludzi”. Efektem były prestiżowe sukcesy, pochwały recenzentów oraz finansowa katastrofa. Spielberg i Lucas jako pierwsi zrozumieli, że to ślepy zaułek i zaproponowali powrót do przeszłości. Sukcesy „Gwiezdnych wojen”, „Szczęk” i „Bliskich spotkań trzeciego stopnia” zirytowały krytyków. Zaczął się pomstowanie na „kino popcornowe”, „zinfantylizowaną widownię” i schlebiających małolatom reżyserów.
Intelektualista z biczem
Indiana Jones, formalnie rzecz biorąc, urodził się na plaży na Hawajach w maju 1977 roku. Nie ma matki, ale aż dwóch (a licząc z doproszonymi scenarzystami czterech) ojców. Według innej wersji jest Frankensteinem czyli potworem pozszywanym z fragmentów innych ludzi. Takich jak Errol Flynn, Humphery Bogart („Skarb Sierra Madre”, Charlton Heston („Tajemnica Inków” czy Jean-Paul Belmondo („Człowiek z Rio”. Last, but not least, był ulepszonym Bondem. Młodociana publika z entuzjazmem przyjęła spektakle w duchu retro, wykorzystujące najnowocześniejsze technologie. W cenie biletu do kina dostawałeś atrakcje rodem z lunaparku. Nieustające fajerwerki, zawrotne tempo, rollercoaster emocji.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Momentami mogło się wydawać, że filmowców ponosi wyobraźnia. Jones miewał do czynienia z siłami nadprzyrodzonymi. Złośliwi twierdzili, że razem ze złotą epoką Hollywood wróciły (neo)kolonialny punkt widzenia i mizoginia. Rzeczywiście, początkowo rola kobiet w cyklu sprowadzała się do wydawania okrzyków przerażenia. Na szczęście damom w opałach na ratunek przybywał On. Rosły, dobrze zbudowany, w kapeluszu marki Fedora, podniszczonej skórzanej kurtce, z biczem, rewolwerem i kilkudniowym zarostem.
Indiana ma w sobie coś z doktora Jekylla i Mr Hyde’a. Gdy wykłada i prowadzi zajęcia ze studentami sprawia wrażenie intelektualisty, tudzież safanduły. Jednak gdy wyrusza w delegację, wstępuje w niego nowy duch. Zdarza się, że jest lekkomyślny i zgryźliwy, lecz kręgosłup moralny ma ze stali. To zasługa Spielberga, bo Lucasa zawsze kusiło, by uczynić z tego zuchwalca postać bardziej szemraną: hedonistę i playboya, żyjącego ze sprzedaży odnalezionych artefaktów.
Z wiekiem Jones coraz bardziej poczciwiał, stopniowo tracąc swój szelmowski wdzięk. Jeszcze przed przejściem na emeryturę odkrył, że najważniejsza w życiu jest rodzina (obejmująca również towarzyszy dawnych przygód). Tę ewolucję uwiarygodnił aktor, może nie wybitny, lecz fotogeniczny i poukładany.