Historia

Otwarty umysł

To, że Gage przeżył straszliwy wypadek, stanowi dla współczesnej nauki równie poważną zagadkę, jak dla poruszających się po omacku anatomów i lekarzy XIX wieku.

To trwało zaledwie ułamki sekund: żelazny łom, a właściwie może bardziej „tłuczek” czy ubijak, który zwykle służył ubijaniu piachu i gliny czopujących odwiert strzelniczy omsknął się, skrzesał iskrę i osunął się w głąb otworu. Piachu w nim jeszcze nie było, był za to proch, który eksplodował. W zasadzie wszystko zadziałało całkiem jak w prymitywnej armacie: „lufą” był odwiert w skale, „pociskiem” – łom, proch wybuchł jak zwykle. Tyle, że o niespełna metr of wylotu „lufy”, tuż obok nawierconej skały stał 25-letni Phineas Gage – krzepki młodzieniec z New Hampshire, potrafiący obchodzić się z ładunkami wybuchowymi i dlatego zatrudniony przy budowie lokalnej linii kolejowej, biegnącej przez pagórki stanu Vermont.

Metrowej długości żelazny pręt o średnicy 3 cm (to z grubsza tyle, co złożone razem palce jednej dłoni) trafił go w policzek, skruszył kość policzkową i przeszył na wylot lewy płat czołowy mózgu, wybijając nieregularny otwór w kości czołowej i szybując stromo w górę jak oszczep wystrzelony z moździerza wykreślił parabolę, po czym wbił się w ziemię o 30 metrów dalej. Ówcześni kronikarze nie rezygnowali z poetyckiej frazy „zbroczony posoką”, choć nie omieszkali dodać, że można było na nim dostrzec również okruchy kości i strzępy ciała. Jak przypuszczano (potwierdziła to pośmiertna autopsja) ciśnienie śródczaszkowa pod wpływem wbitego w mózg tłoka wzrosło tak, że czaszka trzasnęła wzdłuż szwów, jakie łączą jej kości po zakończeniu niemowlęctwa; dopiero po chwili jej części wróciły na swoje miejsce za sprawą okrywającego ją „czepka” ze skóry i mięśni.

Na wylot!

Koszmarny wypadek. Koszmarny widok. Niesłychany zbieg okoliczności, w sam raz na balladę, wzmiankę w baltimorskiej czy nowojorskiej gazecie i okazję do szybkiego zarobku dla miejscowego przedsiębiorcy pogrzebowego.

Nikt nie był przygotowany na to, że Phineas, brocząc krwią z policzka i wierzchołka głowy, po chwili podniesie się z ziemi, na którą runął i wsiądzie do powozu prosząc o podwiezienie go do miejscowego lekarza, Johna Harlowa. Ten najpierw uznał, że doszło do jakiegoś nieporozumienia i Gage jest po prostu ranny w policzek i w czubek głowy. Przekonawszy się, że przez otwór, jaki powstał w głowie pirotechnika, jest w stanie przeprowadzić sondę, najpierw zadbał o jak najszybsze zawiadomienie jego rodziny, następnie zaś wziął się za opatrywanie rany.

W tym miejscu po raz pierwszy przychodzi mi zawiesić proste relacjonowanie wydarzeń – opisanych zresztą w kilku reportażach, w wyczerpującej nocie Wikipedii i każdym szanującym się podręczniku historii neurologii – by zastanowić się nad odmianami retoryki w XIX wieku i tym, jak nieoczekiwane kształty przyjmował język. Skłonni jesteśmy wyobrażać sobie te czasy – wypadek miał miejsce we wrześniu 1848 roku, w Starym Świecie dogasała Wiosna Ludów, od 11 lat zasiadała już na tronie królowa Wiktoria – jako epokę daleko posuniętej wstydliwości, według dzisiejszych standardów absurdalnej wstydliwości: kobiecej łydki nie sposób było nie tylko pokazać w towarzystwie, ale nawet o niej mówić, atlasy anatomiczne trzymano pod kluczem, dobrych obyczajów strzegły woalki, kłódki i przyzwoitki.

To prawda, o ciele zazwyczaj pisywano oględnie, „Boston Post”, który jako pierwszy doniósł o wypadku Gage’a, pisał o „godnym ubolewania wydarzeniu”. Z drugiej strony, lekarze pragnęli rozgłosu, a przede wszystkim znacznie cieńsza niż dzisiaj była zasłona żargonu zawodowego, który nie pozwala obserwatorom dostrzec zbyt wielu szczegółów pracy ambulatoryjnej. Wynika to głównie z profesjonalizacji i specjalizacji profesji lekarskiej.

Tłumacz na SOR

Współcześnie nawet prosty wypis z SOR, na który ktoś trafił po nieopatrznym obchodzeniu się z piłą czy wiertarką, wymaga najczęściej pomocy tłumacza w osobie znajomego lekarza; co dopiero wspomnieć o wynikach poważniejszych badań. Opisy postępowania medycznego z epoki, w której z zaawansowanych narzędzi chirurgicznych znano trepan i skalpel, rany szyto zwykłymi, tyle, że nawoskowanymi nićmi a przyżegano je żelazem lub sodą kaustyczną, znacznie bardziej przemawiają do naszej wyobraźni. Czasem zbyt mocno: odnotowawszy, że dr Harlow wyjął z rany – palcami i szczypczykami – co większe okruchy kości oraz „kilka łyżeczek mózgu” pozostawmy resztę archiwom.

Szczególnie może opisy postępowania w kolejnych dniach i tygodniach. O ile bowiem feralnego 13 września Harlow po prostu zaopatrzył, jak mógł, ranę, całkiem zresztą profesjonalnie – sączki dla odprowadzania płynów, gaza i bandaż, zalecenie, by chory siedział z głową wysoko uniesioną i dużo pił dla uzupełnienia ubytków krwi – kolejne tygodnie wymagały od niego dużo bardziej stanowczych działań.

Phineas Gage przez kilka pierwszych dni był przytomny i świadomy, następnie jednak stan jego wyraźnie się pogorszył: utrata przytomności, brak poczytalności, konwulsje. Wywiązał się, co wydaje się oczywiste, stan zapalny, zaś próby jego zaleczenia – sondowanie rany, usuwanie ropy i zmartwiałej tkanki przez dodatkowe nacięcia – wymagały od Harlowa działań zbyt drastycznych, by relacjonować je tu szczegółowo.
W ten sposób żelazny pręt przeszył czaszkę Phineasa Gage'a. Fot. Wikimedia/ grafika lekarza Johna M. Harlowa
W dwa i pół miesiąca po wypadku, pod koniec listopada 1848 roku, stan Gage’a w pełni się ustabilizował: z widoczną blizną na policzku i na czubku głowy, z wyczuwalnym pod palcami ubytkiem kości czołowej (zarośniętym jednak oponami mózgowymi, mięśniami i skórą) i z opadającą powieką, był jednak nie tylko (jak odnotował „Boston Globe”) „nadal przystojny”, lecz przede wszystkim – w pełni sprawny fizycznie, poczytalny i samodzielny w takim stopniu, że przeniósł się na farmę rodziców, gdzie zajął się prostymi czynnościami gospodarskimi, z czasem zaś orką, karczowaniem nieużytków i zaganianiem konno stad bydła.

To, czym zajmował się zawodowo przez kolejnych tuzin lat jest łatwiej odtworzyć niż to, co działo się z jego ciałem, mózgiem, świadomością i osobowością. Tu znów musimy westchnąć nad zasłoną XIX-wiecznej retoryki, która luki w faktografii chętnie uzupełnia „romantycyzowaniem” wydarzeń, ich udziwnianiem lub wręcz nadawaniem im podmuchu niesamowitości, zupełnie, jakby historię życia pirotechnika opisywał nam Edgar Allan Poe. Zmarły zresztą, przypomnijmy, w nigdy niewyjaśnionych okolicznościach w rok po wypadku Gage’a w październiku 1849 w niedalekim Baltimore.

Utalentowany woźnica

Bieg dalszego życia Gage’a da się na upartego streścić w jednym akapicie: w 1849 został na kilka tygodni zaproszony (jako „osobliwość”) do Bostonu przez Henry’ego Bigelowa, profesora chirurgii na Harwardzie; po serii badań i „okazań publicznych” w gronie naukowców Gage występował w stanach wschodniego wybrzeża jako żywa osobliwość, ani na chwilę nie rozstając się z żelaznym prętem, który był przyczyną zranienia, a którego używał na poły jako amuletu, na poły jako laski.

W 1852 podjął pracę jako woźnica dyliżansu dalekobieżnego w Chile, gdzie przez kolejnych siedem lat świetnie dawał sobie radę powożąc szóstką (!) koni po wysokogórskich szlakach, zarządzając niewielką firmą przewozową, nieomylnie rozpoznając groźne sytuacje pogodowe i polityczne (wojny, rewolty, zbójcy), ucząc się hiszpańskiego, odkładając sporo gotówki i flirtując.

W 1859 przeniósł się do Kalifornii i podjął pracę na farmie, chcąc być bliżej mieszkających tam w tym czasie matki i siostry. Dopiero w lutym 1860, w 12 lat po wypadku, jego zdrowie nagle i nieoczekiwanie się pogorszyło: zaczął doświadczać tego, co ówcześni opisali jako „napady epilepsji” i po jednym z nich, 20 maja 1860 roku, zmarł.

Tyle kronika. Historycy badający dzieje Gage’a są ją w stanie uzupełnić o kilka relacji z Chile, nazwiska zatrudniających go farmerów, ba, nazwę dyliżansu, ale zagadka nie jest przez to bliższa rozwiązania. Jakim cudem Gage przeżył wypadek – i co się z nim później działo? ODWIEDŹ I POLUB NAS Podstawowym ograniczeniem jest zawodność ówczesnych metod badawczych i terminologii. Poza oględzinami w Bostonie nikt nie śledził stanu zdrowia pirotechnika: nie zapraszał go na badania okresowe, nie mierzył ciśnienia, nie polecił zdawać sprawozdania: na dobrą sprawę „znikł z radaru” po wyjeździe do Chile, zaś najbardziej zaangażowany w badanie jego przypadku dr Harlow dowiedział się, trochę przypadkowo, o jego śmierci i odtwarzał losy byłego pacjenta na podstawie relacji rodziny. Jakie zresztą badania można było przeprowadzić, prócz oględzin blizn, ewentualnie badania słuchu i wzroku? Ani o prześwietleniu rentgenowskim, ani o rezonansie magnetycznym nikomu się jeszcze nie śniło, a ówczesne określenia „konwulsje” i „epilepsja” dałoby się dziś rozpisać na setkę różnych objawów.

Dotkliwy brak kronikarza

To jednak nie wszystko: myśląc o losach Gage’a po raz drugi wpadamy w pułapkę, jaką stworzyła retoryka i terminologia – i na dobrą sprawę nie mamy szans się z niej wydostać. Nieliczne „obrazki z życia pacjenta”, wyrywkowe, nie tylko opisują jego zachowania na różnych etapach rekonwalescencji (w godzinę, dzień, dwa tygodnie, pół roku i pięć lat po wypadku), lecz są często ukształtowane przez wyobrażenie narratora o tym, co dzieje się z cudem ozdrowiałym człowiekiem, któremu pręt prześwidrował mózg na wylot – lub co powinno się z nim dziać.

Mamy więc świadectwa o Gage’u trzymającym się po wypadku mężnie i dowcipkującym „doktorze, jest tu robótka dla pana” (Doctor, here is business enough for you). Możliwe. Mamy świadectwa o jego niezborności i halucynacjach w 48 godzin po wypadku, gdy rozwinął się stan zapalny (oczywiste), o jego otępieniu, siedzeniu ze wzrokiem utkwionym w jeden punkt w miesiąc później (całkiem możliwe). O Gage’u, który „nie był sobą”, jak zaświadczali byli koledzy z pracy (możliwe). O „bestii, wykazującej zezwierzęcenie i niezdolność opanowania swych najbardziej wstydliwych odruchów” (możliwe, choć czy nie przerysowane?). O woźnicy i przedsiębiorcy, zdumiewającym świadków swym refleksem, życzliwością i obyciem (jw.). O jego skardze, podczas jedynych systematycznych badań przeprowadzonych w Bostonie, na „nieokreślone, dokuczliwe odczucie, którego nie potrafi bliżej określić” (bardzo możliwe; ale co to było? Swędzenie? Dzwonienie w uchu? „Słyszenie” barw czy cyfr? Halucynacje?). I tyle.

Przychodzi baba do lekarza, a lekarz… robot

Właściwie już nie chodzi. Dzwoni i przykłada czoło do czujnika smartfona.

zobacz więcej
Gage’a wzięli na sztandary przedstawiciele różnych szkół badawczych, dziś jednakowo dla nas „nienaukowych”: frenolodzy, przekonani, że kształt czaszki determinuje osobowość i talenty jej posiadacza (a zatem i dziura w niej musi tę osobowość zmieniać), „naturaliści”, prostodusznie twierdzący, że wszystko, co istotne w mózgu, kryje się z tyłu, więc uszkodzenia z przodu nie mają większego znaczenia; „immanentyści”, przekonani, że osobowość i dusza rozproszone są po różnych zakątkach, od głowy do serca…

Nie zgadzamy się z nimi, oczywiście (chociaż rzeczywiście, urazy móżdżku są znacznie bardziej śmiertelne, bo wystarczy porażenie ośrodka oddechowego czy nerwów kierujących pracą serca, i po pacjencie), ale fakt, że Gage przeżył, nie przestaje być niepojęty.

Jak do tego doszło, nie wiem

Mniejsza już o szok i ból, o upływ krwi, o przerwanie bariery krew-mózg, o utratę płynu rdzeniowego. Mniejsza o zakażenie – nie zakażenia skóry czy rany, jakie zdarza się każdemu (i czasem nie obejdzie się bez antybiotyku, a zwykle otrzymuje się i szczepionkę przeciwtężcową), lecz zakażenie rozwijające się w głębi czaszki, przez którą przeleciał pręt, garść żwiru, a następnie nurkowały w niej palce i niewyparzone nożyczki dr. Harlowa. Same zniszczenia, do jakich doszło w tkance mózgowej, nie dawały mu szans na przeżycie. Zmiażdżone ośrodki w lewym płacie czołowym to jedno; przerwane włókna mózgowe w większej części czaszki to drugie. W roku 2012 zespół neurologów z UCLA pod kierownictwem Johna Darrella Van Horna przeprowadził rozbudowaną symulację komputerową na podstawie zachowanej czaszki Gage’a. Wniosek był jednoznaczny: pacjent z takimi zniszczeniami w obrębie mózgu nie miał prawa żyć i funkcjonować.

Ale żył.

Przypadek Gage’a jest niewytłumaczalny medycznie, ale i znaczący kulturowo. Zdarzył się on w tej samej epoce, co odnalezienie Kaspara Hausera, co (również niewytłumaczalny) przypadek Aleksisa Martina, kanadyjskiego trapera postrzelonego w brzuch, który również niewytłumaczalnie przeżył, z przetoką łączącą jego jelita ze światem zewnętrznym, co z kolei przyspieszyło rozwój badań nad fizjologią układu pokarmowego. W tym samym czasie badano magnetyzm i hipnozę, pojawiały się kolejne media spirytystyczne sączące ektoplazmę, cudowne uzdrowienia, bezgłowi jeźdźcy i fascynacja wywoływaniem duchów. Działo się trochę wedle znanej diagnozy Chestertona („kiedy ludzie przestają wierzyć w Boga, to uwierzą w cokolwiek”), a trochę wedle satyrycznego ujęcia dziejów w „Wahadle Foucault” Umberto Eco: wiara w cudowność, wyśmiana i wyrzucona z oficjalnego dyskursu „wieku pary i elektryczności”, wracała tylnymi drzwiami.

Ale też można spojrzeć na historię biednego Phineasa Gage’a jako na powód do optymizmu. Fakt, że można przeżyć i wrócić do równowagi po prześwidrowaniu głowy przez zakurzony żelazny pręt daje nadzieję nie tylko ofiarom koszmarnych kolizji drogowych czy pacjentom dotkniętym ciężkim zakażeniem – lecz i wszystkim konsumentom mediów. Szczególnie może w okresie kampanii wyborczej.

– Wojciech Stanisławski

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

SDP 2023

Zdjęcie główne: Phineas Gage z prętem, który przebił mu mózg. Fot. Wikimedia/ By Photograph by Jack and Beverly Wilgus of daguerreotype originally from their collection, and now in the Warren Anatomical Museum, Center for the History of Medicine, Francis A. Countway Library of Medicine, Harvard Medical School. Enlarged using Waifu2x and retouched by Joe Haythornthwaite. Own work, CC BY-SA 3.0
Zobacz więcej
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Bankiet nad bankietami
Doprowadził do islamskiej rewolucji i obalenia szacha.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Cień nazizmu nad Niemcami
W służbie zagranicznej RFN trudno znaleźć kogoś bez rodzinnych korzeni nazistowskich, twierdzi prof. Musiał.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kronikarz świetności Rzeczypospolitej. I jej destruktor
Gdy Szwedzi wysadzili w powietrze zamek w Sandomierzu, zginęło około 500 osób.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Burzliwa historia znanego jubilera. Kozioł ofiarny SB?
Pisano o szejku z Wrocławia... Po latach afera zaczęła sprawiać wrażenie prowokacji.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Ucieczka ze Stalagu – opowieść Wigilijna 1944
Więźniarki szukały schronienia w niemieckim kościele… To był błąd.