Następnym razem inny ukraiński sąsiad spytał, czy może sobie wziąć żeliwne drzwiczki od pieca kaflowego. Swoją propozycję motywował podobnie: – Wam to i tak się nie przyda. Do zimy tu nie dotrzymacie. Nie wezmę ja, zabierze kto inny, jakiś obcy, a ja przecież jestem waszym przyjacielem.
Ukraińscy sąsiedzi najbliższą przyszłość Polaków kojarzyli z najnowszą przeszłością Żydów, masowo wywożonych i mordowanych przez Niemców. Z późniejszych kronik parafii wynika, że w okolicach Szumska, zlikwidowano około 2800 osób tej narodowości. To, co pozostało po ofiarach mieli zabrać bliżsi i dalsi ukraińscy sąsiedzi.
Do kuźni ojca małego Jurka przychodziło coraz mniej klientów, za to przybywało chętnych do podziału jej wyposażenia. – Ojciec zakopał cenniejszy sprzęt kuźni. Po latach któryś z moich rozmówców żałował, że tato nie oddał mu narzędzi kowalskich do użytkowania. W poszukiwaniu zakopanej kuźni ziemię wokół gospodarstwa nakłuwano prętami stalowymi, ale podobno na nic nie natrafiono. Pamiętam jak ojciec układał w wykopie miech, wiertarkę i inne narzędzia, owijał je słomą, konserwował smarem. Miał nadzieję, że wróci – przypomina pan Jerzy.
Potem nie przychodzili już sąsiedzi, a zamiast nich w nocy wpadało po kilku mężczyzn mówiących po rosyjsku. Kazali wszystkim wstawać z łóżek i ustawiać się twarzami do ściany. Zapalali świeczki i plądrowali dom, zabierali pościel, buty. Nawet nie wiadomo było, kto jest napastnikiem. Niektórzy mówili, że to sowieccy partyzanci stacjonujący w pobliskich lasach. W swoje szeregi przyjmowali każdego, kto się nawinął. Ojciec małego Jurka mówił, że niektóre głosy są mu znajome.
Po kilku takich „wizytach” rodzina spała już na materacach ze słomy i chodziła w butach robionych ze słomianych warkoczy.
Nocne wizyty nie kończyły się jedynie na plądrowaniu szaf. Gdy radzieckie wojska w bezładzie uciekały przed niemiecką ofensywą, często zostawiały broń, dlatego okoliczni mieszkańcy wsi mogli się uzbroić. Zbroili się tak Ukraińcy, jak i Polacy. Napastnicy wiedzieli, że w polskich domach są karabiny. Bili więc domowników, żeby wskazali kryjówkę i rozbrajali gospodarstwa. Stąd polskie wsie często nie miały nawet czym się bronić przed atakami nacjonalistów.
Bude czysta Ukraina…
Po nowym roku dochodziło już do napadów na gospodarstwa nieco oddalone od wsi. W styczniu 1943 r. na obrzeżu wsi Hurby zamordowano braci Śliwińskich, krewnych matki Jerzego. W lutym dotarły wiadomości z Polesia o tragedii wsi Parośle. Był to początek nieszczęść, jakie miały spotkać Polaków.
Do Wielkanocy, która w 1943 r. przypadła na 25 kwietnia, okoliczne wsie były co najmniej raz nawiedzone i do połowy wyrżnięte. – Zaraz po świętach ojciec dostał wiadomość od Ukraińców: „My jesteśmy swoi, ale są tacy, którzy ciebie nie lubią” – mówi Jerzy Jeleńkowski. W niedalekiej Antonówce stało ok. trzech tysięcy „strylcyw”, których werbował Bandera. – To byli ludzie z południa. Tego dowiedziałem się wiele lat później, w latach 90., gdy na miejscu rozmawiałem z nacjonalistami ukraińskimi, którzy patrzyli na mnie, jakby mnie nie powinno być w tym miejscu, a w ogóle to nie powinienem żyć.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Sąsiedzi nie bardzo chcieli mordować, to musieli przyjść z innych, dalszych wsi. Ojciec Jerzego był kilka dni przed Wielkanocą w Ruskiej Hucie. Tam zobaczył wiec, na którym OUN-nowcy wyjaśniali mieszkańcom, jak należy wygonić Lachów za San. – Śpiewali: „Żydy do wody, Lachy do hylachy, a wy Czechy idźcie w kwas, na was toże bude czas, a wy Nimcy do Berlina, bude czysta Ukraina”.
W wielu źródłach, można też znaleźć inną wersję odzewu na zawołanie „Sława Ukrainie”. Oprócz „Herojam sława” banderowcy zamiennie stosowali „Lacham smert” [śmierć Polakom].
Nic dziwnego, że wkrótce rodzice Jurka z siedmiorgiem dzieci, w tym 1,5 miesięcznym Antosiem i 5-letnią Gienią, nocowali kilkaset metrów od domu, początkowo jeszcze w prawie bezlistnych zagajnikach.
Ij Bohu, wbiju
Śmierć w mękach groziła nie tylko Polakom, każdy Ukrainiec, który pomagał Lachom w ucieczce, był traktowany jak zdrajca i zwykle dzielił ich los. Wielu jednak zdołało się przełamać, przynajmniej dla swoich niedawnych jeszcze przyjaciół.
– Do dziś pamiętam Ukraińca Hapyna z Moszczenicy, z bielmem na jednym oku, który jeszcze na początku roku przywiózł saniami worki z bajecznie kolorowymi jabłkami. Był serdecznym przyjacielem mojego ojca, ale potem spotkaliśmy go jako dowódcę banderowskiej czoty [plutonu]. Szliśmy z tatą z zarośli, wychodziliśmy zza rogu stodoły i nagle ich zobaczyliśmy. Karabiny były ustawione w kozły, a striłcy mołojcy [młodzi strzelcy] leżeli na naszym podwórku. Oni też nas zauważyli i było już za późno na ucieczkę. Pierwszym, który nas zobaczył był prawdopodobnie ów Hapyn, dowódca kilku umazanych krwią banderowców. Chwyciłem się kurczowo drżących nóg taty zapominając o radzie matki, by uciekać, gdy tylko zobaczę banderowców. Lepiej zginąć od kuli, to nie boli – mówiła – niż trafić w ich łapy. Z tamtego spotkania utkwiły mi w głowie strzępy rozmowy Hapyna z ojcem zakończonej groźbą: „wtikaj z witki, a ne, ja tebe wbiju, ij Bohu, wbiju” [uciekaj z tych krzaków, a nie, to cię zabiję, na Boga, zabiję]. Hapyn w kilka dni później znowu spotkał ojca i znowu go jedynie przestrzegł.
Polska rodzina kolejne dni tułała się po lasach i zaroślach. Dzieciom nie wolno było się oddalać nawet na niewielką odległość, żeby nie wydeptywać ścieżek w trawie i nie tworzyć w ten sposób śladów. Kolejny dawny ukraiński przyjaciel kowala z polskiej Starej Huty ostrzegł go o trasach przemarszów oddziałów UPA. Rodzina Jeleńkowskich musiała się schronić na wyższych partiach wzgórz, ale i tam do końca nie byli bezpieczni. Zagrożeniem były nawet ukraińskie dzieci, które pasły krowy lub wybierały się na jagody i poziomki, a potem donosiły starszym, kogo widziały w lesie.