Historia

Modlę się: połącz nas panie Boże mileńki…

Śmierć w mękach groziła nie tylko Polakom, każdy Ukrainiec, który pomagał Lachom w ucieczce, był traktowany jak zdrajca i zwykle dzielił ich los. Wielu jednak zdołało się przełamać, przynajmniej dla swoich niedawnych jeszcze przyjaciół.

Prof. inż. Jerzy Jeleńkowski, wieloletni wykładowca Politechniki Warszawskiej ma dziś 88 lat. Panuje nad słowami, jest konkretny, opanowany, mówi głośno i zdecydowanie o zbrodniach sprzed 80 lat. Jego głos łamie się jednak na zdaniu: „W jednej czwartej jestem Ukraińcem. I to we mnie gra”.

Ołeksandra Wasiejko jest o ponad dekadę młodsza. Ukończyła zaledwie kilka klas szkoły powszechnej. Nie uciekła z Ukrainy, o duszach zabitych mówi cicho, jakby bała się je spłoszyć. – Trzeba się modlić swoimi słowami: „Boże mój, ucisz moje serce, które płacze”. Potem schylić głowę do ziemi. On to słyszy. Zawsze chodzę do nich w soboty, oni wiedzą, kto do nich przychodzi. To święta prawda, oni tam wszystko wiedzą, co my tu robimy na świecie – mówi skupiona, lekko onieśmielona wnętrzem luksusowego holu hotelu, w którym zostaliśmy umówieni, ale pozostająca w swoim świecie, na Wołyniu.

Trupie pole

Ta makabryczna nazwa, Trupie pole, nie jest przenośnią czy odniesieniem do legendy. Pod ziemią zakopane są szczątki tysięcy ofiar rzezi na Wołyniu, chowanych warstwowo, masowo i bezimiennie. – Na tych polach sadzili drzewa, żeby Polacy nigdy nie odnaleźli swoich. Ale pan Bóg i tak ich znajdzie, nawet za sto lat – mówi pani Ołeksandra.

Jej ojciec, Kałennyk Łukaszko, rolnik ze wsi Sokol, w 1943 r. stronił od swoich rodaków, był bardzo czujny, gdy nosił jedzenie Polakom ukrywającym się w lasach i zagajnikach. Uważał, by nikt go nie zauważył. Nie mówił nawet swoim dzieciom, gdzie idzie, w obawie, że nieopatrznie się tym komuś pochwalą. Robił to nie tylko w obawie o życie swoich niedawnych sąsiadów z polskich wsi, ale i o swoje własne. Za pomoc Lachom groziła śmierć.

Z kolejnej wyprawy do lasu nie wrócił już taki sam. W miejscu, gdzie ukrywała się polska rodzina zastał już tylko trupy i ślady rzezi. Pochował wszystkich i oznaczył krzyżykami na brzozach miejsce, by kiedyś mogli być pochowani jak należy. Swoją tajemnicę przekazał małej Ołeksandrze, która od tej pory przychodziła się tu modlić i przebywać z duszami Lachów.

Robi to do dziś, choć przez te dziesiątki lat wieś nie darowała jej modlitw za ludzi, o których nikt nie chciał pamiętać.

Na szto wy tu pryjechały…

– Gdy w latach 90. pojechałem na dawny Wołyń, dziś Tarnopolska Obłast’, sypiałem w ukraińskich wioskach. Jedni byli przychylni, a byli też tacy, którzy mówili: – Na szto wy tu pryjehały, tut niczowo waszeho ne ma. Tut niczeho polskoho – opowiada prof. Jerzy Jeleńkowski.

Tuż przed ucieczką z Wołynia jego rodzina miała się jednak czym pochwalić. Ojciec, Marian Jeleńkowski, był kowalem. Uczył się fachu w zakładach Forda w Filadelfii. Do Polski wrócił z armią Hallera, za zasługi dla kraju dostał gospodarstwo we wsi Stara Huta. Wówczas oddalona o parę kilometrów od niej była wieś z ukraińską ludnością, Ruska Huta.

– Z Ukraińcami żyliśmy bardzo dobrze. Mojego ojca wszyscy znali. Wtedy po prostu niewiele rzeczy można było kupić, a ojciec był świetnym metaloplastykiem. Potrafił zrobić artystyczne ogrodzenie wokół cmentarza, ale też sierp, siekierę czy obręcze do kół lub zwyczajnie dobrze podkuć konia. Pamiętam, po świniobiciu, bywaliśmy z poczęstunkiem, ze świeżyną u nich, oni u nas. Jak to między sąsiadami – wspomina prof. Jeleńkowski.

– Żyjąc tam, latami nie wiedzieliśmy, co to nacjonalizm. Jedynie mój brat Józef, uczeń liceum, opowiadał o antypolskich wypowiedziach niektórych ukraińskich nauczycieli i uczniów, przepowiadających to, co wkrótce rzeczywiście nastąpiło.

Tak było aż do jesieni 1939 r. Wszystko się popsuło, kiedy weszli komuniści. – Armia Czerwona wyzwoliła wschodnią Polskę, tak jak dziś wyzwalają Ukrainę. Jednak wówczas Ukraińcy już czuli, że coś się zmienia. Najpierw przyjechali Żydzi z czerwonymi opaskami na rękawach i wzięli się za zakładanie kołchozów. Wówczas też zaczynał się wywóz na Sybir i niektórzy Ukraińcy podpowiadali, kogo wysłać na wschód lub kogo przymusowo wciągnąć do Armii Czerwonej. Wywózki zaczęli od inteligencji, ale mojej matki nie wywieźli, prowadziła jedyną w okolicy polsko-ukraińską szkołę. Była im jeszcze potrzebna – wspomina.

Podobnie było z ojcem Jerzego. Przedstawiciela klasy chłopsko-robotniczej, na pierwszy rzut oka można było poznać po „brudnych”, spracowanych rękach. On też był potrzebny gminnej społeczności. Może też dlatego starszy brat Jerzego, Janek, też uniknął branki w sowieckie szeregi.

Ośmioletni Jurek Jeleński nie odczuwał jeszcze grozy tego, co się stanie. Bawił się z córkami leśniczego, którym już wówczas był Ukrainiec, bo polskiego leśniczego sowieckie służby wywiozły na „lasoróbkę”, czyli na wyręb lasu na Syberii.

Jak nie ja, to weźmie kto inny

Prof. Jeleńkowski wspomina, że do żniw w 1942 był jeszcze względny spokój. Ale po nich w polskiej wsi zaczęły pojawiać się kumy z ukraińskiej wioski. Ukraińcy trafiali też do kowala. – Pamiętam dobrze, jak przyszedł jeden z sąsiadów z Ruskiej Huty. „Marcelina – zwrócił się do matki szyjącej na Singerze – daj mi tę maszynę, bo jak ja nie wezmę, weźmie kto inny. A was tu wkrótce już nie będzie. Was tu już dawno nie powinno być”. Mówił to bez jakiegoś przykrego naporu, po prostu patrzył na sytuację praktycznym okiem.
Polska rodzina Filów, która, aby ocalić życie, w 1943 roku opuściła swoje gospodarstwo w Tomaszowcach pod Stanisławowem (dziś Iwano-Frankiwsk) i uciekła na Zachód. Wiosną 1943 r.w tej miejscowości Ukraińcy spalili kilka polskich domów i zamordowali kilka osób. 9 kwietnia 1944 o godzinie 21. na wieś napadła sotnia UPA „Hajdamaki” wraz z lokalną bojówką OUN-B. Napastnicy spalili 300 gospodarstw i zabili 43 osoby. Zdjęcie rodziny z 1950 roku. Fot. Janusz Fila / Forum
Następnym razem inny ukraiński sąsiad spytał, czy może sobie wziąć żeliwne drzwiczki od pieca kaflowego. Swoją propozycję motywował podobnie: – Wam to i tak się nie przyda. Do zimy tu nie dotrzymacie. Nie wezmę ja, zabierze kto inny, jakiś obcy, a ja przecież jestem waszym przyjacielem.

Ukraińscy sąsiedzi najbliższą przyszłość Polaków kojarzyli z najnowszą przeszłością Żydów, masowo wywożonych i mordowanych przez Niemców. Z późniejszych kronik parafii wynika, że w okolicach Szumska, zlikwidowano około 2800 osób tej narodowości. To, co pozostało po ofiarach mieli zabrać bliżsi i dalsi ukraińscy sąsiedzi.

Do kuźni ojca małego Jurka przychodziło coraz mniej klientów, za to przybywało chętnych do podziału jej wyposażenia. – Ojciec zakopał cenniejszy sprzęt kuźni. Po latach któryś z moich rozmówców żałował, że tato nie oddał mu narzędzi kowalskich do użytkowania. W poszukiwaniu zakopanej kuźni ziemię wokół gospodarstwa nakłuwano prętami stalowymi, ale podobno na nic nie natrafiono. Pamiętam jak ojciec układał w wykopie miech, wiertarkę i inne narzędzia, owijał je słomą, konserwował smarem. Miał nadzieję, że wróci – przypomina pan Jerzy.

Potem nie przychodzili już sąsiedzi, a zamiast nich w nocy wpadało po kilku mężczyzn mówiących po rosyjsku. Kazali wszystkim wstawać z łóżek i ustawiać się twarzami do ściany. Zapalali świeczki i plądrowali dom, zabierali pościel, buty. Nawet nie wiadomo było, kto jest napastnikiem. Niektórzy mówili, że to sowieccy partyzanci stacjonujący w pobliskich lasach. W swoje szeregi przyjmowali każdego, kto się nawinął. Ojciec małego Jurka mówił, że niektóre głosy są mu znajome.

Po kilku takich „wizytach” rodzina spała już na materacach ze słomy i chodziła w butach robionych ze słomianych warkoczy.

Nocne wizyty nie kończyły się jedynie na plądrowaniu szaf. Gdy radzieckie wojska w bezładzie uciekały przed niemiecką ofensywą, często zostawiały broń, dlatego okoliczni mieszkańcy wsi mogli się uzbroić. Zbroili się tak Ukraińcy, jak i Polacy. Napastnicy wiedzieli, że w polskich domach są karabiny. Bili więc domowników, żeby wskazali kryjówkę i rozbrajali gospodarstwa. Stąd polskie wsie często nie miały nawet czym się bronić przed atakami nacjonalistów.

Bude czysta Ukraina…

Po nowym roku dochodziło już do napadów na gospodarstwa nieco oddalone od wsi. W styczniu 1943 r. na obrzeżu wsi Hurby zamordowano braci Śliwińskich, krewnych matki Jerzego. W lutym dotarły wiadomości z Polesia o tragedii wsi Parośle. Był to początek nieszczęść, jakie miały spotkać Polaków.

Do Wielkanocy, która w 1943 r. przypadła na 25 kwietnia, okoliczne wsie były co najmniej raz nawiedzone i do połowy wyrżnięte. – Zaraz po świętach ojciec dostał wiadomość od Ukraińców: „My jesteśmy swoi, ale są tacy, którzy ciebie nie lubią” – mówi Jerzy Jeleńkowski. W niedalekiej Antonówce stało ok. trzech tysięcy „strylcyw”, których werbował Bandera. – To byli ludzie z południa. Tego dowiedziałem się wiele lat później, w latach 90., gdy na miejscu rozmawiałem z nacjonalistami ukraińskimi, którzy patrzyli na mnie, jakby mnie nie powinno być w tym miejscu, a w ogóle to nie powinienem żyć. ODWIEDŹ I POLUB NAS Sąsiedzi nie bardzo chcieli mordować, to musieli przyjść z innych, dalszych wsi. Ojciec Jerzego był kilka dni przed Wielkanocą w Ruskiej Hucie. Tam zobaczył wiec, na którym OUN-nowcy wyjaśniali mieszkańcom, jak należy wygonić Lachów za San. – Śpiewali: „Żydy do wody, Lachy do hylachy, a wy Czechy idźcie w kwas, na was toże bude czas, a wy Nimcy do Berlina, bude czysta Ukraina”.

W wielu źródłach, można też znaleźć inną wersję odzewu na zawołanie „Sława Ukrainie”. Oprócz „Herojam sława” banderowcy zamiennie stosowali „Lacham smert” [śmierć Polakom].

Nic dziwnego, że wkrótce rodzice Jurka z siedmiorgiem dzieci, w tym 1,5 miesięcznym Antosiem i 5-letnią Gienią, nocowali kilkaset metrów od domu, początkowo jeszcze w prawie bezlistnych zagajnikach.

Ij Bohu, wbiju

Śmierć w mękach groziła nie tylko Polakom, każdy Ukrainiec, który pomagał Lachom w ucieczce, był traktowany jak zdrajca i zwykle dzielił ich los. Wielu jednak zdołało się przełamać, przynajmniej dla swoich niedawnych jeszcze przyjaciół.

– Do dziś pamiętam Ukraińca Hapyna z Moszczenicy, z bielmem na jednym oku, który jeszcze na początku roku przywiózł saniami worki z bajecznie kolorowymi jabłkami. Był serdecznym przyjacielem mojego ojca, ale potem spotkaliśmy go jako dowódcę banderowskiej czoty [plutonu]. Szliśmy z tatą z zarośli, wychodziliśmy zza rogu stodoły i nagle ich zobaczyliśmy. Karabiny były ustawione w kozły, a striłcy mołojcy [młodzi strzelcy] leżeli na naszym podwórku. Oni też nas zauważyli i było już za późno na ucieczkę. Pierwszym, który nas zobaczył był prawdopodobnie ów Hapyn, dowódca kilku umazanych krwią banderowców. Chwyciłem się kurczowo drżących nóg taty zapominając o radzie matki, by uciekać, gdy tylko zobaczę banderowców. Lepiej zginąć od kuli, to nie boli – mówiła – niż trafić w ich łapy. Z tamtego spotkania utkwiły mi w głowie strzępy rozmowy Hapyna z ojcem zakończonej groźbą: „wtikaj z witki, a ne, ja tebe wbiju, ij Bohu, wbiju” [uciekaj z tych krzaków, a nie, to cię zabiję, na Boga, zabiję]. Hapyn w kilka dni później znowu spotkał ojca i znowu go jedynie przestrzegł.

Polska rodzina kolejne dni tułała się po lasach i zaroślach. Dzieciom nie wolno było się oddalać nawet na niewielką odległość, żeby nie wydeptywać ścieżek w trawie i nie tworzyć w ten sposób śladów. Kolejny dawny ukraiński przyjaciel kowala z polskiej Starej Huty ostrzegł go o trasach przemarszów oddziałów UPA. Rodzina Jeleńkowskich musiała się schronić na wyższych partiach wzgórz, ale i tam do końca nie byli bezpieczni. Zagrożeniem były nawet ukraińskie dzieci, które pasły krowy lub wybierały się na jagody i poziomki, a potem donosiły starszym, kogo widziały w lesie.

Rzeź wołyńska. Jak Rosja rozgrywa polsko-ukraiński spór o historię

Włodzimierz Marciniak: Cudze zbrodnie z przeszłości nie uzasadniają tych popełnianych współcześnie przez Rosjan.

zobacz więcej
– W pewną burzliwą noc, gdy woda zalewały nasze legowisko, znany ojcu Ukrainiec z chutoru Hucisko Polskie dotarł do nas i zabrał do swojego domu. Nie wiem, jak chciał uchronić 9-osobową rodzinę, w której najmłodsze dziecko miało niewiele ponad rok. Po trzech dobach powróciliśmy nocą w inne niż poprzednio miejsce, zdekonspirowane przez pastuchów, a może amatorów orzechów laskowych, o czym nasz wybawca musiał wiedzieć.

Postraszymy Polaka?

Nocą ze wzgórz widać było jak na dłoni napady na polskie wsie. Atak poprzedzał zwykle terkot wozów przygotowanych na zagrabione mienie. 4. czerwca UPA napadła wieś Hurby. Typowo, późnym wieczorem, aby pożoga była widziana z daleka i potęgowała grozę. – Zobaczyliśmy zagładę tej wsi z bliska, ze wzniesienia, na które ojciec wyprowadził nas po ostrzeżeniu, jakie otrzymał od życzliwego Ukraińca. Hurby zostały napadnięte z kilku stron. Ten sam obraz krwawej nocy jeszcze się powtórzy, z łuną i unoszącymi się żagwiami, rykiem zwierząt, wrzaskami po ukraińsku, lamentami po polsku, krzykiem mordowanych. Zginęło tu około 250 Polaków. Okaleczoną dziewczynkę znajdą w mrowisku przysłane nazajutrz przez Niemców z Mizocza uzbrojone służby sanitarne. Mrówki uratowały jej życie. Po latach sama opisze ten epizod z rzezi. Mężczyzni, kobiety i dzieci będą jeszcze przez kilka dni umierać w lasach przy drodze do Mizocza. Podobnie splądrowali wszystkie polskie domy, dorzynając ukrywających się w nich Polaków. W Zielonym Dębie zginęła prawie cała rodzina mojej matki, 46 osób! – opisuje prof. Jeleńkowski.

Takie dantejskie sceny rodzina Jeleńkowskich widziała też w okolicach Szumska, gdzie wraz z dwoma innymi rodzinami udało im się zbiec. Jerzy Jeleńkowski opowiada: – Po godzinie od napadu, w kierunku płonących wsi pojechali samochodem Niemcy z karabinem maszynowym umieszczonym na dachu szoferki. Krzyki i lamenty ludzkie jeszcze trwały. Nie było słychać odgłosów bitwy. Po południu do miasteczka zaczęły przyjeżdżać drabiniaste wozy powożone przez Ukraińców z ludzkimi szczątkami. Ciała były częściowo lub całkowicie nagie, okaleczone, rozczłonkowane, spod wozów sączyły się strużki krwi. Przed kościołem ksiądz kropił skutki ukraińskiego bestialstwa, a następnie Niemcy kierowali wozy pod cerkiew prawosławną, gdzie do wykopanych dołów spychano ciała. Na warstwę trupów rozrzucano wapno, przykrywano je słomą, a następnie wrzucano kolejne ofiary i czynności te powtarzano. Trwało to i w dniu następnym.

– Po 45 latach przyjechałem na te tereny. Śladu nie było po naszej wsi. Upał był straszny, chciałem się wykąpać w rzece. Zatrzymałem się wtedy u życzliwych Ukraińców, wszyscy wiedzieli, skąd jestem. Na brzeg rzeki przyszło kilku młodych mężczyzn. Słyszałem, jak rozmawiali między sobą, uznając, że nie zrozumiem ich języka. Jeden z nich zapytał: –„Budemu Lacha lakaty?” [Postraszymy Polaka?]. Inni jednak odpowiedzieli mu przecząco.

Bliscy bracia i siostry

Pani Ołeksandra, nazywana „Babcią Szurą”, nie może pamiętać tamtych czasów, urodziła się tuż po wojnie, zna je między innymi z opowiadań ojca, jednego z tych, którzy nie zawahali się pospieszyć z pomocą, ryzykując życie. Nie ma tygodnia, by nie modliła się na polach skrywających tysiące pomordowanych ludzi. – Nikt mi tego nigdy nie kazał robić. Sąsiedzi dziwili się tylko i krzywo patrzyli, co ja tak z tymi Polakami. Gdy zaczęli przyjeżdżać polscy archeolodzy, wskazywałam im miejsca, gdzie spoczywają szczątki. Pod wieczór przynosiłam gościom chleb, mleko. Sąsiedzi pytali się, czy nie boję się chodzić do Polaków… A czego mam się bać, to nasi bracia. Wtedy słyszałam: „A jacyż to dla ciebie bracia”. „Bliscy bracia i siostry” – odpowiadałam.

Modlitwa

„Babcia Szura” zawsze zaczyna dzień w ten sam sposób: wstaje, myje twarz i dopóki się nie pomodli nic nie je i nie pije. – Modlę się zawsze za Polskę i Ukrainę. Panie Boże połącz nas, nie daj wojny, nie daj ginąć naszym, Polakom i naszym, a połącz nas Panie Boże mileńki, jak kiedyś, gdy mój tatko Kałennik żył i mamusia Ołena. I o to proszę, codziennie.

– Sławomir Cedzyński

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy


Autor jest dziennikarzem portalu i.pl
SDP 2023

Zdjęcie główne: Prezydenci Andrzej Duda i Wołodymyr Zełenski w katedrze pw. Apostołów Piotra i Pawła w Łucku 9 lipca 2023 oddają hołd ofiarom w 80. rocznicę rzezi wołyńskiej (w środku abp Stanisław Gądecki, przewodniczący Episkopatu Polski). Fot. PAP/Radek Pietruszka
Zobacz więcej
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Bankiet nad bankietami
Doprowadził do islamskiej rewolucji i obalenia szacha.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Cień nazizmu nad Niemcami
W służbie zagranicznej RFN trudno znaleźć kogoś bez rodzinnych korzeni nazistowskich, twierdzi prof. Musiał.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kronikarz świetności Rzeczypospolitej. I jej destruktor
Gdy Szwedzi wysadzili w powietrze zamek w Sandomierzu, zginęło około 500 osób.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Burzliwa historia znanego jubilera. Kozioł ofiarny SB?
Pisano o szejku z Wrocławia... Po latach afera zaczęła sprawiać wrażenie prowokacji.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Ucieczka ze Stalagu – opowieść Wigilijna 1944
Więźniarki szukały schronienia w niemieckim kościele… To był błąd.