Cywilizacja

NATO i Ukraina. Droga „izraelska” czy „enerdowska”?

W Wilnie państwa Sojuszu Północnoatlantyckiego zastanawiały się, jak zabezpieczyć Kijów, niczego mu nie gwarantując.

Litewski szczyt NATO pokazał dowodnie, że Stany Zjednoczone weszły już definitywnie w tryb wyborczy i przez najbliższe półtora roku niewiele się zapewne zmieni w ich podejściu do Ukrainy i Rosji. Jeżeli zaś się zmieni, to raczej nie na lepsze dla Ukrainy. Osiągnęła ona na tym szczycie maksimum tego, co mogła osiągnąć i teraz wypada jej czekać na jesień 2024 roku, aby zobaczyć, kto zostanie prezydentem USA w następnej kadencji i tymczasem wytrwale toczyć walkę z Rosją o wyzwolenie jak największej części swojego terytorium.

Na to samo będzie czekała Rosja, licząc, że zwycięży kandydat izolacjonistyczny, który zastopuje pomoc wojskową i polityczną, zaś podzielona Europa jak zwykle nie będzie w stanie samodzielnie podjąć odważnych decyzji i Ukraina zostanie na placu boju sama, u boku z Polską, krajami bałtyckimi i być może nordyckimi.

Wiele wskazuje na to, że przygotowania do spotkania w Wilnie doprowadziły do przesilenia i zadecydowały, jak rozstawić na globalnej szachownicy figury i pionki, które w ciągu najbliższych kilkunastu miesięcy będą zachowywały się w sposób przewidywalny. Przy czym trzeba wziąć pod uwagę, że chociaż nasza perspektywa jako zagrożonego sąsiada i de facto sojusznika Ukrainy z natury rzeczy ukazuje jako najważniejszy stosunek NATO do tego właśnie państwa, to kurs przyjęty w Wilnie odnosi się do o wiele szerszego spektrum problemów, którego Ukraina jest jedynie elementem. Ważnym, ale nie jedynym i bodaj nie najważniejszym. Wypada jednak zacząć właśnie od niej.

Dwie koncepcje

Prezydent Wołodymyr Zełensky odegrał w Wilnie rolę, którą odegrać musiał. Najpierw wysyłając tweeta z drogi, w którym użył języka mało dyplomatycznego, nazywając działania aliantów „absurdalnymi” i oskarżając ich o brak gotowości nie tylko do przyjęcia Ukrainy do NATO, ale nawet do wystosowania zaproszenia, wywołał małe trzęsienie ziemi. Zgromadzeni na sali szefowie państw członkowskich prosili o wydrukowanie im tego tweeta i na chwilę zdominował on dyskusję. Wszyscy jednak zdawali sobie sprawę, że decyzje co do Ukrainy zostały już podjęte przez Amerykanów i ubieranie ich w słowa jest kwestią w istocie drugorzędną.

Nikt też nie miał pretensji do Zełenskiego, który musiał pokazać się jako wojownik zdecydowany walczyć o interesy swojego ludu. Przeciwnie, mówiono o „zrozumiałej frustracji” i przekonywano, że to, co Ukraina dostała, a gdy analizować jedynie sformułowania dostała niewiele więcej niż 15 lat wcześniej w Bukareszcie, stanowi całkowicie inną jakość. Mówiono słusznie, bo po Bukareszcie nie nastąpiły żadne poważniejsze działania i deklaracja o przyjęciu Ukrainy „w przyszłości” brzmiała pusto i była pusta, zaś teraz podobne słowa wybrzmiewają w czasie, gdy trwają dostawy coraz to nowych rodzajów broni i amunicji i trwa realna współpraca wywiadowcza i polityczna.

Poza tym zachodnie rządy i korporacje przygotowują się do odbudowy Ukrainy, co wiąże się z ogromnymi zyskami, ale także z ogromnymi inwestycjami. Wzięcie tego państwa pod zachodni parasol bezpieczeństwa będzie więc miało uzasadnienie nie tylko moralne, ale i gospodarcze, a jak wiadomo moralność w języku polityki pojawia się jedynie tam, gdzie trzeba uzasadnić interesy, sama zaś nic nie znaczy.

Przed szczytem ścierały się ze sobą w Stanach Zjednoczonych dwie koncepcje bezpieczeństwa dla Ukrainy. W uproszczeniu jedną z nich można nazwać koncepcję „enerdowską”, drugą zaś „izraelską”.

Pierwsza z nich usiłowała pogodzić ogień z wodą, czyli zaoferować Kijowowi członkostwo w NATO, jednak bez konieczności stosowania artykułu 5. Chodziło o to, że do sojuszu wstępowałaby jakby nie cała Ukraina, a jedynie ta jej część, która pozostaje pod bezpośrednią kontrolą militarną i polityczną Kijowa. Zwalniałoby to inne kraje NATO od obowiązku przystąpienia do walki o wyzwalanie Donbasu, Zaporoża i Krymu. Jako precedens historyczny autorzy tej koncepcji podawali zimnowojenną sytuację Niemiec, gdy terytorium RFN było objęte gwarancjami NATO, zaś NRD pozostawała pod kontrolą Związku Radzieckiego.

Koncepcja ta, choć pozornie atrakcyjna i daleko idąca (nagłówki prasowe w rodzaju „Kijów w NATO!” zapewnione), miała dwie istotne słabości. Pierwsza z nich to ta, że petryfikowałaby ona stan obecny, co jest na rękę Rosji. Putin i jego ludzie dawno przestali już marzyć o zajęciu całej Ukrainy i okopanie się na zajętych terytoriach byłoby dla nich rozwiązaniem wymarzonym i długoterminowym, o ile nie docelowym. Prowizorka, także polityczna, bywa trwała. Nie należy zapominać, że NRD przetrwała 40 lat. Innym przykładem jest Korea, której podział już niedługo będzie trwał ¾ wieku.

Z jednej strony więc Ukraińcy otrzymując takie częściowe członkostwo, musieliby sobie zdawać sprawę, że w istocie rezygnują z piątej części swojego terytorium, z drugiej kraje zachodnie znajdowałyby się w ciągłym stanie niepokoju, czy aby jednak Rosja nie uderzy na terytoria, których należałoby bronić i wejdzie w stan wojny z NATO. Dla obu stron byłaby to sytuacja trudna do zniesienia.

Druga słabość polega na tym, że granice chronionego przez Traktat Północnoatlantycki obszaru byłyby w istocie płynne, bo są to granice frontu. Należałoby najpierw arbitralnie ustalić, że granica „Ukrainy natowskiej” przebiega tak, a nie inaczej, a potem ograniczać się do obrony jedynie terenów po jej stronie zachodniej? Byłby to militarny i polityczny absurd.
Od lewej: premier Wielkiej Brytanii Rishi Sunak, prezydent USA Joe Biden i sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg podczas szczytu NATO w Wilnie. Fot. PAP/Leszek Szymański
Autorzy koncepcji „izraelskiej”, do której przychylił się chyba w końcu Joe Biden, zwracają uwagę na to, że Izrael od kilkudziesięciu lat jest wspierany politycznie, finansowo i materiałowo przez Stany Zjednoczone, nie znajdując się z nimi w żadnym formalnym sojuszu, nie znajdując się w NATO ani nie mając zamiaru do niego aplikować. Posiadając armię o wysokim morale, wyposażoną w najnowocześniejszą broń amerykańską, ale i własną, Izrael jest w stanie samodzielnie zabezpieczyć swoją suwerenność.

Te same cechy – wskazują amerykańscy politolodzy i praktycy polityczni – ma Ukraina, więc wystarczy nawiązać z nią podobne stosunki jak z Izraelem i sprawa zostanie rozwiązana, zaś kwestia członkostwa w NATO zostanie odsunięta na dalszy plan jako nie najważniejsza. Najdalej poszli w rozwijaniu tej koncepcji dwaj amerykańscy analitycy, których artykuł serwis Politico zdecydował się opublikować drugiego dnia szczytu. Uznali oni, że Ukraina nie powinna dostać ani gwarancji bezpieczeństwa, ani perspektywy członkostwa w NATO, a jedynie poważne dostawy uzbrojenia i status państwa neutralnego, co z jednej strony uczyni ją bezpieczną, a z drugiej zapewni Rosję, że nie zostanie przez to neutralne państwo zaatakowana... Cytuję ten pomysł, aby pokazać, jak daleko w swojej naiwności posuwali się niektórzy akademiko-analitycy amerykańscy.

Prezydent Zełensky nie wydaje się koncepcją „izraelską” przekonany, skoro na koniec szczytu powiedział, że jest zadowolony z rezultatów, choć gdyby Ukraina dostała zaproszenie do Sojuszu, to „byłoby idealnie” i wezwał Zachód, aby nie oferował jego krajowi gwarancji bezpieczeństwa zamiast członkostwa. Rzecz w tym, że obecnie nie ma mowy ani o członkostwie, ani o gwarancjach, bo zobowiązanie ze strony państw G– 7, który bywa szumnie nazywane „gwarancjami” obejmuje po prostu dostarczanie materiałów wojennych i pomoc gospodarczą, nie zaś jakiekolwiek zobowiązanie do obrony.

Cień Trumpa

Cały ten festiwal wielkich słów, uśmiechów i wzajemnego poklepywania się po plecach odbywał się w cieniu nadchodzących wyborów amerykańskich, w których może wygrać Donald Trump lub inny republikański kandydat o nastawieniu mniej lub bardziej izolacjonistycznym. Symbolem zmiany, jaka może nadejść, jest to, że dokładnie wtedy, gdy w Wilnie radykalni zwolennicy Ukrainy demonstrowali zawód z powodu niewystosowania wobec niej zaproszenia do Sojuszu, w amerykańskim Kongresie republikanka pani Marjorie Taylor Greene składała poprawki do ustaw, zakładające wycofanie Stanów Zjednoczonych z NATO i zabronienie administracji dostaw samolotów F– 16 dla walczącego z Rosją państwa.

Co ciekawe, jako przyczynę wniosku o wyjście z NATO pani Greene podawała fakt, że jej kraj łoży na armię 4% swojego PKB, zaś największa gospodarka europejska, czyli Niemcy, zaledwie nieco ponad 1%, co sprawia, że amerykańscy podatnicy płacą za bezpieczeństwo podatników niemieckich. Przypomina się spotkanie Trumpa z kanclerz Merkel z 2018 roku, w czasie którego mówił on to samo, dodając jeszcze oskarżenie o finansowanie rosyjskich zbrojeń przez budowę Nord Stream– 2 i zakupy rosyjskiego gazu.

Oczywiście pani Greene, gorąca zwolenniczka Donalda Trumpa i teorii spiskowych, nie należy do pierwszej ligi polityków amerykańskich i nawet w zdominowanym przez Republikanów Kongresie znajduje się w mniejszości, a jej poprawki nie mają najmniejszej szansy na akceptację. Jest ona jednak najbardziej jaskrawym przebłyskiem nurtu, który w polityce USA zyskuje coraz większe znaczenie i który w czasie wyborów nie będzie mógł być lekceważony przez nikogo.

Reprezentanci tego nurtu uważają, że Stany Zjednoczone powinny dbać przede wszystkim o własne interesy („America First!”), a te leżą po pierwsze w kraju, a po drugie na obszarze Indo– Pacyfiku. Ważnym elementem ich myślenia jest też obawa przed wejściem w otwarty konflikt z mocarstwem nuklearnym, jakim jest Rosja. Mówią oni wręcz o konieczności „zatrzymania marszu w kierunku III wojny światowej”, do jakiej ich zdaniem może doprowadzić eskalacja obrony Ukrainy.

Oczywiście Rosjanie w umiejętny sposób podsycają te obawy, czego ostatnim przykładem był choćby czerwcowy artykuł Siergieja Karaganowa (politologa, w przeszłości doradcy prezydentów Borysa Jelcyna i Władimira Putina) o prewencyjnym uderzeniu jądrowym na europejskie kraje wspierające Ukrainę, aby wywołać ich „otrzeźwienie”. Można przypuszczać, że Rosjanie blefują, bo arsenał jądrowy to jedyny realny zasób militarny, jaki im został, ale kłopot polega na tym, że nie ma jak tego blefu sprawdzić.

Nie wiadomo, jak bardzo izolacjonistyczny ton przyjmie Donald Trump lub inny kandydat Republikanów na prezydenta, gdy już zostanie wyłoniony i kampania wyborcza ruszy pełną parą. Pewne jest jednak, że powrót do retoryki „America First!” będzie oznaczał, że prezydent Joe Biden, najbardziej prawdopodobny kandydat Demokratów, będzie musiał miarkować swoje słowa i czyny i nie będzie mógł za bardzo przeciwstawiać się tezom o pierwszeństwie interesów amerykańskich. ODWIEDŹ I POLUB NAS Mówiąc w skrócie: obrona Tajwanu i wiążąca się z tym obrona łańcuchów dostaw półprzewodników jest według wszelkich kryteriów, czy to demokratycznych, czy republikańskich, bardziej przystająca do amerykańskich interesów niż obrona Ukrainy, którą przecież mogą się zająć najbardziej zainteresowani, czyli Europejczycy. Zaś ryzyko wojny nuklearnej musi brać pod uwagę każdy poważny kandydat na prezydenta. Dlatego retoryka Bidena, chociaż kwiecista i pełna zapewnień o przyjaźni, jest starannie odmierzona i nie idzie zbyt daleko, jakby w oczekiwaniu na starcie wyborcze z przeciwnikiem, który będzie grał tymi kartami. Podobnie działania.

Zaniepokojenie Chin

Tymczasem państwem, które najbardziej chyba niepokoi się rezultatami spotkania w Wilnie, paradoksalnie nie jest Rosja, która spodziewała się, że ze szczytu NATO nie wyniknie dla niej nic dobrego, tylko Chiny. Perspektywa zjednoczenia Japonii, Korei Południowej i Australii w jakimś rodzaju stowarzyszenia z NATO jest przez Chiny postrzegana jako zagrożenie. W oficjalnym języku chińskich propagandystów jest to określane mianem „NATO+” i oznacza instytucjonalizację współpracy.

W tekście opublikowanym przez „Global Times” (anglojęzyczne pismo związane z Komunistyczną Partią Chin) daje się przy tym wyczuć pewną dozę resentymentu wobec Rosji i jej awanturniczej polityki wobec Ukrainy. Dało to sojuszowi, który był już na granicy „śmierci mózgowej” (jak określił to kiedyś prezydent Francji Emmanuel Macron) impuls do rozwoju i przyczyniło się do tego, że postanowił się rozwinąć i być może rozciągnąć swoje oddziaływania na region Azji i Pacyfiku. „Jeżeli NATO nie powściągnie tych zapędów i będzie wzmacniać swoje działania, spotka się z poważniejszymi konsekwencjami” – ostrzegli autorzy artykułu redakcyjnego.

Co to będą za konsekwencje? Można przypuszczać, że nie militarne, tylko po prostu handlowe, ale na tyle poważne, że Macron (który w kwietniu 2023 był iście po cesarsku przyjmowany w Pekinie i Kantonie) zdecydował się działać w czasie szczytu na rzecz łagodzenia języka komunikatu dotyczącego Chin. Tu odbędzie się najważniejsze starcie. Jak napisał w opublikowanym w tym tygodniu w prestiżowym amerykańskim dwumiesięczniku „Foreign Affairs” związany z Republikanami były (a być może i przyszły) urzędnik Departamentu Stanu Richard Fontaine, świat powinien porzucić przekonanie o tym, że w przyszłości będzie można żyć w neutralności wobec interesów Chin i Stanów Zjednoczonych. Wygląda na to, że dotyczyć to będzie także członków NATO i samego sojuszu. W oficjalnym komunikacie ze szczytu wspomniano o chińskiej polityce, która „zagraża naszym bezpieczeństwu i wartościom”, jednocześnie proponując „konstruktywne zaangażowanie”.

Pokój pod nadzorem ONZ i Chin? Ukraina bez Krymu i Donbasu? A może tylko przerwa w wojnie?

Amerykańscy analitycy o „nowej strategii”: pomagać „tak długo, jak trzeba”, czyli do końca roku.

zobacz więcej
Niezależnie od tego, kto będzie lokatorem Białego Domu po 2024 roku, Stany Zjednoczone będą oczekiwały od członków NATO jasnego opowiedzenia się po ich stronie. Najjaśniej na razie opowiada się mała Litwa, dla której niewielkiej gospodarki wystarczająco wielkim partnerem jest kilkakrotnie od niej większy Tajwan. Podobna deklaracja będzie o wiele trudniejsza dla Niemiec czy Francji. Także, nie oszukujmy się, dla Polski.

Amatorzy darmowych przejażdżek

To słynne zdanie Napoleona nadal oddaje rzeczywistość. Wojsko wymaga trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy. Po upadku Związku Radzieckiego państwom europejskim, a do pewnego czasu także Ameryce, wydawało się, że nareszcie będzie można przestać wydawać aż tyle. Nakłady na obronność spadły wydatnie, a zaoszczędzone pieniądze wydawano na stymulowanie gospodarki i budowę dobrobytu. Sprzyjały temu koncepcje wojsk niewielkich, ale świetnie wyszkolonych, wyposażonych i bardzo mobilnych.

Mniej więcej 20 lat temu okazało się, że nakłady muszą jednak zacząć rosnąć. Nie wszyscy przyjęli to do wiadomości. W takich krajach, jak Niemcy, Francja czy Kanada nakłady oscylowały około 1,5% już dawno po tym, jak w 2006 roku NATO ustaliło, że mają wzrosnąć do 2%. Pojawiło się określenie „free– riders”, co na polski najlepiej przetłumaczyć jako „amatorzy darmowych przejażdżek”. Do tego właśnie nawiązywała pani Marjorie Taylor Greene, składając wniosek o wystąpienie USA z NATO.

Na wileńskim szczycie na nowo pojawiło się solenne zapewnienie, że członkowie sojuszu będą inwestowali w obronność 2% swojego PKB. Znowu bez określenia terminu. I znowu to zapewnienie może pozostać na papierze. Bo problem polega na tym, że wielkie gospodarki bogatych krajów europejskich, obciążone wieloma programami socjalnymi i kosztami narzuconej własną decyzją transformacji energetycznej, mają ogromne trudności z wygospodarowaniem dodatkowych pieniędzy bez powiększania podatków, a te i tak są już wysokie.

W Niemczech odbywa się obecnie debata budżetowa, w której rozważa się bardzo poważne cięcia w większości wydatków. Obronność nie znalazła się wśród objętych restrykcjami sektorów, ale wydatki na ten cel mają w przyszłym roku wzrosnąć z 50 do 52 mld. euro. To dużo, ale nadal daleko do 2% PKB. I daleko do wypełnienia szumnych zobowiązań ze słynnej mowy kanclerza Olafa Scholza o „Zeitenwende” wygłoszonej 4 dni po agresji Rosji na Ukrainę. Obiecał on wtedy dodatkowe 100 mld. euro na pokrycie zaległości w wydatkach obronnych. Dodatkowe, a więc obok budżetu obronnego. Od tej pory jednak trwa w Niemczech dyskusja, czy te pieniądze mają podlegać regule wydatkowej. Słowo „Zeitenwende” (mające oznaczać punkt zwrotny w polityce RFN) zrobiło medialną karierę jako symbol niemieckiego zaangażowania w obronność. Na razie wygląda na to, że publiczność powinna zadowolić się samym słowem. A to przecież tylko Niemcy.

Liczba członków sojuszu wydających uzgodnione 2% na obronność ma wzrosnąć w przyszłym roku z 7 do 11. Bez przeprowadzenia tej prostej z pozoru operacji budżetowej trudno będzie mówić o realnym odrodzeniu NATO, o czym tak chętnie mówili politycy w swoich kwiecistych wystąpieniach.

100 tys. żołnierzy w obronie Polski

Aby jednak nie kończyć w minorowym nastroju w czasie, gdy większość obserwatorów otwiera szampany, skupmy się na dwu naprawdę ważnych konkretach, jakie udało się osiągnąć. Pierwszy to oczywiście pokonanie najważniejszej przeszkody dla przyjęcia Szwecji. Po pokonaniu oporu prezydenta Turcji Recepa Erdoğan. przy pomocy obietnicy sprzedaży amerykańskich F– 16 trzeba oczywiście będzie jeszcze przekonać premiera Węgier Viktora Orbána. Wprawdzie węgierski szef resortu dyplomacji i handlu Peter Szijjarto jakiś czas temu zapewniał, że jeśli po stronie tureckiej nastąpi zmiana podejścia do Szwecji, to Budapeszt nie będzie opóźniać akcesji, ale kto wie, czy Orbán – zachęcony sukcesem skutecznym szantażem Ankary – nie będzie chciał uzyskać czegoś dla siebie.

Czy państwa unijne zdecydują się dać mu pieniądze z KPO? Lub zrezygnować z postępowań w kwestii rządów prawa? Wielce wątpliwe. Orban może się znaleźć w sytuacji, w której jego opór spowoduje jedynie zwiększenie nacisku. Sytuacja ta pokazuje jak na dłoni, że Sojusz Północnoatlantycki nie jest towarzystwem wzajemnej adoracji i zarządzanie nim jest trudne i skomplikowane.

Wreszcie coś, co sukcesem jest na pewno, ale z natury rzeczy nie jesteśmy w stanie o tym wiele powiedzieć. To plany obronne. Mało Polaków zapewne zdawało sobie sprawę z tego, że gdy w roku 1999 Polska była przyjmowana do NATO, nie istniały żadne konkretne plany militarne związane z jej obroną. Gdybyśmy zostali wówczas zaatakowani, obrona przez wojska innych krajów byłaby iluzoryczna. I przez długi czas zachodni sojusznicy nie byli zanadto zainteresowani w ich konkretyzacji. Przyjęto wreszcie w końcu tak zwane „plany ewentualnościowe”, które – jak nazwa wskazuje – pokazywały możliwości i ewentualności, czyli to, co się może, ale nie musi wydarzyć.

Teraz mamy plany obronne. Takie, które obligują konkretne jednostki do podejmowania konkretnych działań. Z tego słusznie zadowolony był prezydent Andrzej Duda i inni prezydenci krajów wschodniej flanki NATO. Oczywiście same plany są poufne i sam Duda gryzł się w język, gdy powiedział, że do obrony Polski byłoby przeznaczonych 100 tys. żołnierzy. Zapewne jednak ta liczba to nasz największy sukces na tym szczycie. I prawdziwy.

– Robert Bogdański

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00– 999 Warszawa. Redakcja i autorzy

SDP 2023

Zdjęcie główne: Inauguracyjne posiedzenie Rady NATO-Ukraina podczas szczytu NATO w Wilnie 12 lipca 2023. Fot. PAP/Leszek Szymański
Zobacz więcej
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Legendy o „cichych zabójcach”
Wyróżniający się snajperzy do końca życia są uwielbiani przez rodaków i otrzymują groźby śmierci.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Pamiętny rok 2023: 1:0 dla dyktatur
Podczas gdy Ameryka i Europa były zajęte swoimi wewnętrznymi sprawami, dyktatury szykowały pole do przyszłych starć.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kasta, i wszystko jasne
Indyjczycy nie spoczną, dopóki nie poznają pozycji danej osoby na drabinie społecznej.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Jak Kościół katolicki budował demokrację amerykańską
Tylko uniwersytety i szkoły prowadzone przez Kościół pozostały wierne duchowi i tradycji Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Budynki plomby to plaga polskich miast
Mieszkania w Polsce są jedynymi z najmniejszych w Europie.