Autorzy koncepcji „izraelskiej”, do której przychylił się chyba w końcu Joe Biden, zwracają uwagę na to, że Izrael od kilkudziesięciu lat jest wspierany politycznie, finansowo i materiałowo przez Stany Zjednoczone, nie znajdując się z nimi w żadnym formalnym sojuszu, nie znajdując się w NATO ani nie mając zamiaru do niego aplikować. Posiadając armię o wysokim morale, wyposażoną w najnowocześniejszą broń amerykańską, ale i własną, Izrael jest w stanie samodzielnie zabezpieczyć swoją suwerenność.
Te same cechy – wskazują amerykańscy politolodzy i praktycy polityczni – ma Ukraina, więc wystarczy nawiązać z nią podobne stosunki jak z Izraelem i sprawa zostanie rozwiązana, zaś kwestia członkostwa w NATO zostanie odsunięta na dalszy plan jako nie najważniejsza. Najdalej poszli w rozwijaniu tej koncepcji dwaj amerykańscy analitycy, których artykuł serwis Politico zdecydował się opublikować drugiego dnia szczytu. Uznali oni, że Ukraina nie powinna dostać ani gwarancji bezpieczeństwa, ani perspektywy członkostwa w NATO, a jedynie poważne dostawy uzbrojenia i status państwa neutralnego, co z jednej strony uczyni ją bezpieczną, a z drugiej zapewni Rosję, że nie zostanie przez to neutralne państwo zaatakowana... Cytuję ten pomysł, aby pokazać, jak daleko w swojej naiwności posuwali się niektórzy akademiko-analitycy amerykańscy.
Prezydent Zełensky nie wydaje się koncepcją „izraelską” przekonany, skoro na koniec szczytu powiedział, że jest zadowolony z rezultatów, choć gdyby Ukraina dostała zaproszenie do Sojuszu, to „byłoby idealnie” i wezwał Zachód, aby nie oferował jego krajowi gwarancji bezpieczeństwa zamiast członkostwa. Rzecz w tym, że obecnie nie ma mowy ani o członkostwie, ani o gwarancjach, bo zobowiązanie ze strony państw G– 7, który bywa szumnie nazywane „gwarancjami” obejmuje po prostu dostarczanie materiałów wojennych i pomoc gospodarczą, nie zaś jakiekolwiek zobowiązanie do obrony.
Cień Trumpa
Cały ten festiwal wielkich słów, uśmiechów i wzajemnego poklepywania się po plecach odbywał się w cieniu nadchodzących wyborów amerykańskich, w których może wygrać Donald Trump lub inny republikański kandydat o nastawieniu mniej lub bardziej izolacjonistycznym. Symbolem zmiany, jaka może nadejść, jest to, że dokładnie wtedy, gdy w Wilnie radykalni zwolennicy Ukrainy demonstrowali zawód z powodu niewystosowania wobec niej zaproszenia do Sojuszu, w amerykańskim Kongresie republikanka pani Marjorie Taylor Greene składała poprawki do ustaw, zakładające wycofanie Stanów Zjednoczonych z NATO i zabronienie administracji dostaw samolotów F– 16 dla walczącego z Rosją państwa.
Co ciekawe, jako przyczynę wniosku o wyjście z NATO pani Greene podawała fakt, że jej kraj łoży na armię 4% swojego PKB, zaś największa gospodarka europejska, czyli Niemcy, zaledwie nieco ponad 1%, co sprawia, że amerykańscy podatnicy płacą za bezpieczeństwo podatników niemieckich. Przypomina się spotkanie Trumpa z kanclerz Merkel z 2018 roku, w czasie którego mówił on to samo, dodając jeszcze oskarżenie o finansowanie rosyjskich zbrojeń przez budowę Nord Stream– 2 i zakupy rosyjskiego gazu.
Oczywiście pani Greene, gorąca zwolenniczka Donalda Trumpa i teorii spiskowych, nie należy do pierwszej ligi polityków amerykańskich i nawet w zdominowanym przez Republikanów Kongresie znajduje się w mniejszości, a jej poprawki nie mają najmniejszej szansy na akceptację. Jest ona jednak najbardziej jaskrawym przebłyskiem nurtu, który w polityce USA zyskuje coraz większe znaczenie i który w czasie wyborów nie będzie mógł być lekceważony przez nikogo.
Reprezentanci tego nurtu uważają, że Stany Zjednoczone powinny dbać przede wszystkim o własne interesy („America First!”), a te leżą po pierwsze w kraju, a po drugie na obszarze Indo– Pacyfiku. Ważnym elementem ich myślenia jest też obawa przed wejściem w otwarty konflikt z mocarstwem nuklearnym, jakim jest Rosja. Mówią oni wręcz o konieczności „zatrzymania marszu w kierunku III wojny światowej”, do jakiej ich zdaniem może doprowadzić eskalacja obrony Ukrainy.
Oczywiście Rosjanie w umiejętny sposób podsycają te obawy, czego ostatnim przykładem był choćby czerwcowy artykuł Siergieja Karaganowa (politologa, w przeszłości doradcy prezydentów Borysa Jelcyna i Władimira Putina) o prewencyjnym uderzeniu jądrowym na europejskie kraje wspierające Ukrainę, aby wywołać ich „otrzeźwienie”. Można przypuszczać, że Rosjanie blefują, bo arsenał jądrowy to jedyny realny zasób militarny, jaki im został, ale kłopot polega na tym, że nie ma jak tego blefu sprawdzić.
Nie wiadomo, jak bardzo izolacjonistyczny ton przyjmie Donald Trump lub inny kandydat Republikanów na prezydenta, gdy już zostanie wyłoniony i kampania wyborcza ruszy pełną parą. Pewne jest jednak, że powrót do retoryki „America First!” będzie oznaczał, że prezydent Joe Biden, najbardziej prawdopodobny kandydat Demokratów, będzie musiał miarkować swoje słowa i czyny i nie będzie mógł za bardzo przeciwstawiać się tezom o pierwszeństwie interesów amerykańskich.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Mówiąc w skrócie: obrona Tajwanu i wiążąca się z tym obrona łańcuchów dostaw półprzewodników jest według wszelkich kryteriów, czy to demokratycznych, czy republikańskich, bardziej przystająca do amerykańskich interesów niż obrona Ukrainy, którą przecież mogą się zająć najbardziej zainteresowani, czyli Europejczycy. Zaś ryzyko wojny nuklearnej musi brać pod uwagę każdy poważny kandydat na prezydenta. Dlatego retoryka Bidena, chociaż kwiecista i pełna zapewnień o przyjaźni, jest starannie odmierzona i nie idzie zbyt daleko, jakby w oczekiwaniu na starcie wyborcze z przeciwnikiem, który będzie grał tymi kartami. Podobnie działania.
Zaniepokojenie Chin
Tymczasem państwem, które najbardziej chyba niepokoi się rezultatami spotkania w Wilnie, paradoksalnie nie jest Rosja, która spodziewała się, że ze szczytu NATO nie wyniknie dla niej nic dobrego, tylko Chiny. Perspektywa zjednoczenia Japonii, Korei Południowej i Australii w jakimś rodzaju stowarzyszenia z NATO jest przez Chiny postrzegana jako zagrożenie. W oficjalnym języku chińskich propagandystów jest to określane mianem „NATO+” i oznacza instytucjonalizację współpracy.
W tekście opublikowanym przez „Global Times” (anglojęzyczne pismo związane z Komunistyczną Partią Chin) daje się przy tym wyczuć pewną dozę resentymentu wobec Rosji i jej awanturniczej polityki wobec Ukrainy. Dało to sojuszowi, który był już na granicy „śmierci mózgowej” (jak określił to kiedyś prezydent Francji Emmanuel Macron) impuls do rozwoju i przyczyniło się do tego, że postanowił się rozwinąć i być może rozciągnąć swoje oddziaływania na region Azji i Pacyfiku. „Jeżeli NATO nie powściągnie tych zapędów i będzie wzmacniać swoje działania, spotka się z poważniejszymi konsekwencjami” – ostrzegli autorzy artykułu redakcyjnego.
Co to będą za konsekwencje? Można przypuszczać, że nie militarne, tylko po prostu handlowe, ale na tyle poważne, że Macron (który w kwietniu 2023 był iście po cesarsku przyjmowany w Pekinie i Kantonie) zdecydował się działać w czasie szczytu na rzecz łagodzenia języka komunikatu dotyczącego Chin. Tu odbędzie się najważniejsze starcie. Jak napisał w opublikowanym w tym tygodniu w prestiżowym amerykańskim dwumiesięczniku „Foreign Affairs” związany z Republikanami były (a być może i przyszły) urzędnik Departamentu Stanu Richard Fontaine, świat powinien porzucić przekonanie o tym, że w przyszłości będzie można żyć w neutralności wobec interesów Chin i Stanów Zjednoczonych. Wygląda na to, że dotyczyć to będzie także członków NATO i samego sojuszu. W oficjalnym komunikacie ze szczytu wspomniano o chińskiej polityce, która „zagraża naszym bezpieczeństwu i wartościom”, jednocześnie proponując „konstruktywne zaangażowanie”.