Chętnie bowiem pisze się w zachodnich mediach o tym, że większość mieszkańców półwyspu mówi po rosyjsku, zwraca się uwagę na ewentualne trudności związane z reintegracją regionu z państwem Ukraińskim, a niektórzy autorzy wręcz zakładają z góry, że może tam dojść do prześladowań na tle etnicznym. Co ciekawe, ci sami autorzy niespecjalnie wydają się zwracać uwagę na to, co robią tam Rosjanie obecnie, na przykład w odniesieniu do Krymskich Tatarów. Dlaczego? Odpowiedź chyba jest prosta: bo nie o dbałość o mniejszości etniczne tu chodzi. Tajemnica tej jednostronności kryje się w drugiej części putinowskiej narracji, czyli w skutecznym wmówieniu części zachodnich elit, że próba odzyskania Krymu może się spotkać z reakcją w postaci użycia przez Rosję broni nuklearnej. Donieck, Ługańsk czy Chersoń nie, ale Krym to jest z pewnością owa „czerwona linia” Putina, poza którą kryje się zagłada atomowa.
Rosyjskiemu dyktatorowi udało się w pewnym sensie uzyskać „specjalny status” dla Krymu w umysłach wielu ludzi na Zachodzie. Jeden z nich, Brytyjczyk Anatol Lieven napisał nawet, że Krym stał się dla władz w Kijowie „potworem Frankensteina”. Czyli tworem, który po tym, jak długotrwała wewnętrzna propaganda ukraińska wdrukowała go w ludzkie umysły jako niezbędny cel wojenny, zaczął żyć własnym życiem i nie będzie można go poświęcić w imię porozumienia w rodzaju „ziemia za pokój”. Krym po prostu przeszkadza, wydaje się potencjalnie niebezpieczny i wielu obserwatorów chętnie by nim pohandlowało.
Nowy prezydent zdecyduje, czy złamać obietnice dane Ukrainie
Kwestię percepcji roli Krymu na Zachodzie należałoby jednak rozważać bardziej w kategoriach psychologicznych niż politycznych, co zresztą dobrze byłoby osobno przeanalizować. Teraz jednak wypada wrócić do pomysłów związanych z zakończeniem wojny na Ukrainie i przywołać opinię z obozu potencjalnego następnego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wiele wskazuje na to, że może nim zostać obecny gubernator Florydy Ron DeSantis. Zdanie, jakie napisał półtora miesiąca temu zelektryzowało wszystkich śledzących walkę Ukrainy i pomoc udzielaną jej przez Zachód: „Podczas, gdy Stany mają wiele żywotnych narodowych interesów, dalsze zaangażowanie w terytorialny spór między Ukrainą, a Rosją nie jest jednym z nich”.
Spotkała go za to krytyka z wielu stron, nie tylko ze strony Demokratów. Krytyka ta w wielu przypadkach miała więcej wspólnego z wewnętrzną walką polityczną, niż z poglądami na niepodległość i terytorium Ukrainy, bo DeSantis jest interesującym celem zarówno dla Joe Bidena, jak i dla Donalda Trumpa. Od krytyki ciekawsza jednak wydaje się obrona, jakiej podjął się stosunkowo młody politolog z Florydy Mario Loyola. Być może w przyszłości odnajdziemy go w ekipie kolejnego prezydenta. Co ciekawe, łamów dla tej obrony udzielił mu ultraliberalny
The Atlantic.
Loyola napisał wprost, że DeSantis ma w kwestii Ukrainy rację, zaś jego stanowisko wynika po prostu z realizmu jego poglądów. Obszerny tekst młodego politologa z pewnością jest inteligentniej napisany niż
teksty innych „realistów”, jak Johna Mearsheimera i Stephena Walta, nie będących w stanie uniknąć wewnętrznych sprzeczności i słabości argumentacji. On zaś przedstawił spójne stanowisko, delegitymizujące w istocie całe granice Ukrainy z roku 1991: „Zawierając duże połacie Rosji historycznej, miliony etnicznych Rosjan i kluczową dla kraju bazę morską w Sewastopolu (…), granice te w istocie zapewniały Rosji w krótkim terminie hegemonię. Oto, dlaczego od 1991 roku do rewolucji Euromajdanu w roku 2014 prorosyjscy kandydaci wygrywali niemal wszystkie wybory prezydenckie”.
Politolog pisał dalej, że Rosja być może z punktu widzenia prawa jest agresorem, ale z punktu widzenia historycznego i strategicznego walczy o utrzymanie swojej strategicznej pozycji. Zaś Ameryka, angażując się w pomoc Ukrainie, jest de facto uczestnikiem wojny. Loyola krytykował także brak wyraźnego celu amerykańskiego zaangażowania, bo za taki nie uznał wspierania walczącego kraju „tak długo, jak trzeba”. Wreszcie, najważniejszym elementem jego rozważań były Chiny, które są podstawowym celem amerykańskiej polityki zagranicznej w XXI stuleciu i tu w pełni zgodził się ze zdaniem DeSantisa, że polityka Bidena w sprawie Ukrainy „pcha Rosję do faktycznego sojuszu z Chinami”.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Dalej Loyola postawił pytanie, które wydaje się zasadne: co zrobić, jeżeli Rosja zdecyduje się na jednostronne zawieszenie broni i jednocześnie oznajmi, że jakikolwiek atak ze strony Ukrainy spotka się z odpowiedzią jądrową? Jego zdaniem będzie to oznaczało wpędzenie Ameryki w niechcianą alternatywę, gdy będzie zmuszona wybierać między złamaniem obietnic danych Ukraińcom, a przystąpieniem do wojny nuklearnej.
Wydaje mi się, że w świetle tego właśnie pytania należy czytać przywołaną wcześniej propozycję Haasa i Kupchana, którzy chcieliby „uznać realia bez poświęcania pryncypiów”, czyli nagiąć pryncypia tak, aby pasowały do realiów. W ten sposób Amerykańscy kreatorzy polityki chcą zapewne wybrnąć z sytuacji, której realność czują. Wiele wskazuje na to, że Ukrainie kończy się dobry okres koniunktury międzynarodowej i będzie musiała zadecydować o swoim pokoju pod naciskiem, który jeszcze kilka miesięcy temu wydawał się nie do pomyślenia. Składają się na to narastające problemy ekonomiczne świata, rosnące zagrożenie chińskie, nieobliczalność Rosji i nieuchronnie nadchodzące zmiany polityczne w USA.
Zachodowi, w pierwszym rzędzie Stanom Zjednoczonym, nie będzie oczywiście zależało na stworzeniu wrażenia, że opuścił walczących dzielnie Ukraińców. Nikomu nie jest potrzebna opowieść o „zdradzie Zachodu”, a już najmniej samemu Zachodowi. Dlatego można się spodziewać, że prezydent Wołodymyr Zełenski zostanie dyskretnie przekonany, aby sam wystąpił z inicjatywą pokojową po wiosenno-letniej ofensywie, zakończonej jakimś rodzajem sukcesu. Straty, jakie w jej wyniku Ukraina poniesie, pomogą zapewne przekonać sporą część społeczeństwa, że jest to dobre rozwiązanie. Pytaniem, na które na razie nie ma dobrej odpowiedzi, jest: czy zakończenie walk, do jakiego najprawdopodobniej dojdzie pod koniec roku, będzie można nazwać pokojem, czy tylko przerwą w wojnie? A także jak i kiedy ta przerwa się zakończy?
– Robert Bogdański
TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy