Płaczą po niej Francuzi, choć z urodzenia była Brytyjką. Jednak z racji długoletniego zamieszkania nad Sekwaną, jej dorobek artystyczny, a przede wszystkim z powodu związku-legendy z Sergem Gainsbourgiem uznano ją za francuskie dobro narodowe.
Świat zna ją wyrywkowo, i dość niespójnie. Mało kto zauważył ją na ekranie, choć zagrała w ponad 80 produkcjach, w tym w przełomowym obyczajowo „Powiększeniu” Antonioniego (1966). Na muzycznej scenie zaistniała jako odważna (bardziej niż Brigitte Bardot, dla której utwór powstał) wykonawczyni ponadczasowego przeboju „Je t’aime… moi non plus”.
Wreszcie, jej nazwisko rozsławiła… torebka. No, wiadomo, ta z krokodylej skóry, produkowana przez kaletników dla firmy Hermès.
Ciebie chrzanię
Tak w najbardziej elegancki (?) sposób da się przetłumaczyć „je t’emmerde” (to nie jest wulgarny, choć niezbyt grzeczny zwrot). W ten sposób Jane zwróciła się do rapera o ksywce Mickey 3D 20 lat temu na płycie (wydanej rok później) „Rendez-vous” – czyli randki, czyli spotkania. Czyli – muzyczno-słowne dialogi z artystami muzycznej sceny od tradycjonalistów do ówczesnych nowatorów. Raczej po francusku, choć jest też zderzenie/zdarzenie włoskie z Paolem Conte: „Chamami adesso” („Teraz zadzwoń”).
Ale najważniejszy jest utwór-wywiad inaugurujący krążek: „Je m’apelle Jane”. Mickey 3D pyta: – E, Birkin, dlaczego gadasz z tym okropnym akcentem, który sprawia odpychające wrażenie? – To akcent brytyjski – tłumaczy JB. Potem w luzackim stylu gadają sobie na muzycznym tle o tym, dlaczego Birkin wciąż jest piękna, młodzieńcza, chuda i nosi jeansy rocznik ’69.
Co do stroju – tłumaczy, że to ze skąpstwa; pozostaje atrakcyjna, bo jest sprytna; włazi w butach w kałuże, jako że wciąż czuje się dzieckiem. A w ogóle taka wrażliwa, że zaczyna płakać, kiedy ktoś jest w niebezpieczeństwie. Poza tym, „nie jestem Minnie, ty nie jesteś Tarzanem, masz na imię Mickey, p… się”.
Z tym brytyjskim akcentem to akurat prawda. Jane zachowała go do końca, mimo wieloletniego zamieszkiwania w Paryżu. Ale nie przeszkadzał w karierze, może nawet trochę dodawał szarmu. „Rendez-vous” nagrała rok po tym, jak u niej zdiagnozowano białaczkę. Mogła nie przejmować się konwenansami.
Jednak nie lekarski wyrok, lecz tragiczne odejście najstarszej córki Kate (narodzonej ze związku z Johnem Barrym, kompozytorem muzyki filmowej) załamało Jane. W grudniu 2013 Kate „wypadła przez okno” swojego apartamentu w Paryżu. Samobójstwo?
Nie mnie/nam oceniać cierpienia matki (ani siostry przyrodniej, czyli Charlotte), ale podobno wydarzenie było w skutkach traumatyczne dla obydwu. Na szczęście Jane jakoś doszła do siebie po wstrząsie. Już cztery lata później nagrała dwie kolejne płyty, czerpiąc siły witalne i natchnienie z dorobku eksmałżonka. To jego genialnej intuicji zawdzięczała sławę. Także renomie Serge’a Gainsbourga jako skandalisty. Starszy od Jane o 18 lat, skierował ją na tory, jakimi potem podążyły całe zastępy pań, dziewczyn i podlotków, zamiast głosu posiadających wdzięk, seksapil i tupet.
Zda się – Jane nigdy nie wyszła z fazy dziecka, dziecięcej niewinności. Dlatego uchodziły jej nawet seksualne prowokacje: wydawało się, że robi to nieświadomie. Niby szeptała, jednocześnie jakby oddawała się męsko-damskim pieszczotom. Do tego stwarzała wrażenie, że zwierza się nam, słuchaczom, dopuszczonym do jej prywatności. Albo – że pozwala podglądać się w sytuacjach intymnych.
Od szeptanki w mega-hicie „Je t’aime…” zaczęła się epoka infantylnych wokalistek, udających seks przed mikrofonem. Pikanterii utworowi dodawał rzeczywisty romans, rozkwitający pomiędzy „piękną” i „bestią”. Kto słuchał uważnie tego najsłynniejszego śpiewanego dialogu pary kochanków, ten wie, że bardziej niż o uczucie chodzi tam o seks. W największym streszczeniu: ona deklaruje miłość, on zgłasza co do tego wątpliwości. Ona ma sposób: dawaj, kochany, głęboko. Szybko, szybciej. Teraz trzymaj. Bo dochodzę.
Jasne, że chwyciło. Birkin idealnie przystawała do potrzeb epoki. Kobieta-dziecko, top typ drugiej połowy lat 60. Jak Twiggy. A beztroskie spółkowanie (przypomnę hasło „rób miłość, nie wojnę”) służyło za ideologię pokoleniu dzieci kwiatów.
Wersja harcerska
Gdzie te prywatki? Nostalgicznie w rytmie umpa-umpa śpiewał Wojciech Gąssowski.
Po 1969 roku nawet pod strzechy PRL-u trafiła śpiewana dyszanka o naprawdę zatykającym dech muzycznym intro. Kto rozumiał, ten wiedział: dwuznaczne. Kto nie rozumiał mowy Moliera, też pojmował, że grany jest akt damsko-męski i że ona bardziej chce, niż on, choć po chwili on też się rozpala.
Nastroszonej cenzurze – tym razem obyczajowej, bo PRL był znacznie bardziej pruderyjny niż Zachód czy USA – dał odpór Jacek Fedorowicz w Rozgłośni Harcerskiej. W 1971 „przetłumaczył” utwór z francuskiego na polski w wersji dla zuchów. W jego translacji druh z druhną wybierają się na wycieczkę nad rzekę Amur, z plikiem map i innymi niezbędnymi rzeczami. Ona z nim poszłaby na koniec świata, bo „on wie!” jak trafić. Druhna trochę się zmęczyła, jako że to wyczerpująca wyprawa – stąd końcowa sapka. Polecam wszystkim, można znaleźć na Youtubie.
Co do oryginału: Powstał na życzenie BB, w owym czasie (1966) ukochanej Gainsbourga, jako „najbardziej romantyczna piosenka, jaką można by sobie wyobrazić”. Opublikowaniu wariantu tekstowego z udziałem największej francuskiej gwiazdy sprzeciwił się jej ówczesny mąż (co poniekąd zrozumiałe). Za to młoda i śliczna Angielka, z którą autor-piosenkarz nawiązał bliskie kontakty, nie miała oporów. Od tej pory Jane Birkin znalazła się na muszce kamer, mediów i plotkarzy. A Serge znalazł swoją Galateę.
Między Tamizą a Sekwaną
Pisano o niej: ikona mody. Nie lubię tego określenia, ale trzeba przyznać – miała styl oraz warunki dane przez naturę. Bujne włosy i długie nogi, którymi przyciągała uwagę w najkrótszych z możliwych mini spódniczkach. Potem jednak z sukienek zrezygnowała, zastępując je jeansami lub szerokimi spodniami o męskim kroju, obszernymi koszulami albo wielkimi swetrami. Jej sposób na elegancję to lekka niedbałość i luz, z jakim nosiła kosztowne markowe ciuchy. Rzec można, kwintesencja francuskiego szyku.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Tak właśnie zaprezentowała się w Carnegie Hall w 2017 roku, kiedy dała koncert (zapisany na płycie) „Birkin Gainsbourg. Le Symphonique”. Nawet pełnoskładowa orkiestra symfoniczna nie była w stanie zatuszować mankamentów wokalnych pani Jane. Jednak owacjom nie było końca. Ikona w wieku 71 lat wciąż wyglądała dziewczęco!
Powróćmy jednak do czasów mini-jupe. Jane była typowym dzieckiem swej epoki, pokolenia oraz środowiska. Zjawisko, które zaistniało w historii kultury jako Swinging London. Wszyscy ci młodzi byli uroczy, trochę zblazowani, do tego zbuntowani i twórczy. Odcięli się od starszej generacji, stworzyli własną sztukę, modę, a przede wszystkim – muzykę.
Birkin ani się spostrzegła, jak w tym zamęcie została mężatką mając 19 lat. Wyszła za słynnego (i starszego o 15 lat) kompozytora Johna Barry’ego, któremu przebojowe ścieżki filmowe wydawały się same pisać. Szczęście trwało trzy lata. W tym – znalazł się czas na urodziny pierwszej córki JB, Kate.
Po rozwodzie Birkin udała się za kanał La Manche, by lizać rany pracując w branży filmowej. I… dostała główną rolę w „Sloganie”, pomimo nieznajomości francuskiego. Na planie poznała kolejnego geniusza muzycznego, także bardziej od niej zaawansowanego wiekiem i doświadczeniem – Serge’a G. Zaiskrzyło!
Co było dalej, wszyscy wiedzą. Jane wytrzymała z Serge’em 12 lat, jako że kompozytor mocno nadużywał. Jednak nawet po rozstaniu para pozostała w przyjaźni, do tego stopnia, że Gainsbourg został ojcem chrzestnym Lou, trzeciej córki Birkin, narodzonej ze związku z reżyserem Jacquesem Doillonem. A wciąż atrakcyjna matka kontynuowała karierę sceniczną, nagrywała płyty i… odcinała kupony od kultu otaczającego Serge’a.
Jej nazwisko dodatkowo rozsławiła torba. Ta z krokodylej skóry, zaprojektowana i wykonywana dla ekskluzywnego domu mody Hermès. Do znudzenia powtarzana jest historia, jak to Birkin, lecąc w samolocie obok prezesa firmy Jeana-Louisa Dumasa, wyciągnęła z luku nad fotelem słomiany kosz i cała jego (kosza) zawartość wysypała się na głowę nobliwego pana.
W efekcie tej przygody powstał model nazwany na cześć aktorki Birkin, wpisany na listę kultowych obiektów mody. Krążą legendy, jak najłatwiej zdobyć ten kosztowny dodatek; ile trzeba odczekać na liście chętnych; z czego są wykonane poszczególne egzemplarze.
Najzabawniejsze, że sama Jane używała swojej torby tylko przez chwilę, po czym odstawiła do garderoby, jako że był to dla niej za ciężki przedmiot. A w 2016 Bikin zwróciła się do Hermèsa o wycofanie jej nazwiska z nazwy produktu. W ten sposób protestowała przeciwko okrucieństwu wobec krokodyli – dawców charakterystycznych skór. Jak wiemy, firma nie zastosowała się do życzenia gwiazdy. Nadal torba Birkin uchodzi za łakomy kąsek w szafie celebrytek i jest pewną lokatą kapitału.
Miejmy nadzieję, że Jane (14.12.1946 – 16.07.2023) zostanie zapamiętana z innych powodów.