Dziennik Telewizyjny o porzuceniu przez Spasowskiego placówki wypowiedział się w przewidywalny sposób. „Dla swoich egoistycznych, małostkowych interesów, choć swojej ojczyźnie zawdzięcza tak wiele” miał szkalować PRL, wychodząc naprzeciw oczekiwaniom mocodawców „za judaszowe srebrniki”. Swoją drogą zwrot zaskakujący, jak na DTV. Było też o tym, że centrala nie zgodziła się na przedłużenie misji, bo Spasowski pracował coraz gorzej, co miało wynikać z „depresji spowodowanej przeżyciami osobistymi”. Czyli koniec kariery, a tu Ameryka i dolary. Proste.
Nie tak bardzo. Józef Czyrek, wtedy minister spraw zagranicznych opowiada we wspomnianym filmie, że w połowie 1981 roku zapowiedział Spasowskiemu, iż skończy misję wiosną 1982 roku, ale gdy tylko zwolni się miejsce któregoś wiceministra, bo ów pojedzie na placówkę, to natychmiast Spasowskiego powoła na wolne stanowisko.
Zakładając nawet, że Czyrek osładzał Spasowskiemu pustymi obietnicami definitywne odejście z resortu, to co w tym strasznego? PRL stanu wojennego i powojennego nie był miłym miejscem do życia, ale – jak mówił osławiony rzecznik Jerzy Urban – „rząd się wyżywi”. Spasowski byłby w tej grupie, może postawiłby sobie daczę w jakiejś sekretarsko- generalskiej okolicy na Mazurach i pisał wspomnienia. Nie było się tak bardzo czego obawiać.
Tymczasem azylant to pozycja pod wieloma względami niekomfortowa psychicznie, a po otrzymaniu wyroku śmierci – co Spasowskiego nie zdziwiło – i niebezpieczna. Przez to dodatkowo niewygodna życiowo, trzeba się przebierać, zapomnieć własnego nazwiska itp.
Znający świat Spasowski na pewno nie liczył na willę z basenem w słonecznej Kalifornii. Jakieś „srebrniki” były, ale mieszkanie – jak relacjonują jego amerykańscy przyjaciele – było wypełnione rzeczami z second handu. Żył skromnie, głównie za zaliczkę z wydawnictwa za książkę „The liberation of one” („Wyzwolenie jednostki”), która miała być rozliczeniem z przedwojennym dziełem ojca „Wyzwolenie człowieka”. Dochodziły jakieś wpływy za wykłady i odczyty.
Książka „The liberation of one” nie sprzedawała się dobrze. W kręgach opiniotwórczych modne było być „antyantykomunistą”, jak pisał Leopold Tyrmand o swojej sytuacji pisarskiej dekadę wcześniej. Dziennik „New York Times” książkę zjechał, na spotkaniach promocyjnych zdarzały się nawet rutynowe w USA wobec Polaków pytania, sugerujące antysemityzm. Pod względem materialnym azyl w USA dla Spasowskiego to był nie najlepszy interes.
W bardziej wyważonym filmie „Ambasador Spasowski” Tadeusza Śmiarowskiego z 2009 roku Stanisław Głąbiński, wieloletni korespondent PAP w Waszyngtonie i Nowym Jorku, określa wybór Spasowskiego dosadnie: „idiotyzm”, „przekreślił tym całe swoje dotychczasowe życie”.
Dla dawnych towarzyszy to musiało tak właśnie wyglądać. Wśród opozycji antysystemowej Romuald Spasowski i Zdzisław Rurarz nie mogli budzić zaufania. Największego wsparcia udzielił Spasowskiemu Jan Nowak-Jeziorański, który „wierzył w uczciwe nawrócenia”, przez wywiad dla RWE.
Działacz energiczny i pragmatyczny
Jeżeli Romuald Spasowski był wierzący, to Zdzisław Rurarz, jak uważa Patryk Pleskot, był pragmatyczny. Po prostu uważał, że innej Polski po wojnie nie będzie i trzeba starać się robić coś dobrego w warunkach, jakie są. Musiał chcieć bardzo szybko zrobić coś dla Polski, to znaczy dla siebie, czyli dla Polski – kto by się rozeznał – bo w wieku 16 lat, tuż po wojnie, wstąpił do Polskiej Partii Robotniczej, w komunistycznej młodzieżowce był już jako piętnastolatek. Był „energicznym działaczem”, jak mówi Pleskot.
ODWIEDŹ I POLUB NAS