Paradoks (można by też przedstawić go jako „fatum polskiej historii”) polega na tym, że owszem, działacze PSL w roku 1945 liczyli na rozsądny historyczny kompromis i funkcjonowanie w ramach demokracji ludowej. I wyrażali w tym potrzebę ogromnej większości Polaków, udręczonych siedmioma laty wojny i tracących nadzieję na sprawiedliwe jej zakończenie. – Ja chcę po prostu żyć, rozumiesz, żyć! – krzyczy Maciek Chełmicki w „Popiele i diamencie”, zanim podejmie się raz jeszcze roli egzekutora, a wspomniana na wstępie Anna Jachina, autorka „Siekiery motyki”, która przeszła przez Pawiak, Auschwitz i Ravensbrück, w 1946 roku wróciła do Polski, podjęła pracę w rozgłośni Polskiego Radia w Bydgoszczy i zasłużyła się – w strasznym, stalinowskim czasie – dokumentując, dzięki możliwościom, jakie dała jej rozgłośnia, kulturę i sztukę ludową Pomorza i Kujaw.
Polskie fatum
Działaczom PSL jednak w większości pisany był inny los, znacznie bardziej pasujący do polskich kolein: los wygnańców, ofiar, więźniów. A w przypadku grupy „młodych”, którzy fizycznie nadstawiali karku za PSL w kampaniach przed referendum i wyborami w 1947, a 26 października 1947 bronili gmachu Stronnictwa w Alejach Jerozolimskich przed bojówkami prokomunistycznego odłamu PSL, a potem przed UB – był to wręcz los insurekcjonistów i straceńców. Chcieli wybrać inną drogę niż Maciek Chełmicki z „Popiołu i diamentu” – a i tak byli na ten szlak wpychani. Czasem pozostawał im las, częściej – więzienie, a niemal zawsze – upokorzenie i klęska.
Piotr Zaremba upomina się o tę cząstkę polskiej przeszłości od lat: bibliografia podsuwa mi jego artykuł na łamach kwartalnika „Arcana” z roku 2011, zatytułowany „Mikołajczykowskie PSL: nie odrobione lekcje historii”. Pamięć – pojawiające się co i raz w jego tekstach, ale i w prywatnych rozmowach, apele o rozważenie tamtych zachowań i wyborów. Tak niejednoznacznych i nieoczywistych, tak zbieżnych z „zarembistycznym” postrzeganiem historii jako współistnienia ogromnej liczby racji, czynników i aktorów.
Owocem tych przemyśleń były wydane przed sześciu laty „Zgliszcza” – potężna powieść historyczna, przeoczona trochę przez recenzentów niechętnych pisaniu na serio o historii, panorama Polski lat 1945-1956. Ale tam, obok wielkich aktorów politycznych (od Gomułki po Nałkowską, od Cyrankiewicza i Mikołajczyka po Brystygierową) postacią pierwszoplanową jest mecenas Stanisław Jarosz (postać fikcyjna, choć wzorowana na rzeczywistym PSL-owcu Stanisławie Jaguszu), nękany wątpliwościami, traumą wojenną i lękiem działacz w średnim wieku. Bolek Chmielewski pojawia się jako postać drugo-, może wręcz trzecioplanowa.
Jego los w sztuce jest zgodny i z porządkiem faktów – tych, które przed laty udało się Zarembie ustalić na podstawie akt znalezionych w IPN i w rozmowach z rodziną Chmielewskiego – i z opowieścią, którą znamy ze „Zgliszcz”. Historyczny dramat i przegrana Polskiego Stronnictwa Ludowego, który pokrótce przywołałem powyżej, zdeterminowały życie „historycznego” Bolesława Chmielewskiego, przemianowanego w sztuce na Bolka Chmielarza. Ale, prawdę mówiąc, choć ten kontekst historyczny jest przez cały czas obecny, chwilami tracimy go z oczu w obliczu życiowego dramatu młodego bohatera.
Epitafium dla zranionych
Ten wymiar życiowy, egzystencjalny jest najważniejszy: dokonująca się na naszych oczach w ciągu kilkudziesięciu minut ewolucja Bolka od zawadiackiego, szarmanckiego (z lekką domieszką bezczelności), urzekającego Bolka, przed którym świat, mimo dramatycznych przejść okupacyjnych, wydaje się stać otworem, który chłonie życie i gotów jest porwać się na wszystko – po człowieka zdruzgotanego, pozbawionego nadziei, łamanego przez UB, pozostawionego w obliczu klęski i samotności. To obraz młodości o – mówiąc patetycznie – wyłamanych skrzydłach. Przypomina się w tym kontekście ostatnia książka prof. Hanny Świdy-Ziemby, zatytułowana „Urwany lot. Pokolenie inteligenckiej młodzieży powojennej w świetle listów i pamiętników z lat 1945–1948”: najwyraźniej obraz strąconych z chmur Ikarów nasuwał się niejednemu.
Tak, historycznie i fabularnie porażka i upadek Bolka Chmielarza są bardzo konkretnie związane z klęską PSL, z przemocą komunistów, którzy nie zamierzali dotrzymać żadnych zobowiązań. Ale siła tego przedstawienia, jego zdolność do poruszenia widza biorą się z osadzenia w doświadczeniach uniwersalnych. Klęska Bolka to klęska każdego dwudziestolatka, którego brutalnie pozbawiono nadziei, któremu za wcześnie pokazano okrutne mechanizmy rządzące światem. Ta figura bohatera romantycznego – Gustawa, Kordiana, ale też bohaterów powieści Stendhala i Balzaca – odtwarzana była przez kolejne pokolenia, czasem bardziej tragicznie, czasem bardziej groteskowo. Rozpoznaliby się w niej studenci z obrazu Malczewskiego w szynelach o wyrok za dużych i Jay Gatsby, młody Wokulski i młody chłopak z „Pierwszego kroku w chmurach” Marka Hłaski. Rozpoznałyby się roczniki młodych z batalionu Zośka i z PSL, ze studentów Października i Marca, z młodych robotników i studentów NZS, którzy w latach 80. wierzyli niezachwianie w niezłomność i prawość przywódców podziemnej „Solidarności”, a pewnie i wielu z roczników późniejszych. Wszyscy, których – by sięgnąć po wers Edgara Lee Mastersa z jego „Umarłych ze Spoon River” (w przekładzie Michała Sprusińskiego) – „życie zraniło i więziło w klatce”.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Ten obraz nie byłby tak przejmujący, gdy nie fantastyczne kreacje aktorskie. Taka pochwała ma w moim tekście wagę o tyle, że z reguły nie omawiam spektakli ani filmów. Jestem wzrokowcem, czytam książki, w teatrze bywam, wstyd przyznać, niewiele częściej niż niezapomniany Stanisław Paluch, sobowtór Ryszarda Ochódzkiego z „Misia”. Ale postaci, występujące w „Praskim Reytanie”, urzekły mnie i przekonały.
Szczotkowaty wąs ubeka
Nie ma tam słabej roli: Mikołaj Kubacki w roli Bolka – na zmianę nieśmiały i buńczuczny, przebojowy i onieśmielony – robi szczególne wrażenie, jest w stanie oddać wszystkie delikatności statusu społecznego Bolka: „aspirującego”, zakorzenionego w środowisku (głównie inteligenckim) Batalionu „Zośka”, zarazem dumnego ze swojego kolejarskiego (arystokracja robotnicza!) pochodzenia, ale i sięgającego wyżej, czasami po omacku (wybór krawata!), czasem dziecinnie, czasem jak rasowy
self-made man, czasem z godnością świeżo upieczonego inteligenta.
Ale, powtarzam, nie ma tam słabych postaci: Justyna Fabisiak w roli Agnieszki, ukochanej Bolka, jest w stanie pokazać i zauroczenie Bolkiem, i delikatną, lecz wymowną, różnicę ich pozycji społecznych (w roku 1946 nie było to jeszcze bez znaczenia!), ale też – w tańcu, w kokieteryjnej rozmowie, w chwili zamyślenia – ukazuje cały „przedwojenny wdzięk”, którego resztki zdołały (na Pradze, nie w lewobrzeżnej Warszawie) przetrwać. Jest w tym na pewno duża zasługa scenografki (Klaudia Solarz) i specjalistki od kostiumów (Izabela Stronias) – te stroje, gesty, nawet talerze z zupą są jak tużpowojennych zdjęć, a Stanisław Mikołajczyk (epizodyczna, ale ważna rola Adama Woronowicza) jest jak żywcem zdjęty z jednego z najbardziej znanych fotogramów, z przyjazdu do Poznania w lipcu 1945 roku: jasny prochowiec, wąski krawat, pokaźna łysina, pęk kwiatów.
Prawdziwość tej sztuki to jednak przede wszystkim kwestia aktorstwa, wczucia się w sytuację (także – dialogów, w przeważającej mierze wziętych z kart „Zgliszcz”). Młody ubek (Konrad Żygadło) potrafi zranić lub omotać każdym zdaniem nie tylko Bolka, lecz i dozorczynię w jego praskiej kamienicy, i Agnieszkę. Szczotkowaty wąs, wzgardliwa pewność siebie – to nie jest marionetka, figurka w śpiewogrze historycznej, budzi nadzwyczaj silne uczucia.
Śpiew Karoliny
Wspominam o śpiewogrze, żeby usprawiedliwić, ba, pochwalić jeszcze jedną płaszczyznę „Praskiego Reytana”: coś, co zawodowcy określają mianem oprawy muzycznej. Począwszy od podkładu czysto muzycznego: motyw walczyka, raz wprowadzony do akcji podczas wieczoru sylwestrowego, powraca, podkreśla najbardziej dramatyczne zwroty, drażniąco i znacząco. Od razu przypomniało mi się „Libertango” Astora Piazzolli, przetworzone przez Grace Jones, które przesądziło o spójności i dramatyzmie filmu „Frantic”. Ale w „Praskim Reytanie” największym novum nie jest nawet linia melodyczna, lecz songi – czasem tradycyjne apaszowskie piosenki praskie, częściej autorskie ballady (lub aktualizacje tradycyjnych utworów, jak w przypadku „Siekiery motyki” wykonywane przez kapelę „Nicponie” (Grzegorz Domański, Mateusz Kowalski, Łukasz Owczynnikow, Patryk Walczak) wraz z Karoliną Czarnecką, na poły śpiewającą, na poły rapującą, roztańczoną, porywającą w kurtce wojskowej i z warkoczem (kwartet „Nicponi” odpowiada też za całość muzyki w przedstawieniu).