Warto na marginesie zauważyć, iż ta wojna pokazała, że nie istnieją żadne „cudowne bronie”, czy – jak to lubią mówić wzmożeni twitterowi (iksowi) wojownicy – „gejmczendżery”. Największą zmianę wprowadziło dostarczenie zeszłego lata rakiet GMLRS, zwanych potocznie Himarsami, dzięki którym ukraińska armia mogła zniszczyć wiele położonych blisko frontu punktów zaopatrzeniowych, co wydatnie pomogło w ofensywie charkowskiej. Rosjanie jednak stosunkowo prędko zmienili rozmieszczenie baz logistycznych, odsuwając je na bezpieczną odległość i sytuacja z ich punktu widzenia wróciła do normy. Wiele obiecywano sobie po niemieckich Leopardach, ale prędko okazało się, że bez odpowiedniej osłony są tak samo narażone na zniszczenia, jak wszystkie inne czołgi. Teraz bronią, która ma odmienić losy wojny mają być myśliwce F-16, jednak ci, którzy żywią taką nadzieję zapominają, że najlepsze nawet samoloty i czołgi nie są w stanie wygrać starcia samodzielnie i efektywnie mogą działać jedynie w systemie. Dodajmy – systemie wielokrotnie przećwiczonym i przetestowanym, na co Ukraina nie ma ani czasu, ani możliwości.
Wygrywa masa, nie precyzja
Znany amerykański analityk Andrew Michta napisał niedawno, że kampania na Ukrainie powinna nauczyć zachodnich wojskowych, iż w wojnie między państwami „masa przebija precyzję”. Amerykanie byli przez całe dziesięciolecia zafascynowani technicznymi możliwościami, które pozwalały im precyzyjnie niszczyć wybrane cele, jednak w obliczu tego, co widać na Ukrainie, należy odrzucić tę fascynację – napisał Michta. Bo „wpływ masy jest odczuwalny natychmiast w puncie starcia, natomiast wpływ uderzeń precyzyjnych jest odczuwalny na zapleczu i odsunięty w czasie, więc może zadziałać wtedy, gdy walka będzie już rozstrzygnięta”. Okazuje się więc, że decydujące dla losów długotrwałej wojny będą dwa czynniki: liczba żołnierzy i zdolność przemysłu obronnego do szybkiego dostarczania na front broni i amunicji, a zwłaszcza do odtwarzania strat. Wniosek o wadze faktycznego „Zeitenwende” dla wielu zachodnich wojskowych z krajów posiadających niewielkie, dobrze wyposażone i wyszkolone siły zbrojne.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Tymczasem Moskwa pokazała, że jest zdolna do mobilizacji, potrafi zapewnić sobie amunicję i zastąpić zniszczony sprzęt nowym lub remontowanym. Przeprowadzona rok temu „częściowa mobilizacja” – pomimo początkowych problemów, które budziły takie nadzieje obserwatorów w naszej części świata – dowiodła, że społeczeństwo jest posłuszne i dostarczy rekruta w żądanej liczbie. Minister Siergiej Szojgu powiedział ostatnio co prawda, że nie przewiduje nowej mobilizacji, ale to może oznaczać tylko tyle, że jutro zmieni zdanie. Amunicja jest produkowana, a dodatkowe dostawy zapewnia sojusznicza Korea Północna. Wreszcie, choć czołgi rosyjskie są niszczone setkami, to jednak przemysł ma możliwości odtworzenia stanu posiadania. Ekspert zajmujący się bronią pancerną Jarosław Wolski powiedział ostatnio, iż z przekazywanych oficjalnie danych wynika, że produkcja i remonty są w stanie zastąpić straty nawet z pewnym naddatkiem.
W dodatku Putin postanowił wysłać silny sygnał, że zamierza kontynuować wojnę, a nawet wzmóc nacisk na Ukrainę. Tym sygnałem są plany budżetowe. Oficjalne, czyli zapisane w planie budżetowym na rok 2024 wydatki na wojsko wzrosną ponad trzykrotnie w stosunku do przedwojennego roku 2021. Wyniosły one wtedy 3,4 tryliona rubli, zaś w roku 2024 mają wynieść 10,8 tryliona, czyli według obecnego kursu około 110 miliardów dolarów. Minister finansów Rosji zapewnił publicznie, że wydatki na armię stanowią „absolutny priorytet” i będą pokrywane nawet kosztem innych potrzeb. Rosyjski ekspert Władimir Milow, który przed dwiema dekadami był wiceministrem energetyki, a obecnie znajduje się na emigracji i jako opozycjonista obserwuje wydarzenia w kraju, nie ma wątpliwości: nawet jeżeli te wydatki nie zostaną wykorzystane dostatecznie efektywnie, to liczy się intencja i sygnał, jaki Putin chce wysłać Ukrainie i Zachodowi. A sygnał ów brzmi: „On nie chce negocjacji. On chce wojny”.
Hybrydowy pokój
Można mieć co do tego wątpliwości, bo o wiele bardziej prawdopodobne jest, że Putin chce jednak negocjacji, ale negocjacji z pozycji siły. Może się okazać, że kanclerz Scholz, wykazując delikatność w odniesieniu do rosyjskiej infrastruktury krytycznej przygotowuje się właśnie do tego, aby po raz kolejny znaleźć się na czele zmian i przynieść światu upragniony pokój. Można sobie wyobrazić nawet, jakie ustępstwa uda mu się uzyskać od rosyjskiego dyktatora: demilitaryzację terenów przygranicznych i przeprowadzenie tam „uczciwych referendów”. To pierwsze będzie zdecydowanie korzystne wojskowo, a to drugie nie będzie żadnym problemem, bo przecież Putin jest szczerym demokratą i zawsze wsłuchiwał się w głos ludu. A że na drodze do referendów będzie pełno niespodziewanych i piętrzonych przez wrogi Zachód i „nazistów” z Ukrainy przeszkód, to już inna kwestia.