Rozmowy

Powroźnik dziś też nie urżnie byle jakiego sznurka, robiąc faksymile

Z ośrodków portowych, Gdańska czy Elbląga, są znane fragmenty sznurów i wiemy, jak je pleciono. Dałoby się je odtworzyć przy rekonstrukcji konkretnych jednostek pływających i czasem się to robi. Maszynowo zrobionego sznura nikt w coś takiego nie włoży. Podobnie jak w pieczęcie przy starych dokumentach – mówi Mariusz Wyczółkowski, archeolog, kustosz w Muzeum im. Wojciecha Kętrzyńskiego na Zamku Krzyżackim w Kętrzynie. Opowiada o rekonstrukcji archeologicznej i powroźnictwie.

TYGODNIK TVP: Widziałam, jak podczas festiwalu folklorystycznego w Węgorzewie kręcił pan powrozy, z pomocą przedziwnej maszyny i czeladnika. Obok pana był garncarz, dalej ktoś międlił i czesał len, który kobieta przędła na kołowrotku, a inna tkała – wszyscy poprzebierani, niczym rekonstruktorzy. A pan jest przecież poważnym archeologiem i muzealnikiem, nie ludowym twórcą.

MARIUSZ WYCZÓŁKOWSKI: Istotnie, najpierw byłem archeologiem, potem na dodatek muzealnikiem, a jeszcze później okoliczności sprawiły, że zostałem też powroźnikiem. W naszym małym muzeum muszę znać się na wszystkich epokach historycznych, ale ulubioną jest wczesne średniowiecze i Prusowie.

Kiedy 30 lat temu przybyłem z Warszawy na Mazury, by pracować w kętrzyńskim muzeum, musiałem zgłębić historię tego regionu od podstaw, a nie jest ona ani głęboko poznana, ani wykładana. Prusowie to jeden z ostatnich pogańskich ludów Europy, który żył sobie gdzieś tam obok państwa Polan i Mazowsza, problemy różne sprawiał… To, co o nich wiemy, przekazali na piśmie wrogowie, prowadzący z nimi wojny. Nie muszą to zatem być informacje rzetelne, ani pełne. Ślady ich kultury materialnej niekiedy celowo niszczono w ramach wypleniania pogaństwa. Napływ nowej ludności i kolonizacja przyczyniały się do unifikacji kulturowej, ciężko zatem powiedzieć coś pewnego o ich życiu codziennym i osadnictwie. A to jest właśnie najciekawsze.

Oto kolejny archeolog, który czuje, iż jego dyscyplina jest bardziej nauką społeczną niż historyczną…

Niektórzy rozumieją archeologię jako naukę zajmującą się zabytkami wydobytymi z ziemi. My te materialne przejawy możemy sobie jakoś interpretować, ale nie dają one pełnego poznania życia codziennego ludzi. Dlatego zająłem się głębiej archeologią środowiskową…

Co to takiego?

Korzysta ona z metod nauk przyrodniczych (np. analizuje zawartość pyłków roślin w osadach) i mówi nam o warunkach życia i wpływie ludzi na środowisko, tzw. antropopresji. Nie trzeba zaraz postawić potężnego miasta, żeby nasze ślady trwały w lesie, który później porósł ten teren. Będzie tam widać i małą smolarnię. Wiedza o życiu ludzi jest tu pośrednia, ale dość pewna. Dawniej wiedza ta była archeologom niedostępna, ale właśnie rozwój metod nauk przyrodniczych, fizyki, chemii, biologii, przyczynił się do jej stopniowego odsłaniania przed nami. Mamy na naszym terenie środowisko podmokłe, w którym, w nawarstwieniach jeziornych czy torfowych, pyłki i w ogóle ślady organiczne, jak drewno, dobrze się przechowują, bo woda ogranicza dostępność niszczycielskiego dla nich tlenu.


Na terenie Warmii i Mazur kompleksy leśne istnieją do dziś na tym samym miejscu, gdzie są zapisane w źródłach średniowiecznych. Im słabsze przekształcenia środowiska (jak całkowite odlesienia), tym większa szansa na nienaruszone, ułożone zgodnie z czasem osadzenia, ślady dawnych epok. Pozwala to poszukiwać tam reliktów przeszłości i prawidłowo je datować. Miałem kiedyś projekt skanowania laserowego dwóch okolicznych obszarów leśnych pod kątem obecności tam form antropomorficznych, zanim jeszcze pojawił się ogólnodostępny LIDAR (tzw. archeologia LIDARowa , czyli metoda wykorzystująca dane z laserowego skanowania powierzchni Ziemi, które umożliwiają stworzenie trójwymiarowego modelu tego, co na niej jest, a czego nie widać, bo np. porośnięte jest lasem lub zapadnięte – przyp. red.). Tak odkryłem między innymi stanowiska kurhanowe z wczesnej epoki żelaza.

Co pan jeszcze odkrył w lesie? Bo w Muzeum można zobaczyć bardzo piękną kamienną stelę.

Istotnie, największą sprawą, nieznaną przedtem w literaturze było odkrycie w 2004 roku grodziska w Poganowie, na terenie lasu należącego od średniowiecza do miasta Rastenburg, czyli dzisiejszego Kętrzyna. Przy grodzisku znaleźliśmy miejsce, gdzie składano ofiary ze zwierząt, głównie z koni. To jest jak dotąd jedyne znane tego typu miejsce na terenie dawnych ziem bałtyckich. Niestety, archeologia nie umie przypisać etnosu twórcom grodziska, ani miejsca obiat – uczt ofiarnych. Obrzędy kultowe sprawowane były tam od końca wieku X do połowy wieku XII. W tym okresie podobne ofiary składano w Skandynawii i na Rusi, a nawet na azjatyckich stepach. W Poganowie, jak dotychczas, nie odnaleziono materialnych śladów, które można wiązać z pobytem Wikingów z północy czy Rusinów. Pozostaje zatem pytanie, od kogo i kiedy Prusowie mogli przejąć stosowanie tego typu ofiar ze zwierząt? Znaleźliśmy tam także kamienną stelę antropomorficzną, tzw. babę pruską. Znajdowała się ona przy niewielkim kopcu, wokół którego składane były ofiary. Nieco dalej były dwa zagłębione paleniska, w których mogły być pieczone duże ilości mięsa naraz. One są znane z różnych kultur (np. Samowie z północy do niedawna jeszcze korzystali z takich jam do pieczenia reniferów). Znaleziono dalej i drugą „babę pruską” – obie są dziś w naszym muzeum, przy czym eksponowana jest jedna.

Mamy jasność, że czym innym wczesne średniowiecze jest dla Polan, którzy wtedy zaczęli walkę o swoje miejsce w chrześcijańskim świecie, a czym innym dla pogańskich Prusów, będących pod silnym naciskiem z zewnątrz, który doprowadził ostatecznie do ich wymarcia lub asymilacji. I mamy jasność, że najważniejsze jest życie codzienne ludzi. Teraz musi się pojawić ów sznur, który pan od lat kręci.

W pradziejach, czy nawet jeszcze we wczesnym średniowieczu kręcono powrozy i sznury ręcznie, za pomocą takiej zagiętej gałązki, znanej w etnografii jako „kulka”. Obracając ją w ręku, przez wiele stuleci skręcało się linkę i to jest dosyć łatwe. Dopiero w XIV w. do skręcania sznurów, a później także i lin, zaczęto używać kołowrotków.


W Węgorzewie posługiwaliśmy się oryginalnym kołowrotkiem wykonanym w warsztacie kowalskim pod koniec XIX lub na początku XX wieku. Używaliśmy także zrekonstruowanego przeze mnie urządzenia, złożonego z czterech korb z hakami, które połączone były deseczką, dzięki czemu można je było poruszać jednocześnie w tą samą stronę. Pojedyncze nici, cienkie sznurki czy też przędza wiązane były z jednej strony do haczyków kołowrotka. Drugi ich koniec zamocowany był na osobno stojącej korbie z hakiem. Kręcenie korbą kołowrotka czy deseczką urządzenia wprawiało w ruch obrotowy haczyki ze sznurkami, które zaczynały się skręcać w jedną stronę. Drewniana deseczka z wyżłobieniami na każdą pojedynczą linę, zapobiegała wcześniejszemu łączeniu się skręconych sznurków. Kiedy były one już wystarczająco mocno skręcone, uruchamiana była pojedyncza korba, która poprzez obrót w stronę odwrotną niż kołowrotek, splatała i łączyła cztery sznurki w jedną linę.

Źródło włókien też jest chyba ważne. Np. bogate od XII do XVII wieku miasto bretońskie Locronan całą swą potęgę zbudowało na tkaniu i szyciu żagli oraz kręceniu olinowania do okrętów. Dokoła zaś len rósł po sam horyzont. Dziś jest wyłącznie atrakcją turystyczną, ale ze sznurka zbudowało swoją „katedrę”. Sznurek potrafi gospodarczo podnieść, ale i pognębić. Pamiętamy wiecznie problemy PRL podczas żniw z dostępnością sznurka do snopowiązałek. Z Kuby trzeba go było sprowadzać, jak pomarańcze!

Na terenie Polski duże ośrodki powroźnicze można wskazać w miastach portowych. Bardzo ciekawe znaleziska z historii powroźnictwa pochodzą z Gdańska. Tam istniała dzielnica, w której osiedlali się i działali ci rzemieślnicy. Len, a przede wszystkim konopie, sprowadzali sobie właśnie z Warmii i Mazur, stąd w tzw. diagramach pyłkowych widać, że w średniowieczu rozwijała się tam uprawa konopi. Zresztą konopie uprawiane były na tym terenie i w okresie wpływów rzymskich a nawet wcześniej. Len pojawił się dopiero ok. XII wieku. Z tych włókien robiono tak tkaniny, jak i sznury, zresztą nie tylko do żeglugi, ale potrzebne w transporcie naziemnym czy budownictwie. Pojawiały się cechy skupiające powroźników, które miały swoje znaczenie w patrycjacie miejskim.

Na przykład Jan Dantyszek, humanista, poeta, sekretarz Zygmunta I Starego, biskup chełmiński i warmiński, pochodził z rodziny powroźników. Jego dziadek Szymon von Hoefen, który stracił majątek w czasie Wojny Trzynastoletniej, przeprowadził się do Gdańska i zajął się powroźnictwem. Czym zasłużył sobie na przydomek „Flachsbinder”, wskazujący, że przede wszystkim korzystał w pracy z włókien lnianych. Przydomek ów przeszedł na rodzinę von Hoefen. Stąd Jan Dantyszek, urodzony jako von Hoefen, też był nim określany, czasem z grecka, jako Linodesmon. Z takiej rzemieślniczej, powroźniczej rodziny droga awansu na dwór królewski i w kościelną purpurę była otwarta. Dziś niekonieczne jest to możliwe.

Second hand naszych przodków. Elity kochały przepych, ale stosowały recykling ubrań

Pas kontuszowy noszono ok. 30-50 lat, zanim trafiał z kolejnym pokoleniem do grobu.

zobacz więcej
Na ogół nie da się odkryć pradawnej, utkanej materii, ale wystarczy znaleźć ciężarki tkackie – kamienne czy ceramiczne lub z metali – żeby wiedzieć, że w danej epoce i na danym miejscu istniało tkactwo. Co jest takim „ciężarkiem tkackim” powroźnictwa, żeby archeolog wiedział, że już się tym tu wtedy zajmowano?

Poza kołem powroźniczym były potrzebne tory do kręcenia lin. Czyli przygotowana, utwardzona, zabezpieczona przestrzeń do kręcenia liny o długości większej, niż ten sznur ostatecznie miał być. Tory do kręcenia powrozów – reeperbahny czy reifschleger z niemiecka – mają niekiedy po kilkaset metrów. Właśnie je daje się odkryć po latach. W Gdańsku zachowało się miejsce po prawdopodobnie dwóch takich torach.

Tu warto zauważyć, że niezbędna powroźnikom przestrzeń dotyczy też wymagań związanych z obróbką surowca. Koło powroźnicze znajdowało się z jednej strony wykonywanej liny, a do jego kilku-kilkunastu haków były przymocowywane nici przędzy powroźniczej. Z drugiej strony były przymocowane do wózka powroźniczego na kołach albo drewnianych płozach, który w miarę skręcania liny przybliżał się w stronę koła powroźniczego. Żeby utrzymać niezbędne, zabezpieczające przed supełkami napięcie tych nici – od pewnego momentu już skrętek – były one obciążane dużymi kamieniami. To wiemy z rycin. Były także podpory podtrzymujące skręcane liny, aby nie ciągnęła się po gruncie.

Aby uniknąć rozplecenia się sznura po zwolnieniu naciągu, najpierw skręcało się kołowrotkiem nici przędzy w jedną stronę. Także haki na kole powroźniczym obracają się w tę samą stronę. Z kolei na wózku ten hak musi się kręcić w odwrotną stronę.

Używano też prowadnicy, która sprawiała, że nie wszystkie nici przędzy skręcały się na chybił-trafił w jedną linę. Utrzymywała ona ich porządek, co ma być wewnątrz, a co na zewnątrz powrozu. Była to drewniana deseczka z otworami, „wilczek”, znany ze znalezisk na Wyspie Spichrzów w Gdańsku. Ten akurat wilczek służył do kręcenia liny z „duszą”, czyli wewnętrznym rdzeniem z linek, dookoła którego oplatano inne. Takie liny służyły pewnie do holowania czy cumowania. Innym rodzajem takiej prowadnicy są stożkowate, wyżłobione tzw. lerki albo inaczej lenki. Te są znane z materiałów etnograficznych. Gdy robiłem ich kwerendę okazało się, że sprzęt – np. koła powroźnicze (kołowrotki) z XIX w. i te, które znamy ze znacznie dawniejszej ikonografii – są zasadniczo identyczne. Sama technologia pozostaje zatem niezmienna od stuleci.

Ile trzeba było się uczyć u majstra, żeby czeladnik się wyzwolił i został powroźnikiem?

Dawniej terminowano parę lat, a praca czeladnika nie polegała tylko i wyłącznie na pomocy przy kręceniu lin i zaplataniu końcówek. Czeladnik miał co robić, bo w warsztatach powroźniczych było mnóstwo pracy związanej z przygotowywaniem surowca, czyli przędzy. Na jarmarku pokazać tego się nie da, że późną jesienią powroźnik kupował słomę roślin, zbieraną na przędzę do sznurów (dla odzieży potrzeba włókien znacznie młodszych i zbiór lnu czy konopi był wcześniejszy). Sam ją następnie poddawał roszeniu, czyli procesowi pozwalającemu osłonom łodyg sfermentować i zgnić (co śmierdzi, więc wrzucano je w specjalne doły). Tak były z nich uwalniane włókna łyka.
Potem trzeba było te tory do kręcenia lin zrobić lub odświeżyć, zgniłe łodygi zaś osuszyć w wiatach i poddać międleniu na międlnicy lub cierlicy – drewnianym urządzeniu przypominającym tępą, drewnianą gilotynę do papieru, która nie tnie, tylko bije słomę niczym cep. Po czym wytrzepać, by pozbyć się resztek paździerza i mieć w ręku czyste włókna, długie osobno i krótkie osobno, które trzeba wyczesać na specjalnej nabijanej gwoździami szczotce – ochlicy lub inaczej grzebieniu, a następnie uprząść. Długie nici osobno, krótkie osobno, wyczeskę osobno. Z tej przędzy robiono rozmaitej jakości sznury. Cały proces jest znany z etnografii i też raczej nie ulegał drastycznym zmianom w czasie.

No po prostu historia „jak to ze lnem było”. Czy to jest rekonstrukcja archeologiczna, archeologia eksperymentalna, edukacja historyczna…? Przy czym ciężko wydobyć z ziemi dawne sznury, bo się rozpadły, chyba że spoczęły na dnie zbiornika wodnego – wtedy jest szansa zobaczyć sploty etc.

Zacznijmy od tego, że ja przędze do swoich działań kupuję, a nie uzyskuję sam, nawet z pomocnikiem (śmiech). Istotnie zaś, wilgoć zabezpiecza materię organiczną, więc i sznury z naturalnych włókien. Stąd z ośrodków portowych, z Gdańska, Elbląga, są znane fragmenty sznurów i wiemy, jak je pleciono – dałoby się je pewnie odtworzyć na potrzeby rekonstrukcji konkretnych jednostek pływających i czasem się to robi. Raczej nowocześnie, maszynowo zrobionego sznura nikt w coś takiego nie włoży. Podobnie jak sznurków, na których wisiały pieczęcie przy starych dokumentach. Nikt, robiąc dziś ich faksymile, mam nadzieję nie urżnie z metra byle jakiego sznurka, ukręconego maszynowo z włókien z dodatkiem syntetycznym. W naszym muzeum zachował się taki pergaminowy dokument cechu kuśnierzy z 1590 roku, przy którym jest przywieszona pieczęć miejska. Na skręconym, dziś brunatnym, a kiedyś pewnie czerwono-zielonym ozdobnym sznurku.

Jeśli chodzi o moje początki jako powroźnika po jarmarkach (śmiech) – bo dziś stałem się niemalże oficjalnym rekonstruktorem tego rzemiosła, dzięki półrocznemu stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego na realizację projektu „Powroźnictwo – rzemiosło w zgodzie z naturą” – to kierowała mną przede wszystkim ciekawość, jak to się robiło. A także konieczność. W Kętrzynie bowiem od 18 lat organizujemy Jarmark Średniowieczny na św. Jakuba. Pomyślany nie jako impreza, gdzie ludzie przyjeżdżają i wyłącznie coś sobie kupują, ale jako miejsce edukacji, spotkań z rękodziełem, kontaktu z różnymi warsztatami rzemieślniczymi i tym, jak się kiedyś wytwarzało różne rzeczy. Dziś powroźnictwo w moim wykonaniu jest odtwarzaniem tej dawnej technologii, nie ma tu wiele miejsca na odkrycia czy eksperyment.

ODWIEDŹ I POLUB NAS
Powroźnictwo okazało się takim samym dziedzictwem narodowym, wymagającym podtrzymania, jak nie przymierzając obrazy Jana Matejki. Przy czym jest to dziedzictwo niematerialne.

Trochę materialne jest, bo np. zrekonstruowane przeze mnie dawne kołowrotki powroźnicze będą odtąd wyposażeniem Muzeum im. Kętrzyńskiego, wykorzystywanym do zajęć edukacyjnych. Powroźnictwo w ramach takich pokazów zdawało się wyborem prostym. Bo po pierwsze, nie jest to jakaś bardzo dawna i kompletnie zapomniana aktywność – nadal trafiają się nam odwiedzający, którzy widzieli jako dzieci kołowrót do kręcenia sznurka w gospodarstwie. Także i warsztaty powroźnicze do niedawna jeszcze działały – być może nadal działają na terenie Polski. Po drugie zaś – pokazy np. garncarstwa obejmują tylko bardzo niewielki wycinek tego, co realnie garncarz robi, żeby z gliny powstało naczynie. Samo toczenie, czy nawet ozdabianie nie wystarczy – trzeba długo suszyć, potem wypalać ceramikę, efekt widzimy za dwa-trzy tygodnie. A powróz można, mając stosowną przędzę i warsztat, ukręcić „od ręki” i on jest gotowy do użytku. Ewentualnie kowal może na oczach publiczności szybko jakiś gwóźdź czy nawet podkowę zrobić, przy dużej wprawie, ale to tyle.

Powroźnictwo jest też idealne, by zaprosić odwiedzających jarmark do jakiegoś wspólnego działania. Przy kołowrotku powroźniczym, jako „czeladnika” można postawić osobę zupełnie niedoświadczoną, i jakiś sznurek się ukręci. Może nie idealny, ale da radę. Gdy dziś prezentuję ten warsztat – poza ludźmi, którzy to w dzieciństwie widzieli, a nawet robili sznury i powrozy dla gospodarstwa znacznie trudniejszym sposobem, to jest bez kołowrotka – pojawia się także młodzież niemająca pojęcia, do czego powróz, sznur czy lina dowolnej grubości i długości w ogóle może służyć. Widać, że część edukacyjna, którą na ten temat nasze muzeum planuje, jest nie mniej ważna, niż owo wcześniejsze rekonstruowanie wyposażenia warsztatu powroźniczego.

– rozmawiała Magdalena Kawalec-Segond

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy


Mariusz Wyczółkowski – archeolog, muzealnik, kustosz w Muzeum im. Wojciecha Kętrzyńskiego w Kętrzynie. Autor licznych wystaw muzealnych, publikacji popularnonaukowych i naukowych z dziedziny archeologii, historii i krajobrazu kulturowego. Zajmuje się opracowaniem i publikacją materiałów archiwalnych z badań archeologicznych sprzed 1945 r. Specjalizuje się w ewidencji i badaniu stanowisk archeologicznych na terenach leśnych. Kierował badaniami grodziska w Poganowie, z jedynym na obszarze ziem pruskich wczesnośredniowiecznym miejscem kultu. Autor i kierownik projektów realizowanych ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego i Narodowego Centrum Nauki. Obecnie realizuje projekt badawczy „Archeologia krajobrazu północno-wschodniej części Pojezierza Mrągowskiego”. Jest jednym z pomysłodawców organizacji Jarmarku Średniowiecznego na Św. Jakuba w Kętrzynie. W czasie jarmarków zajmował się odtwarzaniem warsztatu tokarskiego i powroźniczego.
SDP2023
Tygodnik TVP jest laureatem nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.
Zdjęcie główne: Skręcone liny i sznury. Fot. A .Zakrzewska
Zobacz więcej
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Zarzucał Polakom, że miast dobić wroga, są mu w stanie przebaczyć
On nie ryzykował, tylko kalkulował. Nie kapitulował, choć ponosił klęski.
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
W większości kultur rok zaczynał się na wiosnę
Tradycji chrześcijańskiej świat zawdzięcza system tygodniowy i dzień święty co siedem dni.
Rozmowy wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Japończycy świętują Wigilię jak walentynki
Znają dobrze i lubią jedną polską kolędę: „Lulajże Jezuniu”.
Rozmowy wydanie 15.12.2023 – 22.12.2023
Beton w kolorze czerwonym
Gomułka cieszył się, gdy gdy ktoś napisał na murze: „PPR - ch..e”. Bo dotąd pisano „PPR - Płatne Pachołki Rosji”.
Rozmowy wydanie 8.12.2023 – 15.12.2023
Człowiek cienia: Wystarcza mi stać pod Mount Everestem i patrzeć
Czy mój krzyk zostanie wysłuchany? – pyta Janusz Kukuła, dyrektor Teatru Polskiego Radia.