Potem trzeba było te tory do kręcenia lin zrobić lub odświeżyć, zgniłe łodygi zaś osuszyć w wiatach i poddać międleniu na międlnicy lub cierlicy – drewnianym urządzeniu przypominającym tępą, drewnianą gilotynę do papieru, która nie tnie, tylko bije słomę niczym cep. Po czym wytrzepać, by pozbyć się resztek paździerza i mieć w ręku czyste włókna, długie osobno i krótkie osobno, które trzeba wyczesać na specjalnej nabijanej gwoździami szczotce – ochlicy lub inaczej grzebieniu, a następnie uprząść. Długie nici osobno, krótkie osobno, wyczeskę osobno. Z tej przędzy robiono rozmaitej jakości sznury. Cały proces jest znany z etnografii i też raczej nie ulegał drastycznym zmianom w czasie.
No po prostu historia „jak to ze lnem było”. Czy to jest rekonstrukcja archeologiczna, archeologia eksperymentalna, edukacja historyczna…? Przy czym ciężko wydobyć z ziemi dawne sznury, bo się rozpadły, chyba że spoczęły na dnie zbiornika wodnego – wtedy jest szansa zobaczyć sploty etc.
Zacznijmy od tego, że ja przędze do swoich działań kupuję, a nie uzyskuję sam, nawet z pomocnikiem (śmiech). Istotnie zaś, wilgoć zabezpiecza materię organiczną, więc i sznury z naturalnych włókien. Stąd z ośrodków portowych, z Gdańska, Elbląga, są znane fragmenty sznurów i wiemy, jak je pleciono – dałoby się je pewnie odtworzyć na potrzeby rekonstrukcji konkretnych jednostek pływających i czasem się to robi. Raczej nowocześnie, maszynowo zrobionego sznura nikt w coś takiego nie włoży. Podobnie jak sznurków, na których wisiały pieczęcie przy starych dokumentach. Nikt, robiąc dziś ich faksymile, mam nadzieję nie urżnie z metra byle jakiego sznurka, ukręconego maszynowo z włókien z dodatkiem syntetycznym. W naszym muzeum zachował się taki pergaminowy dokument cechu kuśnierzy z 1590 roku, przy którym jest przywieszona pieczęć miejska. Na skręconym, dziś brunatnym, a kiedyś pewnie czerwono-zielonym ozdobnym sznurku.
Jeśli chodzi o moje początki jako powroźnika po jarmarkach (śmiech) – bo dziś stałem się niemalże oficjalnym rekonstruktorem tego rzemiosła, dzięki półrocznemu stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego na realizację projektu „Powroźnictwo – rzemiosło w zgodzie z naturą” – to kierowała mną przede wszystkim ciekawość, jak to się robiło. A także konieczność. W Kętrzynie bowiem od 18 lat organizujemy Jarmark Średniowieczny na św. Jakuba. Pomyślany nie jako impreza, gdzie ludzie przyjeżdżają i wyłącznie coś sobie kupują, ale jako miejsce edukacji, spotkań z rękodziełem, kontaktu z różnymi warsztatami rzemieślniczymi i tym, jak się kiedyś wytwarzało różne rzeczy. Dziś powroźnictwo w moim wykonaniu jest odtwarzaniem tej dawnej technologii, nie ma tu wiele miejsca na odkrycia czy eksperyment.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Powroźnictwo okazało się takim samym dziedzictwem narodowym, wymagającym podtrzymania, jak nie przymierzając obrazy Jana Matejki. Przy czym jest to dziedzictwo niematerialne.
Trochę materialne jest, bo np. zrekonstruowane przeze mnie dawne kołowrotki powroźnicze będą odtąd wyposażeniem Muzeum im. Kętrzyńskiego, wykorzystywanym do zajęć edukacyjnych. Powroźnictwo w ramach takich pokazów zdawało się wyborem prostym. Bo po pierwsze, nie jest to jakaś bardzo dawna i kompletnie zapomniana aktywność – nadal trafiają się nam odwiedzający, którzy widzieli jako dzieci kołowrót do kręcenia sznurka w gospodarstwie. Także i warsztaty powroźnicze do niedawna jeszcze działały – być może nadal działają na terenie Polski. Po drugie zaś – pokazy np. garncarstwa obejmują tylko bardzo niewielki wycinek tego, co realnie garncarz robi, żeby z gliny powstało naczynie. Samo toczenie, czy nawet ozdabianie nie wystarczy – trzeba długo suszyć, potem wypalać ceramikę, efekt widzimy za dwa-trzy tygodnie. A powróz można, mając stosowną przędzę i warsztat, ukręcić „od ręki” i on jest gotowy do użytku. Ewentualnie kowal może na oczach publiczności szybko jakiś gwóźdź czy nawet podkowę zrobić, przy dużej wprawie, ale to tyle.
Powroźnictwo jest też idealne, by zaprosić odwiedzających jarmark do jakiegoś wspólnego działania. Przy kołowrotku powroźniczym, jako „czeladnika” można postawić osobę zupełnie niedoświadczoną, i jakiś sznurek się ukręci. Może nie idealny, ale da radę. Gdy dziś prezentuję ten warsztat – poza ludźmi, którzy to w dzieciństwie widzieli, a nawet robili sznury i powrozy dla gospodarstwa znacznie trudniejszym sposobem, to jest bez kołowrotka – pojawia się także młodzież niemająca pojęcia, do czego powróz, sznur czy lina dowolnej grubości i długości w ogóle może służyć. Widać, że część edukacyjna, którą na ten temat nasze muzeum planuje, jest nie mniej ważna, niż owo wcześniejsze rekonstruowanie wyposażenia warsztatu powroźniczego.
– rozmawiała Magdalena Kawalec-Segond
TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy
Mariusz Wyczółkowski – archeolog, muzealnik, kustosz w Muzeum im. Wojciecha Kętrzyńskiego w Kętrzynie. Autor licznych wystaw muzealnych, publikacji popularnonaukowych i naukowych z dziedziny archeologii, historii i krajobrazu kulturowego. Zajmuje się opracowaniem i publikacją materiałów archiwalnych z badań archeologicznych sprzed 1945 r. Specjalizuje się w ewidencji i badaniu stanowisk archeologicznych na terenach leśnych. Kierował badaniami grodziska w Poganowie, z jedynym na obszarze ziem pruskich wczesnośredniowiecznym miejscem kultu. Autor i kierownik projektów realizowanych ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego i Narodowego Centrum Nauki. Obecnie realizuje projekt badawczy „Archeologia krajobrazu północno-wschodniej części Pojezierza Mrągowskiego”. Jest jednym z pomysłodawców organizacji Jarmarku Średniowiecznego na Św. Jakuba w Kętrzynie. W czasie jarmarków zajmował się odtwarzaniem warsztatu tokarskiego i powroźniczego.