Rozmowy

Lekarze robili, co chcieli. Mieli „licencję na zabijanie”

Zobaczyłem na przykład pijanego profesora prowadzonego przez adiunktów do stołu operacyjnego. Ów profesor zresztą zawsze chodził wyperfumowany, żeby nie było czuć alkoholu. Czuł się bezkarny, bo był członkiem organizacji partyjnej. Nie było na niego bata – wspomina dr Paweł Grabowski w rozmowie z Agatą Puścikowską.

Dzięki uprzejmości wydawnictwa Esprit prezentujemy fragmenty książki „Nie przyszedł do mnie Anioł”, w której dr Paweł Grabowski, twórca Hospicjum Proroka Eliasza rozmawia z Agatą Puścikowską „o życiu, śmierci, Podlasiu i nadziei wbrew wszystkiemu”. Dr Paweł Grabowski jest nominowany do Nagrody Totus Tuus 2023 w kategorii „promocja godności człowieka”.
Transmisję z wręczenia nagród można oglądać w TVP 2 – w sobotę, 14 października o godz. 16:00. A w niedzielę, 15 października o godz. 17:30 TVP 1 wyemituje Koncert Galowy XXIII Dnia Papieskiego „Jan Paweł II. Cywilizacja życia.”.


AGATA PUŚCIKOWSKA: Pamiętasz znajomości ze studiów?

PAWEŁ GRABOWSKI:
Pamiętam. Z Robertem z teologii utrzymujemy kontakt do dzisiaj. Ze stomatologii mam też przyjaciół. Nawet jestem chrzestnym Ali, córki kolegi ze studiów.

Trochę wtedy imprezowałeś?

Zależy, co masz na myśli. Mój sposób wypoczynku pozostał licealny, w czasie wolnym chodziłem w góry, na kajaki, na różne wędrówki. To była dla mnie najlepsza impreza – iść przed siebie, oddychać świeżym powietrzem, spać w schronisku. Na zakrapiane, studenckie imprezy nie chodziłem. Nie miałem takiej potrzeby. Zabrzmię pewnie jak jakiś dziwak albo kujon, ale mnie po prostu fascynowało to, czego się uczyłem. Wystarczało mi to za szereg innych aktywności i nie potrzebowałem wielu innych atrakcji. Poza tym – miałem mało czasu na tak zwane życie studenckie. Prócz zwykłych zajęć pracowałem w studenckim kole naukowym chirurgii szczękowej i pod okiem asystenta wykonywałem pierwsze drobne operacje. Kontynuowałem stomatologię i ostatecznie wybrałem specjalizację najbardziej z możliwych medyczną: chirurgię stomatologiczną.

I najtrudniejszą?

Nie wydaje mi się. Każda specjalizacja jest technicznie trudna, są zresztą zupełnie inne. Ortodoncja to szeroka dziedzina wiedzy, protetyka podobnie. Ludzie, którzy się temu poświęcają, muszą posiąść ogromną wiedzę, zdobyć konkretne umiejętności praktyczne. Mnie to akurat niespecjalnie interesowało, ale już dość wcześnie w karierze usuwałem najtrudniejsze zęby. Pierwszą niewielką operację zrobiłem jako student, to była resekcja wierzchołka korzenia zęba. Rozpocząłem potem pracę w klinice chirurgii twarzowo-szczękowej, gdzie zrobiłem pierwszy stopień specjalizacji. Ale tęsknota za medycyną została.

Jednak nie zapomina się o pierwszej miłości?

I dozgonnej. Gdy już pracowałem jako stomatolog, zdecydowałem się na studia medyczne. To miało sens jako całość. Chirurgia głowy i szyi to taka dziedzina, gdzie musisz umieć i wiedzieć wiele. Idealnie więc, by lekarz miał dwa fakultety, lekarski i stomatologię. Przyznam, że wówczas podjęcie studiów, gdy właśnie skończyło się wieloletnią naukę, było skomplikowane, i to wielopłaszczyznowo. Byłem od kolegów studentów starszy, więc nici z porozumienia, jakichś przyjaźni. I byłem już po dyplomie i po specjalizacji, więc pracowałem. Musiałem wszystko pogodzić: pracę w gabinecie stomatologicznym i poważną naukę. W końcu zaczęły się też strome schody, które uświadomiły mi, że ta moja miłość do medycyny, niewinnej, przepięknej panienki, której trzeba poświęcić życie i twórczość, i nawet wiersze, była trochę naiwna. Bo medycyna to nie jest dziewicza panienka i nie była zbyt wierna zakochanemu w niej młodemu lekarzowi.

Co masz na myśli?

Przyszedłem młody i pełen zapału do pracy i dostałem obuchem w łeb. To były czasy, gdy niektórzy lekarze robili, co chcieli. Mieli „licencję na zabijanie” i picie, i czuli się bogami. Zobaczyłem na przykład pijanego profesora prowadzonego przez adiunktów do stołu operacyjnego. Ów profesor zresztą zawsze chodził wyperfumowany, żeby nie było czuć alkoholu. Czuł się bezkarny, bo był członkiem organizacji partyjnej. Nie było na niego bata. Przychodzili do niego biedni ludzie na konsultacje, z trudnymi schorzeniami, a wybitny pan profesor komentował: „Przyjdzie takie śmierdzące g… ze wsi i chce, żebym go operował”.

Szok.

I utrata medycznego dziewictwa. Wiedziałem już wówczas, że jedni wierzą Hipokratesowi i służą ludziom, inni wierzą kasie i służą sobie. Wszelkimi metodami.
Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Esprit.
Po trupach…

Nomen omen. Brutalne było też zetknięcie z rzeczywistością znaną wówczas w wielu klinikach i szpitalach, w których młody lekarz nie może w ogóle liczyć na wsparcie starszych kolegów. A doświadcza na co dzień ostracyzmu, zazdrości, prób dyskredytowania jego pracy. Niestety też bezpardonowych działań, by uniemożliwić dalszą naukę, robienie specjalizacji.

Doświadczyłeś tego?

Doświadczyłem. Zresztą nie tylko ja. Kubeł zimnej wody wylał mi się na głowę, gdy odkryłem, że profesor, który był moim szefem, nie zgodzi się, bym otwierał specjalizację z chirurgii szczękowo-twarzowej drugiego stopnia. Na wieść, że nie zamierzam się poddawać, że będę robił specjalizację, profesor wywalił mnie z kliniki. Bez żalu ją opuściłem. Szukałem jednak miejsca, gdzie mógłbym zrobić ten drugi stopień. Rozpocząłem pracę w instytucie pediatrii, sądząc, że tam się uda. I to też było nieco naiwne, bo akurat tam się naciąłem na niezły kryminał i kolejną patologię w pełnej krasie, czyli na doktora S. To był doktor koperta, który brał łapówki od rodziców chorych dzieci, a młodym lekarzom mówił wprost, że nauka u niego kosztuje. Ja nie zamierzałem płacić haraczy i brać udziału w jego przestępstwach.

Mocne słowa.

Mocne dowody. Facet został wiele lat później skazany prawomocnym wyrokiem na bezwzględne więzienie.

To jak w końcu zrobiłeś tę specjalizację? I gdzie?

W Krakowie wszystkie drzwi były przede mną zamknięte. W okolicznych miastach podobnie, bo nikt się wielkiemu profesorowi, z którymi zadarłem, nie chciał narażać. Tak więc medycyna okazywała się coraz to podlejszą i bardzo mściwą wybranką. Ja jednak, rozżalony, lecz nadal marzyciel, nie chciałem się poddać. Pojechałem do Warszawy do nieżyjącego już profesora Janusza Piekarczyka, który był wówczas krajowym konsultantem chirurgii szczękowo-twarzowej. Nie miałem nic do stracenia. On wydawał mi się jedyną osobą, która może pomóc.

A nie bałeś się, że kolejny „wielki” stanie po stronie układu i patologii?

W sumie, po wcześniejszych doświadczeniach, może i powinienem się tego obawiać. Niemniej pojechałem i szczerze, mocno rozżalony, opowiedziałem profesorowi Piekarczykowi swoją historię. I to, że muszę w końcu zrobić specjalizację. Wówczas profesor popatrzył na mnie uważnie i powiedział: „Nie ma sprawy. Ja będę opiekunem pana specjalizacji”. I tak się zaczęła przygoda z Warszawą. Był rok 1997.

Warszawa da się lubić?

Jak obudzić chorego ze śpiączki? Wsparcie rodziny jest bezcenne

Wyzwaniem, w tej chwili nieosiągalnym, jest stworzenie metod regeneracji mózgu.

zobacz więcej
Och, tak! Robiłem specjalizację, najpierw dojeżdżając z Krakowa. Potem przeprowadziłem się i rozpocząłem pracę w jednej z klinik warszawskich. Warszawie wiele zawdzięczam.

I pięknie!

Pięknie, ale nie aż tak różowo. Bo właśnie w Warszawie doświadczyłem niebywałej przemocy psychicznej od ówczesnego szefa, w jakiś sposób „konkurującego” z moim opiekunem specjalizacji. To był mobbing w czystej, brudnej raczej, postaci. To była agresja, przemoc, działania poza skalą jakiejkolwiek przyzwoitości. Profesor – mój szef – był głęboko zepsutym, niszczącym młodszych lekarzy człowiekiem. Pracowałem u niego dwa lata i wiedziałem, że jeśli w końcu nie odejdę, to zginę. I to dosłownie. Udało mi się, na szczęście, znaleźć pracę w Centrum Onkologii, w Klinice Nowotworów Głowy i Szyi. Tam odżyłem, co jednak trochę też zajęło mi czasu, a potem, opierając się na swoich trudnych doświadczeniach, napisałem doktorat z patologii relacji międzylekarskich. A jeszcze później, na podstawie tamtych doświadczeń, prowadziłem zajęcia z profilaktyki mobbingu w izbie lekarskiej. To były czasy, w których w Polsce dopiero zaczynało się mówić o problemie, w prawie niebyło odpowiednich zapisów chroniących ofiary. W tekstach specjalistycznych istniały wyłącznie opracowania z krajów zachodnich. Byłem więc prekursorem poruszania tego tematu w środowisku medycznym. Potem na szczęście zajęli się tym różnego rodzaju specjaliści, a odpowiednie zapisy trafiły do kodeksu karnego i kodeksów pracy.

Kiedy dokładnie pracowałeś w Centrum Onkologii?

Od 2004 roku do czasu wyjazdu na Podlasie. Prowadziłem chorych z nowotworami okolic głowy i szyi – operowałem lub asystowałem kolegom do operacji, opiekowałem się chorymi po zabiegach. My, chirurdzy, współpracowaliśmy ściśle z onkologami, radioterapeutami, diagnostami, planując zespołowe leczenie naszych chorych. Zaangażowałem się też w opiekę nad wolontariuszami.
        ODWIEDŹ I POLUB NAS     To miejsce stało się dla ciebie przełomowe. Dlaczego?

Z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, moi kolejni szefowie byli bardzo dobrymi szefami: wymagającymi, mądrymi i rozumiejącymi potrzebę rozwoju swoich pracowników. Pisałem publikacje naukowe i mogłem wyjeżdżać na konferencje, szkolenia czy stypendia. W rozwoju swoich pracowników profesorowie Andrzej Kawecki i Romuald Krajewski widzieli szansę, a nie zagrożenie dla siebie. Pozwolili mi odzyskać wiarę w ludzi, wiarę w mistrzów i przyzwoitych lekarzy. Z wdzięcznością wspominam też adiunkta Staszka Starościaka, który wiele lat wcześniej przeszedł drogę bardzo podobną do mojej. Rozumiał, co takiego mnie spotkało, i dzięki niemu miałem czas na „wylizanie się z ran” w Centrum Onkologii.

W klinice poznałem też wyjątkowy wymiar samej medycyny. Tam rzeczywiście toczyła się walka o ludzkie życie. Części z pacjentów nie udało się uratować – taka jest specyfika nowotworów złośliwych okolicy głowy i szyi. Rzadko umierali w klinice, częściej, dowiedziawszy się, że „nic się już więcej nie da zrobić”, dożywali swoich dni pod opieką hospicjów – domowych albo stacjonarnych. To doświadczenie wiele we mnie zmieniło. Obserwowałem pacjentów, zastanawiałem się, jak najlepiej im pomóc, jak towarzyszyć podczas tego czasu. Potem też poznawałem hospicja warszawskie. Wchodziłem w rzeczywistość zupełnie niezwykłą, której wymiar przekraczał „tu i teraz”. Tego nie uczono na żadnej uczelni. Ta przestrzeń wydawała mi się coraz bardziej „moja”, ważna.

Dopiero wówczas odnalazłeś swoje miejsce w medycynie?

Tak. I w rezultacie zrobiłem kolejną specjalizację, właśnie z medycyny paliatywnej. Dla humanisty, człowieka wierzącego, ale i po przejściach, jakim wówczas byłem, odkrycie medycyny paliatywnej oznaczało zmianę całego życia. Odkryłem, że jest to najważniejsza lekarska specjalizacja, bo dotyka całego człowieka. Obejmuje przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Dotyka też całego otoczenia, rodziny, relacji. Nie zawęża się do podania leków czy wykonania zabiegu chirurgicznego, lecz obejmuje towarzyszenie, wspieranie psychiczne, emocjonalne. No i wybiega poza granicę zwykłej medycyny. Tam, gdzie możliwości medycyny kuratywnej się kończą…
W 2019 roku dr Paweł Grabowski został laureatem Nagrody im. Jana Rodowicza „Anody” . Nagroda przyznawana jest za postawę stanowiącą dla młodych pokoleń wzór do naśladowania. Fot. PAP/Leszek Szymański
Jakiej?

Kuratywnej. Najkrócej mówiąc, medycyny, która ma za cel wyleczyć konkretną chorobę. Medycyna kuratywna to medycyna „lecząca”. Tam więc, gdzie się kończą możliwości medycyny kuratywnej, wchodzi – cała na biało – medycyna paliatywna. Pojawia się medycyna, która obejmuje opieką pacjentów z rozpoznaniem nieuleczalnej, postępującej w kierunku śmierci choroby. Od chwili „nic się już więcej nie da zrobić” aż po terminalne stadium choroby. A nawet, o dziwo, jeszcze dalej. Medycyna, która jak płaszczem – pallium – otula umierającą osobę i jej bliskich. Przy czym towarzyszenie osobie nieuleczalnie chorej to nie jest oczekiwanie na śmierć! To ulepszanie, usprawnianie czasu, który człowiekowi pozostał. Pociągnęła mnie medycyna paliatywna, bo to medycyna najbardziej humanitarna, wręcz spierająca się z redukcjonistycznym modelem, którego uczą na studiach.

Para ci idzie z uszu. Spokojnie.

Dobrze, spokojnie. Więc skończę wątek. Moje życie zawodowe i prywatne zmierzało do punktu, w którym jestem dzisiaj. Zmierzało na Podlasie – do Michałowa i Makówki.

Jednak z boku można na to spojrzeć i tak: zamieniłeś salę operacyjną na wizyty w drewnianych podlaskich chatkach. Poważne operacje na podawanie leków, a czasem pomoc w przewijaniu pacjentów. Powiedz szczerze, nie brakuje ci chirurgii?

I spektakularnych lekarskich wyzwań? Na początku mojej pracy na Podlasiu trochę mi tego brakowało. Dlatego, dość krótko, pracowałem też w szpitalu w Białymstoku i operowałem. Po pewnym czasie jednak nie byłem już w stanie łączyć tych dwóch zadań: chirurgii i medycyny paliatywnej. Ta druga wymagała całkowitego poświęcenia czasu i zaangażowania. Poza tym, mówiąc szczerze, chirurgia jest specjalizacją, która wymaga wyjątkowej kondycji psychofizycznej. Jeśli stoisz dwanaście godzin przy stole operacyjnym, to jest to fizycznie skrajnie ciężka praca. Do tego musisz dołączyć wielki wysiłek intelektualny. To jest pociągające, gdy się jest młodym lekarzem. Z wiekiem przychodzi jednak nieco inna perspektywa. I z wiekiem też nie potrzebujesz wykonywać heroicznych operacji, by…

……poczuć się świetnym fachowcem? I coś sobie udowodnić?

Udowadniać sobie nic już nie muszę. W medycynie paliatywnej nie ma spektakularnych sukcesów, nowatorskich metod operacji i innych fajerwerków. Jednocześnie to dziedzina kreatywna, rozwijająca mnie samego jako człowieka. Daje możliwości wykonywania rzeczy pożytecznych, ważnych. Nie potrzebuję już „spektakularnych” operacji, bo to, co się dzieje wokół mnie, jest ciekawe i satysfakcjonujące. Medycyna paliatywna pozwoliła mi po całości rozwinąć skrzydła. Okazały się i szerokie, i sprawne.

Więc lecisz wysoko. A nie boisz się efektu Ikara?

Chodzę nogami twardo po ziemi, czasem tylko (może częściej niż czasem) głowę mam w chmurach. A o chmury nikt jeszcze głowy nie potłukł. To, co zacząłem, już się dzieje. Powolutku rusza kula śniegowa i wierzę, że dobro potoczy się dalej.

A w ogóle to po co to hospicjum?

Powiem szczerze, że nie nauczyłam się biegle mówić po litewsku – ujawnia s. Michaela Rak.

zobacz więcej
A nie prościej byłoby od początku kariery zabrać się za medycynę paliatywną i nie „tracić” tylu lat na wcześniejsze specjalizacje?

Nie! Skąd! Po pierwsze dlatego, że gdy studiowałem i wybierałem kierunek mojej drogi, takiej specjalizacji w Polsce jeszcze nie było. Po drugie dlatego, że wybór medycyny paliatywnej powinien wynikać z pewnej drogi, doświadczeń. Zdobyłem je dopiero po wielu latach pracy, różnych sytuacji i przeżyć. Po trzecie w końcu: dobry lekarz medycyny paliatywnej według mnie to taki, który jest też świetny w innej, konkretnej dziedzinie. Na przykład lekarz ginekolog, który potem robi specjalizację paliatywną, lepiej będzie wspierał kobiety umierające na raka piersi czy narządów rodnych. Wiedzę specjalistyczną można ponadto wykorzystać w opiece nad terminalnie chorymi.

Wykorzystujesz umiejętności chirurga w pracy hospicyjnej?

Nie mam problemu z tym, by nakłuć pacjentowi jamę opłucnej czy brzuch i usunąć zalegający tam płyn. Ząb bolący oczywiście usunę. I nie boję się złapać za nóż, by usunąć martwaka kostnego. Natomiast gdy pacjent ma jeszcze problemy natury psychicznej, już nie działam sam, bo nie mam takiej wiedzy i umiejętności, lecz proszę o konsultację zaprzyjaźnionych z hospicjum psychiatrów. To oni decydują o tym, jakie leki pacjentowi włączyć, i o dawkowaniu.

W ciągu lat pracy i doświadczeń twoja ukochana medycyna nie okazała się czystą i niewinną dziedziną, lecz czasem mocno zbrukaną. A ty ją nadal…

Kocham. Bo mam świadomość, że wszedłem w rzeczywistość, w nurt rzeki, która płynie czasem z przeciwległych stron. W której wciąż dobro walczy ze złem. Mam też świadomość, wszak megalomanem nie jestem, że ludzi wierzących w dobrą medycynę, kochających medycynę, jest i było bardzo dużo przede mną. I będą po mnie. Nie jestem na szczęście jedyny. Jak pokazała historia, gdy medycyna zaczyna schodzić na złą drogę, zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie walczył, przeciwstawiał się, przywracał ją na właściwe tory. Kiedy wiele lat temu nawiązywałem „romans” z medycyną, wydawało mi się, młodemu chłopakowi i nieopierzonemu lekarzowi, że to piękna, młoda dziewczyna. I że będziemy się bezinteresownie i romantycznie kochać i nigdy, przenigdy się nie zranimy. Życie to mocno zweryfikowało. Trudności dały po łbie i momentami były ciężkie do wytrzymania. Z perspektywy czasu jednak wiem, że to wszystko czemuś służyło. W ostatecznym rozrachunku trudności okazywały się potrzebne, formujące, dające wskazówki na przyszłość.

I uczyły walki?

Hartowały. Mam nadzieję, że nie spowodowały zbyt dużego zgorzknienia. Jako dojrzały facet i doświadczony lekarz mam świadomość, że medycyna potrafi czasami skręcić w złym kierunku, a wręcz uprawiać najstarszy zawód świata. Ale miłość do niej pozostaje. I ma wielką siłę. Można stopniowo naprawiać nawet niezbyt moralne jej prowadzenie. Prawdziwa miłość kocha mimo wszystko.

Medycyna – jak życie – jest sztuką wyboru?

Sztuką wyboru jest rodzaj uprawianej medycyny czy raczej to, jak się do niej podchodzi. Podobnie jest w życiu.

– z dr. Pawłem Grabowskim rozmawiała Agata Puścikowska

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy


Dr Paweł Grabowski jest nominowany do Nagrody Totus Tuus 2023 w kategorii „promocja godności człowieka”. Transmisję z wręczenia nagród można oglądać w TVP 2 – w sobotę, 14 października o godz. 16:00. A w niedzielę, 15 października o godz. 17:30 TVP 1 wyemituje Koncert Galowy XXIII Dnia Papieskiego „Jan Paweł II. Cywilizacja życia.”.

SDP 2023
Zdjęcie główne: Sala w Centralnym Szpitalu Klinicznym Akademii Medycznej przy ul. Banacha w Warszawie. Rok 2003. Fot. PAP/Rafał Guz
Zobacz więcej
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Zarzucał Polakom, że miast dobić wroga, są mu w stanie przebaczyć
On nie ryzykował, tylko kalkulował. Nie kapitulował, choć ponosił klęski.
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
W większości kultur rok zaczynał się na wiosnę
Tradycji chrześcijańskiej świat zawdzięcza system tygodniowy i dzień święty co siedem dni.
Rozmowy wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Japończycy świętują Wigilię jak walentynki
Znają dobrze i lubią jedną polską kolędę: „Lulajże Jezuniu”.
Rozmowy wydanie 15.12.2023 – 22.12.2023
Beton w kolorze czerwonym
Gomułka cieszył się, gdy gdy ktoś napisał na murze: „PPR - ch..e”. Bo dotąd pisano „PPR - Płatne Pachołki Rosji”.
Rozmowy wydanie 8.12.2023 – 15.12.2023
Człowiek cienia: Wystarcza mi stać pod Mount Everestem i patrzeć
Czy mój krzyk zostanie wysłuchany? – pyta Janusz Kukuła, dyrektor Teatru Polskiego Radia.