Och, tak! Robiłem specjalizację, najpierw dojeżdżając z Krakowa. Potem przeprowadziłem się i rozpocząłem pracę w jednej z klinik warszawskich. Warszawie wiele zawdzięczam.
I pięknie!
Pięknie, ale nie aż tak różowo. Bo właśnie w Warszawie doświadczyłem niebywałej przemocy psychicznej od ówczesnego szefa, w jakiś sposób „konkurującego” z moim opiekunem specjalizacji. To był mobbing w czystej, brudnej raczej, postaci. To była agresja, przemoc, działania poza skalą jakiejkolwiek przyzwoitości. Profesor – mój szef – był głęboko zepsutym, niszczącym młodszych lekarzy człowiekiem. Pracowałem u niego dwa lata i wiedziałem, że jeśli w końcu nie odejdę, to zginę. I to dosłownie. Udało mi się, na szczęście, znaleźć pracę w Centrum Onkologii, w Klinice Nowotworów Głowy i Szyi. Tam odżyłem, co jednak trochę też zajęło mi czasu, a potem, opierając się na swoich trudnych doświadczeniach, napisałem doktorat z patologii relacji międzylekarskich. A jeszcze później, na podstawie tamtych doświadczeń, prowadziłem zajęcia z profilaktyki mobbingu w izbie lekarskiej. To były czasy, w których w Polsce dopiero zaczynało się mówić o problemie, w prawie niebyło odpowiednich zapisów chroniących ofiary. W tekstach specjalistycznych istniały wyłącznie opracowania z krajów zachodnich. Byłem więc prekursorem poruszania tego tematu w środowisku medycznym. Potem na szczęście zajęli się tym różnego rodzaju specjaliści, a odpowiednie zapisy trafiły do kodeksu karnego i kodeksów pracy.
Kiedy dokładnie pracowałeś w Centrum Onkologii?
Od 2004 roku do czasu wyjazdu na Podlasie. Prowadziłem chorych z nowotworami okolic głowy i szyi – operowałem lub asystowałem kolegom do operacji, opiekowałem się chorymi po zabiegach. My, chirurdzy, współpracowaliśmy ściśle z onkologami, radioterapeutami, diagnostami, planując zespołowe leczenie naszych chorych. Zaangażowałem się też w opiekę nad wolontariuszami.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
To miejsce stało się dla ciebie przełomowe. Dlaczego?
Z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, moi kolejni szefowie byli bardzo dobrymi szefami: wymagającymi, mądrymi i rozumiejącymi potrzebę rozwoju swoich pracowników. Pisałem publikacje naukowe i mogłem wyjeżdżać na konferencje, szkolenia czy stypendia. W rozwoju swoich pracowników profesorowie Andrzej Kawecki i Romuald Krajewski widzieli szansę, a nie zagrożenie dla siebie. Pozwolili mi odzyskać wiarę w ludzi, wiarę w mistrzów i przyzwoitych lekarzy. Z wdzięcznością wspominam też adiunkta Staszka Starościaka, który wiele lat wcześniej przeszedł drogę bardzo podobną do mojej. Rozumiał, co takiego mnie spotkało, i dzięki niemu miałem czas na „wylizanie się z ran” w Centrum Onkologii.
W klinice poznałem też wyjątkowy wymiar samej medycyny. Tam rzeczywiście toczyła się walka o ludzkie życie. Części z pacjentów nie udało się uratować – taka jest specyfika nowotworów złośliwych okolicy głowy i szyi. Rzadko umierali w klinice, częściej, dowiedziawszy się, że „nic się już więcej nie da zrobić”, dożywali swoich dni pod opieką hospicjów – domowych albo stacjonarnych. To doświadczenie wiele we mnie zmieniło. Obserwowałem pacjentów, zastanawiałem się, jak najlepiej im pomóc, jak towarzyszyć podczas tego czasu. Potem też poznawałem hospicja warszawskie. Wchodziłem w rzeczywistość zupełnie niezwykłą, której wymiar przekraczał „tu i teraz”. Tego nie uczono na żadnej uczelni. Ta przestrzeń wydawała mi się coraz bardziej „moja”, ważna.
Dopiero wówczas odnalazłeś swoje miejsce w medycynie?
Tak. I w rezultacie zrobiłem kolejną specjalizację, właśnie z medycyny paliatywnej. Dla humanisty, człowieka wierzącego, ale i po przejściach, jakim wówczas byłem, odkrycie medycyny paliatywnej oznaczało zmianę całego życia. Odkryłem, że jest to najważniejsza lekarska specjalizacja, bo dotyka całego człowieka. Obejmuje przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Dotyka też całego otoczenia, rodziny, relacji. Nie zawęża się do podania leków czy wykonania zabiegu chirurgicznego, lecz obejmuje towarzyszenie, wspieranie psychiczne, emocjonalne. No i wybiega poza granicę zwykłej medycyny. Tam, gdzie możliwości medycyny kuratywnej się kończą…