Widoku śmierci człowieka w płomieniach nie usuwało się sprzed oczu ludzi wierzących. Dziś każda śmierć jest sprawą wstydliwą, chce się ją ukryć, jak najszybciej o niej zapomnieć. Śmierć zaś człowieka zadana mu w intencji ukarania go uchodzi za szczyt nienawiści, wszechświatowy skandal. Utrata wiary w Boga powoduje bowiem, że jesteśmy śmiercią przerażeni.
Myślenie tamtych ludzi było całkiem odmienne; śmierć nie oznaczała końca. Skazańcom towarzyszył zawsze kapłan, by nieść pociechę i rozgrzeszenie, gdy wyrażą skruchę. A śmierć zadana jako kara miała dodatkowy element, rozpoznawany przez współczesnych jako miłosierdzie.
„Śmierć zadawana jako kara za zbrodnie gładzi całość przyszłej kary za nie albo jej część, w zależności od ilości win, cierpień oraz od skruchy” – podaje św. Tomasz z Akwinu. Gdy skazany na śmierć umiera, nie idzie do Piekła, ponieważ przyjąwszy śmierć odpokutował za część – czasem za wszystkie – swoje winy. Zadana mu śmierć jest najwyższym aktem ekspiacji.
Ci, którzy otaczali płonące stosy Inkwizycji, ten rzekomy symbol „mroków chrześcijaństwa” i „win Kościoła” byli przekonani, że mogą polecać swoją duszę temu, który bez wątpienia poprzedzi ich w Raju. Spieszyli do tych stosów bynajmniej nie po to, by sycić oczy widokiem cudzych cierpień. Nietolerancyjni? Okrutnicy? Sadyści? Nie, tutaj tryumfowała zarówno sprawiedliwość jak i miłosierdzie.
Sprawiedliwość była u szczytu, bowiem tej karze podlegali jedynie zatwardziali heretycy (to właśnie owa zatwardziałość, grożąca psuciem wiary, domagała się ukarania, dodaje prof. Amerio). Miłosierdzie zaś było obecne, gdyż przykład kary, jaka spotyka heretyka był wystarczająco mocny, by nikt nie chciał zaciągać podobnych win. Prowadzące do nich pycha i pożądliwość, jako grzechy, które najbardziej zniewalają człowieka, są największymi niebezpieczeństwami dla zbawienia człowieka.
Kościół oraz państwa katolickie brały w tamtych czasach na siebie odpowiedzialność za los człowieka, także po jego śmierci. W imię miłości Boga Kościół kochał człowieka. Wiedział, że Pan Bóg nie żartuje. Nie dał człowiekowi przykazań tylko tak, na niby.
Dziś twierdzi się powszechnie – także w Kościele – że karanie jest czymś nie do przyjęcia, bowiem „człowiek jest wolny”. Jego wzniosła godność jest zaś tego rodzaju, że nie pozwala na jakiekolwiek naruszenie jej. Kara za „wolny czyn”, choćby najbardziej odrażający i zbrodniczy, byłaby nie tylko uchybieniem tej wzniosłej godności, ale właśnie czymś zbrodniczym.
Dawny ład nie opierał się na idealistycznych wyobrażeniach o naturze ludzkiej, lecz na jej rzetelnym, realistycznym rozpoznaniu i na wskazówkach Kościoła. I był naprawdę ładem, świadomość dobra i zła była bowiem mocno zakorzeniona w umysłach ludzi naszej cywilizacji.
Dziś przypominanie o obiektywnym charakterze zła budzi tylko irytację i śmiech. Gdy zaś słyszy się powszechne wokół nas przekleństwa – a przeklinanie staje się to nawykiem ludzi wszystkich niemal stanów i pokoleń, począwszy od najmłodszych – nie sposób nie drżeć przed następstwami tego jawnego igrania za złem.
Giordano Bruno, kanalia
Myślenie ma przeszłość. Lecz błędne mylenie prowadzi zawsze do zguby. Warto przypomnieć w tym miejscu sylwetkę Giordana Bruna (1548-1600), tak wzniośle przedstawionego przez Czesława Miłosza w słynnym wierszu „Campo di Fiori”, uznawanego dziś za „męczennika wolnej myśli, nauki i humanizmu, straconego z wyroku Inkwizycji". Nie pamięta się dziś, że wcześniej został wezwany do wyrzeczenia się swoich poglądów i odwołania tez, z czego nie skorzystał.
Tego syna włoskiego żołnierza uznaje się także za wybitnego intelektualistę i nonkonformistę. Już w czasie studiów seminaryjnych negował dogmaty wiary katolickiej. Był miłośnikiem pism Erazma z Rotterdamu i znajdował upodobanie w praktykowaniu okultyzmu i astrologii, twierdząc, że „uprawia filozofię". Dwukrotnie wstępował do Dominikanów, dwukrotnie porzucał zakon. Usiłował znaleźć protektorów swoich naukowych, jak twierdził, poszukiwań, u protestantów.
Józef Maria Bocheński, współczesny polski dominikanin, profesor uniwersytetu we Fryburgu i rektor tego uniwersytetu w latach 1964-1966, znawca życia i poglądów Erazma, nie miał nigdy wątpliwości, kim był ten przywódca wolnomyślicieli. – Bruno, to była prawdziwa kanalia – mówił w jednym z wywiadów, wspominając także jego okrucieństwo i fakt, że „płaszczył się przed Kalwinem”.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Giordano Bruno ruszył w podróż po Europie, gdzie wygłaszał mowy w miastach uniwersyteckich. Atakował w nich wiarę i Kościół nie przebierając w słowach. Zaznajomiony z protestantami i będąc z nimi na towarzyskiej stopie, drukował w ich drukarniach swoje pisma. Pierwszy raz publicznie wystąpił z oskarżeniami wobec Kościoła i papieża w Wittenberdze, gdzie znalazł protekcję protestantów.
W Helmstedt przystąpił do gminy luterańskiej, ale został z niej wydalony. Wyznawcy Kalwina w Genewie uznali go za niebezpiecznego wichrzyciela, awanturnika i szydercę, aresztowali i poddali sądowi. Przyjęty gościnnie w sferach dyplomatycznych Anglii i – najprawdopodobniej – na dworze Elżbiety I napisał tutaj (także w czasie pobytu w Oksfordzie) i wydał „Dialogi”, w tym znany paszkwil na Kościół o tytule: „Spacio della Bestia triompante proposto dal Giove affetuato dal Consilio”.
Religię traktował jako uproszczoną wersję filozofii; liturgię i uczestnictwo w praktykach religijnych uważał za zabobon dobry dla ludzi ignorantów. Negował Boskie dzieło stworzenia i Sąd Ostateczny. Jego poglądy były mieszaniną filozofii starożytnej, humanizmu, kabały i ezoteryki. Uważając się za „syna nieba i matki ziemi” dążył do powołania sekty, która będzie głosiła jego nauki, w tym osobliwe teorie kosmologiczne, dotyczące m.in. duszy wszechświata, jego nieskończoności i wieczności, spiralnego rozwoju wszystkich bytów oraz roli gwiazd jako aniołów. Był przekonany, że dzięki potędze magii jest w stanie zawładnąć dowolnym człowiekiem, zwłaszcza rządzącymi.
Gdy w 1592 roku znalazł się w Wenecji, pewien młody patrycjusz, Giovanni Mocenigo, uznał, że warto go zaprosić do siebie, by skorzystać z jego wiedzy i zostać wprowadzonym w arkana magii, ezoteryki i posiąść umiejętności z zakresu mnemotechniki („magicznej pamięci"), którymi Giordano Bruno się szczycił. Bruno żył w jego pałacu przez pół roku luksusowo, hojnie obdarowany prezentami i pieniędzmi, jednak nie poczuwał się do wywiązania się z obietnic. Rozpoznając w nim aroganta i oszusta Mocenigo nie zamierzał się z nim patyczkować i nocą 23 maja 1592 roku związał go przy pomocy paru przyjaciół. Nie omieszkał powiadomić o jego zatrzymaniu Trybunału Inkwizycyjnego – a Bruno był znany już wtedy w całej Europie ze swoich bluźnierczych wystąpień.
Kościół skazał go za herezję doketyzmu głoszącą, że ciało Jezusa Chrystusa było jedynie iluzją. Zarzuty Inkwizycji dotyczyły także rozpowszechniania przez niego przekonania, iż „jest wielkim bluźnierstwem ze strony katolików twierdzić, jakoby chleb przemienia się w ciało; że sam jest nieprzyjacielem mszy św., że Chrystus był nieszczęśnikiem, że czynił nieszczęsne dzieła, oczarowując lud, że był magiem i czynił pozorne cuda, tak jak i apostołowie (…) że trzeba zabraniać wstępowania do zakonów ponieważ zanieczyszczają świat, że wiara katolicka jest pełna bluźnierstw, że wysadzi w powietrze klasztor dominikański, gdy będzie zmuszony tam wrócić…etc.”. Pominąć tu wypada inne jeszcze, bluźniercze oskarżenia Jezusa Chrystusa i Kościoła, których nie godzi się cytować.
Mitem jest rozpowszechniony dziś pogląd o fatalnych warunkach w więzieniach Inkwizycji: „przykład Bruna bardzo często służy historykom do przypominania, jak nieludzko traktowani byli osadzeni w więzieniach inkwizycyjnych" – zauważa Roman Konik w książce „W obronie świętej Inkwizycji”. I dodaje: „Zapominają jednak, że w tym okresie w porównaniu ze świeckimi więzieniami inkwizycyjne były wyjątkowo humanitarne i respektowano tam prawa więźnia. Osadzony mógł rozmawiać ze współwięźniami, miał prawo do zmiany bielizny (pościeli, obrusa i ręczników, których w więzieniach świeckich w ogóle nic było), dwa razy w tygodniu mógł korzystać z łaźni, pralni i fryzjera, przysługiwało mu prawo do naprawy i wymiany odzieży. Jadłospis był urozmaicony, do posiłków podawano nawet wino”..
Niesłychanie żywotnym mitem jest przekonanie o licznych przypadkach śmierci ludzi skazanych przez Inkwizycję. Tymczasem najczęściej płonęli nie oni, lecz ich kukły. Józef Tyszkiewicz w książce „Inkwizycja hiszpańska” przypomina, że z 234 526 ofiar spalono 9.660 „in efige” („w wizerunku”), bo winowajcy zdołali uciec, a 206 546 skazanych to ci, na których nałożone karę pokuty kościelnej.
Tak było m.in. w przypadku Galileusza, który z wyroku Inkwizycji do końca życia miał jedynie odmawiać codziennie trzy psalmy, żyjąc w komfortowych warunkach w swojej eleganckiej willi o nazwie „Klejnocik", która była darem, Kościoła, ciesząc się przyjaźnią papieża i kilku kardynałów; podobnie jak on, byli to ludzie nauki. Rozpowszechniony dziś mit głosi jednak, że Galileusz spłonął na stosie. Z Galileuszem utrzymywał do końca życia przyjazne stosunki kardynał Robert Bellarmin, późniejszy święty, jeden z najsłynniejszych teologów, doktor Kościoła; on też nadzorował proces i egzekucję Giordana Bruna.