Tak trzeba żyć! I tak trzeba robić wystawy. Nawet w Muzeum Literatury, ograniczonym powierzchnią, można było ściągnąć więcej pamiątek, wydań, fotogramów, ogłuszyć widza opowieściami o poecie, wspomnieniami samego poety, w drzewie genealogicznym rozrysować nie rdzeń, prowadzący od Tatarów do Tuhan-Baranowskich, lecz wyrysować wszystkie, najmniejsze nawet gałązki. Ale nie: wybrano niedopowiedzenie, pół kroku w tył, dystych zamiast epopei.
Ten zamysł
less is more, oczywisty na poziomie założenia wystawienniczego, odnajdywałem nawet w szczegółach. Wychowany na „Żmucie” i „Bakecie” zawsze ciekaw byłem
petites histoires, detali z Rymkiewiczowskiej biografii, które nie zostały ujawnione w wywiadach, wypominkach ani w pierwszym tomie poświęconej mu pracy biograficznej („Rymkiewicz. Genealogia”, t. I, Warszawa 2021). Pamiętam, jakim wzruszeniem napełnił mnie przed laty, podczas oglądania filmu Przemysława Dakowicza poświęconego poecie, widok zdjęcia, które znałem tylko ze szczegółowego opisu: wakacyjnej fotki znad Wigier, z upalnego lata 1983 roku, kiedy to toczyły się „Rozmowy polskie…”. „Są. Wszyscy są. Pan Rysio schował się za panem Gieniem i widać tylko jego kolano i jedno ucho oraz kawałek okularów. Ale jest. Pan Gienio trzyma w ręku piłę i łagodnie się uśmiecha. Jest. (…) obok pani Irki stoi, też się pochyla, Pan Mareczek w zrzutowej niebieskiej koszulce w białe pasy”. Więc i na wystawie rzuciłem się na kadry z krótkiego filmu nakręconego w ogrodzie w Milanówku – najsłynniejszym, myślę, w literaturze polskiej XX wieku po ogrodzie w Stawisku; a oba rozpościerają się tuż za ogrodami Sofijówki, Soplicowa, mglistymi ogrodami Leśmiana.
Na tych zdjęciach widać wiele: czerwieniący się wczesnojesiennie sumak, słodką purpurę winobluszczu, schnącą przed zimą kruszynę, nisko płożące się, ciemnobrązowe pędy jeżyn czy niskopiennych malin, ba, łuk drabinki gimnastycznej dla dzieciaków. Ale przez opadłe liście widać i to, co sam poznałem przed kilku laty, jako bieda-ziemianin: w podwarszawskim ogrodzie niemal zawsze ma się sąsiadów.
Jak czerwone jesienne jarzębiny grona
Jak tamta tu istnienia niewidzialna strona
Ale za bladoczerwoną, rzadką chmurką jarzębiny widać nieotynkowane jeszcze piętro domu pana Waldka czy pana Marcina, od którego oddziela nas tylko harfa podrdzewiałej siatki; i kiedy ktoś rusza, by
Jesienią małe jeże karmić w nocy z ręki
Przyczepić się do życia jak bluszcz do sosenki
Łatwo może usłyszeć z sąsiednich posesji klekot telewizora, brzękanie naczyń, poczuć zgniłą nutę z wystawionego za bramę przed jutrzejszą wizytą śmieciarki kosza.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
To ostatnie zresztą nie szkodzi:
Kosz na śmieci a w tym koszu olaboga
Jaki lament! jakie jęki! jaka trwoga!
Rzecz w tym, że nasze ogrody są mniejsze niż dawniej. Nie uświadczysz w nich – chyba, ze gościmy na cocktailu u króla makaronów czy jutuberów – długiej topolowej czy jesionowej alei, prowadzącej do podjazdu. Będzie rdzawa siatka, cień domu sąsiada, porzucona, niemal wojtkiewiczowska piaskownica dziecięca. I, jak u Miłosza –
oset, pokrzywa, łopuch, belladonna. W takim ograniczeniu rodzi się mistrzostwo: „Końca lata w zdziczałym ogrodzie” (Sic!, 2015) – i wystawy (Muzeum Literatury, 2023).
Jest to bliskie barokowym konceptom mikrokosmosu, świata w ziarnku piasku, makowych księżyców: w dwóch salkach (plus tuzin niewygodnych schodów) udało się ukazać kierunki działań i poszukiwań poety, eseisty, tłumacza i dramaturga. I jeśli układać na wystawach ku czci mozaiki z okładek to po to, by ukazać ogrom prac, który czasem umyka: bo dla współczesnych JMR to często przede wszystkim autor kilku obywatelskich wierszy. Albo kilku esejów o polskich dziejach, które łatwo spłycić do krytyki
impossybilizmu „Wieszanie”, 2007, i „Samuel Zborowski”, 2010) albo przypomnienia niemieckich win („Kinderszenen”, 2008). Albo, w najlepszym razie, cyklu mickiewiczowskich dociekań, na pozór dobrodusznych przekomarzanek z niewiedzą.
A to jest także pół tuzina dramatów, wystawianych do dziś. I wczesne wiersze, pamiętane trochę z podręczników, a trochę z oszczędnych i siermiężnych okładek, z którymi dziś – od „Animuli” (1964), po „Co to jest drozd” (1973) znów trzeba się zmierzyć. Odczytanie Fredry i Leśmiana. Przekłady Lorki i Mandelsztama, i naśladowania Calderona. Wędrówki po wielkich ogrodach kultury.
Barokowa przewrotność organizatorów wystawy i Festiwalu Rymkiewiczowskiego wyraża się moim zdaniem w tym, że wystawa została skondensowana, festiwal natomiast – rozstrzelony, wystawny, obudowany przedsięwzięciami śmiałymi, niekoniecznymi (to pochwała), podsuwającymi JMR różnym publikom i w różnych rejestrach: znalazło się tu i performatywne czytanie fragmentów „Baketu” i – fantastyczny pomysł! – konkurs recytatorski „Słowem Rymkiewicz” i spektakl teatralny na podstawie „Lekcji anatomii doktora Tulpa według Rembrandta”, opublikowanej pół wieku temu w „Dialogu”.
A jednocześnie cały festiwal niesłychanie wyraźnie zdominowany został przez jeden molowy akord, przez jeden motyw, wspólny (szczególnie wyraźnie w ostatnich latach) JMR i odwołującemu się do jego dzieła środowisku kwartalnika „Kronos”: doświadczania bytu/niebytu i tego, co pomiędzy nimi: śmierci.