To wcale nie jest sielski widok, chociaż w tle złocą się pola, z lekkim powiewem zwieszają się gałęzie z drzew, pod którymi odpoczywają …nie, to nie są żniwiarze. Obraz, owszem, nosi tytuł „Po żniwie”. Ale to jest krwawe żniwo: to są zamordowani powstańcy. Znowu więc przyjdzie na Polskę zaczekać.
Wystawa „Wizja Ezechiela” w stołecznym Muzeum Archidiecezji przychodzi w samą porę: listopadową. Bo Jacek Malczewski nie zostawiał złudzeń: śmierć jest wszechobecna. Na jego niepokojących obrazach przypominają o niej piękne kobiety z nieco szyderczym uśmiechem, młodopolskie chłopczyki ze złotymi rzęsami, anioły i tajemnicze dziwożony. I Ezechiel ze swą wstrząsającą wizją pola kości. Ale te przyobleką się w mięśnie i ciała. To będzie zmartwychwstanie – nie tylko to obiecane w Piśmie Świętym, Starego i Nowego Testamentu, zmartwychwstanie człowieka. Polska tez wstanie z martwych.
„Malujcie tak, żeby Polska zmartwychwstała” – mówił przecież Malczewski do studentów, kiedy w latach 1912-1914 był rektorem krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. I to też pokazuje, że listopadowa pora jest najbardziej na tę wystawę odpowiednia. Bo przecież mamy 11 listopada, świętujemy rocznicę Polski Niepodległej.
Zostały tylko wróble
– Ale Malczewski mówił też, że powinnością artysty jest tak malować, żeby człowiek oglądający te obrazy, nawracał się do Boga. Napisał to w ankiecie „Przeglądu Powszechnego”, jeszcze przed wojną światową – podkreśla dr Piotr Kopszak, dyrektor Muzeum Archidiecezji Warszawskiej, który z Malczewskim „zadaje się” od wielu lat. – Chciał od początku malować obrazy religijne, ale Matejko mu odradził, że za wcześnie, że musi się jeszcze czegoś nauczyć – mówi dyrektor. A ja za przedwojenną jeszcze, bo z 1934 roku, „Historią sztuki” (Michał Walicki, Juliusz Starzyński, wydaną nakładem M. Arcta, tom II) dodam, że to właśnie Jacek Malczewski i Stanisław Wyspiański, ci dwaj wielcy artyści, „podejmą matejkowską koncepcję sztuki jako narodowego posłannictwa”.
– Był zapewne bardzo wrażliwym dzieckiem, wychowywanym według patriotycznych wzorców i musiał mocno przeżyć zarówno wybuch powstania styczniowego (miał wtedy 9 lat), jak i jego klęskę – zaznacza dyrektor MAW. – To było jego najmocniejsze i najważniejsze doświadczenie. Przez całe życie wracał do powstania, zsyłek na Syberię i postaci zesłańców, co pokazujemy na naszej wystawie – wskazuje dr Kopszak.
– Malował powstanie w sposób często nieoczywisty – podsuwa dr Kopszak i pokazuje „Wróble”, pozornie tylko ptaszki na płocie, ale to przecież polski dworek, już po pogromie. Przed chwilą przeszła tędy śmierć. Mamy więc przywołany w pierwszych zdaniach obraz „Po żniwie”, a dalej wstrząsające, choć niektórzy powiedzą, że niedokończone „Złożenie do trumny” i „Śmierć wygnanki”, mamy wyrazisty „Odpoczynek w kopalni” i porażający „Raport policyjny”. A przecież Malczewski zesłańcem nie był.
Wystawa prac Jacka Malczewskiego w Muzeum Archidiecezji Warszawskiej: „Anhelli” z 1918 r. (zlewej) i „Thanatos” z 1911. Fot. MAW
Znowu odwołam się do autorów przedwojennej „Historii sztuki”, którzy piszą, że „jest to jakby synteza duchowa kilku pokoleń Polski porozbiorowej z tragizmem jej tęsknot i bohaterskich wyzwoleńczych porywów”.
Dr Piotr Kopszak przypomina, że Jacek Malczewski od dziecka bodaj związany z poezją Juliusza Słowackiego czerpał z niej wielostronne inspiracje, zwłaszcza ważny był dla malarza „Anhelli”. Na wystawie znajdziemy obraz (1918), na którym Anhelli wraca do domu, ale już nie wejdzie do środka – śmierć zabierze go na progu.
Wizje ciotki mistyczki
– Bo Malczewski nieustannie odnosił się do cierpień Polaków pozbawionych ojczyzny i wciąż na nowo podejmujących o nią walkę – podkreśla dr Kopszak. – Wybór wizji Ezechiela to próba znalezienia sensu dla tych cierpień. Ale też „Wizja Ezechiela” jako cykl to wyraz nadziei Jacka Malczewskiego na odrodzenie i zmartwychwstanie – człowieka, ale i narodu.
Czy Księga Ezechiela ze swoją poruszającą historią proroka, któremu Bóg każe iść do własnego narodu, zbuntowanego, o „bezczelnych twarzach”, który tylko narzeka, wzdycha i biada, i każe mu mówić o grzechach i karze za nie, ale też budzić nadzieję na dalsze życie, na życie po śmierci, czyli zmartwychwstanie – czy ta księga była dla Malczewskiego niespodziewanym odkryciem?
Znawcy jego życiorysu powiedzą, że jego metafizyczne poszukiwania i religijne wizje to pewnie zasługa cioci Wandzi, Wandy Malczewskiej (1822-1896), wybitnej postaci rodu Malczewskich z Ziemi Radomskiej.
Wanda otóż, nie kryjąc pobudek religijnych, prowadziła rozległe działania patriotyczne, społeczne i edukacyjne wśród ludu polskiej wsi. Bratanka wspierała ze wszystkich sił, ale zwłaszcza duchowo. Była mistyczką, a w zapisach jej objawień Polska – zmartwychwstała – zajmuje sporo miejsca.
Jacek Malczewski zaś był nie tylko malarzem, w którego twórczości Bóg i wiara zajmowały pierwsze miejsce, o co ciotka modliła się wprost. Był też tercjarzem franciszkańskim, co oznacza przynależność do trzeciego zakonu, czyli do grupy świeckich, którzy chcą żyć według zasad zakonu świętego Franciszka. I nawet jeśli Malczewskiemu nie do końca się to udawało, to przecież w artystycznym przesłaniu pozostawał wyrazisty: maluj tak, żeby ludzie się od tego nawracali.
Najpierw śmierć
Może „Księga Ezechiela” inspirowała Malczewskiego od zawsze? Jak pisał ks. prof. Waldemar Chrostowski w jednej ze swoich pierwszych książek „po raz pierwszy naród wybrania czytał, że kresem losu pobitych i umęczonych nie są śmierć, wyschnięte kości ani zagłada, że nadejdzie czas Boże, w którym kości te ożyją i powrócą do nowego życia. Wizja ta miała ukazać, że od zagłady silniejsza jest nadzieja, że nie wszystko kończy się na tym świecie” („Bohaterowie wiary Starego Testamentu”, Warszawa 1992). Od zagłady silniejsza jest nadzieja.
Na wystawie w Muzeum Archidiecezji Warszawskiej dr Piotr Kopszak chciał zebrać możliwie najwięcej obrazów z cyklu „Wizja Ezechiela”. Cykl powstawał w czasie I wojny światowej i tuż po niej. Pierwszy obraz namalowany został prawdopodobnie już w 1914 r., kolejne w latach 1916 - 1920. – Wiemy, że w skład cyklu wchodziło dziewięć obrazów, bo taka informacja znajduje się w katalogu wystawy Jacka Malczewskiego w Poznaniu, zorganizowanej w 1925 r. Na naszej wystawie prezentowane są cztery spośród tych dzieł – jeden obraz należy do zbiorów Muzeum Sztuki w Łodzi, dwa są z kolekcji prywatnych, ostatni pochodzi ze zbiorów Archidiecezji Warszawskiej – mówi dyrektor. – Dziś wiadomo o ośmiu – podkreśla – z czego jeden jest u nas i ma swoją dodatkową historię, o której za chwilę. I tylko jeden, poza naszym, jest własnością muzealną.
Powtórzmy więc: na tej wystawie zobaczymy aż cztery – i choćby z tego powodu warto się do Muzeum Archidiecezji Warszawskiej wybrać.
Okazja jest niebywała: fascynujące postaci Chrystusa i Ezechiela – tu zobaczymy autoportret artysty, ale też portret młodego wtedy Vlastimila Hofmana – na polu kości i następnie wśród tychże kości już porośniętych mięśniami, budzą podziw nie tylko z powodu wizji, ale także – dla niektórych widzów przede wszystkim – z powodu genialności rysunku artysty. Jego rysunki wspierały kiedyś studentów medycyny w nauce anatomii. Podkreślę jednak jeszcze raz jego wizję: Polska zmartwychwstanie. Z pola kości wstanie życie!
A więc zmartwychwstanie, ale najpierw śmierć. Znajdziemy ją w twórczości Jacka Malczewskiego zawsze, bez większego wysiłku. I na tej wystawie będzie nas kusić tajemniczym spojrzeniem, wysublimowanym uśmiechem, niecodziennym gestem: nawet kobieta z martwą kurą – której zapewne przed chwilą ucięła głowę – ma nam coś do powiedzenia, a cóż dopiero „Balladyna”, „Thanatos” lub „Wiosna” z autoportretu, do którego artysta pozuje w swym franciszkańskim habicie z krzyżykiem na piersi. Listopad to najlepsza pora na Malczewskiego.
Fauny i faunice, rusałki i chimery
„Pod względem formalnym arcydzieła te w mistrzowsko wydobytym rytmie zawrotnego wirowania kryją wprost niezmierzone bogactwo plastyki gestów i wyrazu, przy niezwykle szeroko rozpiętem stopniowaniu uczuć i stanów psychicznych” („Historia sztuki” Michał Walicki, Juliusz Starzyński, nakładem M. Arcta, tom II). „Stopniowo obrazy Malczewskiego coraz bardziej poczynają się zapełniać tworami fantastycznemi, jakieś napół ludzkie, napół zwierzęce zjawy snują się w nich korowodem, fauny, faunice, rusałki, chimery, dziwożony wplatają się pomiędzy żywych ludzi”.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
I jeszcze, dla tych, których ostatnie zdanie mogłoby zniechęcić: „Krytykując literacką symbolikę Malczewskiego, nazbyt często zapominamy o tem, że był on jednocześnie doskonałym kolorystą, któremu nie obce były nawet bogactwa i możliwości palety impresjonistów. Jako portrecista, pomijając całą zawiłą symbolikę sztafażu, umiał on wydobyć świetną charakterystykę modela i uwydatnić jego życie wewnętrzne, a te drobne fragmenty pejzażowe, które występują niejako na marginesie wielkich alegorycznych kompozycji Malczewskiego, ciekawie stylizowane, przejaśnione i przesłonecznione, należą do najgłębszych, najbardziej rasowych odczuć krajobrazu polskiego”.
Dziewczynki z getta
Ale pora już na największą tajemnicę tej wystawy związaną z największym „Ezechielem”, który z całą siłą malczewskiego spojrzenia spogląda na nas z głównej ściany ni to surowo, ni to filozoficznie, a może i z jakimś tajemniczym przesłaniem. O tajemnicy opowiada dyrektor muzeum nie tylko w rozmowie z Tygodnikiem, ale też pokazuje ją na wystawie. Bo kto wie, kto i kiedy odkryje jej praźródło, kto doda brakujące wątki, kto rozplącze splątane nitki?
Otóż ten właśnie obraz po poznańskiej wystawie, tej z 1925 roku, trafił do prywatnej kolekcji – może do kolekcjonera Stanisława Holenderskiego z Zawiercia – danych jest niewiele. – Wiadomo, że był zdjęty z blejtramu i zrolowany, bo to pokazuje stan obrazu – wyjaśnia dyrektor. I tu już zaczyna się materiał do scenariusza na sensacyjny film.
Na razie jednak przenosimy się na Hożą 53 w Warszawie, gdzie ma swój dom zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi, założonego jeszcze przez św. Zygmunta Szczęsnego Felińskiego, warszawskiego biskupa z czasów przed powstaniem styczniowym. Siostry w 1942 roku też mieszkają na Hożej, a ich przełożona, m. Matylda Getter deklaruje, że żadne żydowskie dziecko nie odejdzie od nich bez ratunku i pomocy. Siostry uratują w swoich kilku domach blisko siedemset dzieci i z wieloma z nich, a także z ich dziećmi będą utrzymywały kontakty do dziś. Siostra Matylda Getter w roku 1985 została pośmiertnie uhonorowana medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, a jej dyplom wisi w domu zgromadzenia.
„Wszystkie osoby, które prosiły siostrę o ratunek, ocalały. Wszyscy, którzy się zaangażowali w dzieło ratowania, doczekali końca wojny”– pisze Alina Petrowa-Wasilewicz w swojej reporterskiej biografii m. Getter zatytułowanej „Uratować tysiąc światów”. „Matka Matylda nigdy po wojnie nie wracała do historii ratowania Żydów. Uważała, że to rozdział zamknięty. Trzeba było pomagać – wiec pomagała, wraz z siostrami”.
I zapewne dlatego nikomu nie opowiedziała o tym, że w 1945 roku dwie uratowane dziewczynki, Irenka i Małgosia „Mirskie”, czyli Frydmanówny, przyniosły – czy raczej przywiozły, bo jest przecież ogromny – tego właśnie „Ezechiela” z wypisaną na odwrocie dedykacją: „Przewielebnej Matyldzie Getter Matce Prowincjalnej Zgromadzenia SS. Rodziny Marji
Z wdzięcznością i w hołdzie w imieniu uratowanych dzieci żydowskich w latach 1942-45 – Małgorzata i Irena Frydman – Mirskie, Warszawa 1945 rok”.
W archiwum sióstr – i w książce Aliny Petrowej-Wasilewicz – znajduje się przejmujące zdjęcie mamy z córkami: to Łucja Frydman z Małgosią i Irenką. Dziewczynki od 1942 roku spędziły czas w domu zgromadzenia w podwarszawskich Płudach, pod opieka s. Anieli Stawowiak. Po wojnie, jak opisuje Alina Petrowa-Wasilewicz, spotkała się tam cała rodzina: mama, która po Powstaniu Warszawskim znalazła się w KL Ravensbrück, tata, mecenas Roman Mirski, który jako polski oficer był internowany na Węgrzech i one. Małgorzata wyszła potem za mąż, urodziła dwie córeczki, jedna z nich została lekarzem. W jej poczekalni mama ustawiła zdjęcie s. Anieli Stawowiak: „bo chcę, żeby wiedzieli, dzięki komu są na świecie”– napisała w liście do sióstr w 1993 roku.
W 1983 roku Małgorzata Acher z d. Frydman przyjechała do Polski i odwiedziła siostry, zostawiając wzruszający wpis w Księdze Pamiątkowej Domu Generalnego Sióstr. Wydała też książkę „Niewłaściwa twarz. Wspomnienia ocalonej z warszawskiego getta” (Częstochowa, 2001).
W zakończeniu rozdziału o uratowanych dzieciach Alina Petrowa -Wasilewicz pisze: „stoję przed wielkim obrazem Jacka Malczewskiego w Muzeum Archidiecezji Warszawskiej. »Oto otwieram wasze groby i wydobywam was z grobów, ludu mój, i wiodę was do kraju Izraela, i poznacie, że Ja jestem Pan, gdy wasze groby otworzę i z grobów was wydobędę, ludu mój«. Z tego, co mi wiadomo o mecenasie Romanie Frydmanie Mirskim, nie był on człowiekiem religijnym. Ale z niezwykłym wyczuciem wybrał swój dar – dziękczynienie dla zakonnic, które uratowały jego córki przed zagładą. Ze śmierci wyprowadziły je do życia”.
Jeszcze bardziej tajemniczo uśmiecha się do nas Chrystus z oczami Jacka Malczewskiego i Ezechiel z jego uśmiechem. – To nie śmierć zwycięża – mówi do nas Malczewski – przecież to właśnie wam pokazuję. Nie tylko w obrazach.